Śmigus dyngus!

Zatem w tym tygodniu zapraszamy do lektury tekstów o wszechobecnym laniu wody przez Nas, a także m.in. przez reklamodawców, prawników oraz media. Autorzy: Jan Miodek, Tomasz Niziołek, Jacek Bienias i Ana Brzezińska.

Jan Miodek

Traktory, koturny i stylistyczny gorset

Przez całe życie staram się przekazywać swoim studentom, słuchaczom i czytelnikom najmądrzejszą moim zdaniem zasadę stylistyczną: by maksimum treści zawrzeć w minimalnej liczbie słów. Sam nie wiem, rzecz jasna, czy osobiście zawsze ten wymóg spełniam. Jest to jednak ideał, do którego wszyscy powinniśmy dążyć.

Największym współczesnym problemem polszczyzny jest jednak nie tyle tytułowe „lanie wody”, co upotocznienie oficjalnych sytuacji komunikacyjnych. Podczas gdy przed 1989 rokiem panowała większa militaryzacja języka: mówiono o „kampaniach”, „frontach”, „traktorach zdobywających wiosnę”, dziś panuje moda na wszechobecny luz. I choć nie sądzę, by we wszystkich sytuacjach należało ubierać się w sztywny stylistyczny gorset, stawać na jakimś koturnie, powinniśmy na co dzień zachować nieco więcej elegancji językowej. „Dzięki bardzo” można powiedzieć do mamy, do taty, do żony, ale nie na zakończenie rozmowy w radiu, telewizji czy gazecie. W ogóle nie wspominając już o wszystkich „olewaniach”, „wkurzaniach się”, „opierniczaniach”, które wchodzą dziś do powszechnego użycia na równych prawach, jak słowa typu „młotek”, „stół”, „lampa”, „szafa”.

Jeśli jednak chodzi o przyszłość polszczyzny, osobiście nie mam większych obaw. Co prawda, przyznać trzeba, że sprawność językowa młodych ludzi, zwłaszcza w piśmie, a także rozumiana jako szeroko pojęta erudycyjność, maleje. Jest to spowodowane zarówno konsekwencjami reformy szkolnictwa i nowej matury, jak i cywilizacji internetowej, w której żyjemy. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że moi młodzi studenci są coraz gorsi. Są oni po prostu inni.

Na co dzień w mediach widzimy jedynie trzęsienia ziemi, burze, morderstwa, gwałty i strzelaniny. Jeśli jednak nie wydarzy się żaden kataklizm – a sądzę, że jest to raczej nieprawdopodobne – polszczyźnie nic się nie stanie. Oczywiście, będzie się zmieniać, pojawią się nowe środki stylistyczne, zapożyczenia z języka angielskiego – przynajmniej na razie – będą wszechogarniające. Jednak jak świat światem, wyrazy obce ulegają procesom adaptacyjnym i przystosowawczym. Rodzimość to pojęcie bardzo względne: aż 99% słów w języku polskim to indoeuropeizmy. Powtórzę zatem za Marianem Załuckim: spokojna czaszka!

* prof. Jan Miodek,
profesor i dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego.

* * *

Tomasz Niziołek

Reklamując reklamy, reklamujesz reklamy

Zapewne każdemu z nas zdarza się zastanawiać, po co wydawać pieniądze na coś, co bez tego wydatku i tak by się sprzedało albo dało zapamiętać. Zastanawiamy się tym częściej, im bardziej nie rozumiemy, po co na plakatach reklamowych umieszcza się serdeczne życzenia od Poznaniaków dla Warszawiaków lub informacje o tym, że Gdańsk to morze możliwości.

Zaczynamy wówczas zastanawiać się nad tym, ile taka akcja musi kosztować. Ktoś musi przecież plakat narysować, ktoś wydrukować, ktoś powiesić. Komuś trzeba zapłacić za wynajęcie tablicy, zapłacić za prąd do oświetlenia tejże… A jaki jest efekt? Czy rzeczywiście Warszawiacy uwierzą w to, że założywszy czerwono-biało-zielony szalik, można wyskoczyć na piwo do Poznania? Albo że mając wolne fundusze, wrzucimy je do Bałtyku gdzieś w okolicy Gdańska i poczujemy moc morza możliwości?

Prawdopodobnie byłoby inaczej, gdybyśmy, powiedzmy w Londynie zobaczyli plakat, na którym zadowoleni Krakowianie dziękują Dumnym Synom Albionu za to, że ci wolą oglądać witraże Wyspiańskiego w kościele Franciszkanów, zadumać się przy grobie Miłosza czy przebiec maraton czterech Krakowskich Kopców (Wandy, Kraka, Piłsudskiego i Kościuszki), niż oddawać się hedonistycznym uciechom na Ibizie czy w Zagłębiu Ruhry. Przyklasnęlibyśmy temu z pełnym zrozumieniem, wybaczając godziny spędzane przez nas w kolejkach do kas muzealnych, a nawet drobne zakłócenia podczas obcowania z prochami Naszych Wielkich w katedrze na Wawelu. Oklaski zapewne byłyby szczere, bo nawet nie będąc specami od reklamy, intuicyjnie wyczulibyśmy, że taki plakat ma sens.

Tymczasem patrzymy na plakat promujący Lublin w Warszawie…

fotolublin1

… i myślimy… myślimy… i co? Ja jeszcze nie wpadłem na to coś…

* Tomasz Niziołek, znawca reklamy, „Mindshare” Director Invention,
wcześniej pracował m.in. w domu mediowym „Universal McCann”.

* * *

Jacek Bienias

Prawnik o laniu wody

Wstęp

Współczesne procesy optymalizacji działań w strukturach scentralizowanych na tle rozwiniętego systemu prawa, realizowane w aspekcie wzrostu znaczenia konsekwencji wieloaspektowych ujęć problematyki związków funkcjonalnych, przy uwzględnieniu relacji powodowanych efektami pochodnymi w znaczeniu zarówno tematycznym, formalnym jak i merytorycznym, powodują przesunięcie optyki postrzegania dotychczasowych zjawisk strukturalnych tak w ujęciu formalnym, jak i w praktyce orzeczniczej. Celem wykładu monograficznego, będącego przedmiotem niniejszej prezentacji, jest usystematyzowanie pojęć związanych z analizą metodyki badawczej w ujęciu zasad formalnych, umożliwiających elastyczne podejście do rozwiązań praktycznych, poprzez reasumpcję przekrojów ujęć doktrynalnych i związanej z nimi praktyki.

Teza

Szereg problemów wynikających z niemożności ustalenia właściwych zależności pomiędzy procesami poszukiwania celowości prób znalezienia właściwych rozwiązań legislacyjnych dla sui generis zagadnień współczesnej metodologii badawczej w dziedzinach, związanych z analizą powiązań poszczególnych warstw i związanych z nimi metod ujmowania percepcji obserwatora na tle zdarzeń powodujących określone konsekwencje właśnie dla wymienionych wyżej relacji, apriorycznie polaryzuje systematykę określeń, co powoduje ograniczenie pola percepcji, a to z kolei zawęża możliwość definicji przebiegu procesów do z góry założonych i sztywno przyjętych ram funkcjonalnych. Tak ujęta metodyka może nasuwać szereg wątpliwości, co do z góry ustalonych założeń wstępnych, co z kolei implikuje możliwość zakwestionowania efektów jako niepełnych lub opartych o niezdefiniowane założenia. Należy jednak pamiętać, że w dotychczasowej praktyce ujmowania przedmiotowych zagadnień trudno wyodrębnić jednoznacznie akceptowalne kierunki poszukiwania celowości prób znalezienia właściwych rozwiązań poszczególnych warstw i związanych z nimi metod ujmowania percepcji obserwatora na tle zdarzeń powodujących określone konsekwencje. Według J. Couldfoulcouarde’a*, każdą metodę funkcjonalną w zakresie przedmiotowych badań można postrzegać w trzech zasadniczych sferach: a) funkcjonalnej, b) treści zagadnień, c) dowolności spostrzeżeń. Należy naszym zdaniem zgodzić się z tak przedstawionym ujęciem jako próbą uporządkowania relacji w obrębie samej metody badawczej przy braku jednoznacznych punktów odniesienia. Konieczne jednak jest w tym miejscu powołanie także odrębnych poglądów, których zwolennikiem jest zwłaszcza P. Kaltenbrandt, według którego metoda badawcza w przedmiotowym zakresie nie poddaje się jakiejkolwiek systematyce i musi podlegać regułom odrębnym sui generis właściwym wyłącznie dla niej samej**.

Podsumowanie

Warto dostrzec, że propozycja ujęcia metodyki, zarysowana w niniejszym wykładzie, może nasuwać cały szereg implikacji w zakresie tworzenia ram funkcjonalnych, związanych z analizą powiązań poszczególnych warstw i związanych z nimi sposobów realizacji, opartych na nich działań w strukturach scentralizowanych. Wziąwszy jednak pod uwagę światowe badania w zakresie poszukiwania przekroju ujęć metod analizujących procesy optymalizacji działań w strukturach scentralizowanych, realizowanych w aspekcie wzrostu znaczenia konsekwencji wieloaspektowych ujęć problematyki związków funkcjonalnych przy uwzględnieniu relacji powodowanych efektami pochodnymi w znaczeniu zarówno tematycznym, formalnym jak i merytorycznym, należy zauważyć, że szereg problemów wynikających z niemożności ustalenia właściwych zależności pomiędzy procesami poszukiwania celowości prób znalezienia właściwych rozwiązań jest zjawiskiem powszechnym, co uzewnętrznia się, jak już stwierdzono, w działaniach praktycznych.

* J. Couldfoulcouarde, Methods of Analyse of Main Groups of Problems at Different Stages of Multiplication Rules of Objects of Research in Social Sciences in Several Legal Aspects of Functioning of the Contemporary Theories of State, Birmingham University 1976. © by New Shitt Pressed.
** Zob. P Kaltenbrandt, Nicht Hinaussehen auf der Zug oder nicht Rauchen in der Wagen. Rauchen Verboten und Sprechen Sie Deutsch aber nicht in Volkswagen, Berlin 1934.

*** Jacek Bienias,
radca prawny.

* * *

Ana Brzezińska

Polacy lubią święta

Polacy lubią święta. Jak sami podkreślają, głównie ze względu na chwile wytchnienia spędzone z rodziną. Święta to również okres wzmożonej popularności Kościoła i telewizji – zwłaszcza w dobie kryzysu. To logiczny wniosek, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że w Polsce i Kościół, i telewizja są dostępne za darmo. Przynajmniej w założeniu.

Jako, że w ostatnim czasie nie było mi dane pozostawać w regularnym kontakcie z Kościołem, z telewizją natomiast pozostaję w kontakcie nieustającym, skupmy się co świątecznie brzmiące hasło „lania wody” może oznaczać w kontekście obecnej propozycji polskich mediów. Mediów, które stoją bezradne przed coraz częstszym zarzutem płytkości przekazu.

Nie ma telewizji informacyjnej, jest za to infotainment. Nie ma analizy zjawisk politycznych, jest promocja kolejnych chwytów „PR-owych”. Nie ma objaśniania świata, jest jego upraszczanie na potrzeby rosnących wymogów widza. A widz – wiadomo. Kiedyś, w teatrach, aktorzy przed spektaklem mówili: „Przyszedł orangutan.” Echa tych słów w odniesieniu do widowni telewizyjnej dziś niosą się przez kolejne publikacje prasowe. Bez podkreślenia, prozaicznej dla wielu idealistów, roli rynku, trudno dziś mówić serio o „laniu wody” przez media. Polski rynek telewizyjny jest nadal zjawiskiem specyficznym, w którym realnie istnieją trzy duże spółki, z czego tylko jedna z nich ma pełen dostęp do ogółu Polaków i płynących z ich kieszeni pieniędzy. Pozostałe dwie od lat walczą o udział w rynku na pionierskich zasadach, wyłącznie w oparciu o własny, prywatny budżet, co w samej tylko Europie jest swoistym precedensem. Młody wiek i niewielki rozmiar rynku medialnego w Polsce nie są, jak sądzę, jedynymi powodami, dla których dochodzi na nim do wielu zaskakujących – czy też jak wolą niektórzy – gorszących wydarzeń. Na razie wszelka dyskusja o nich utknęła w miejscu ze względu na węzeł gordyjski na Woronicza. Proporcji nie da się wirtualnie wyrównać, odbiorcy reagują zbyt prędko. Wystarczy nacisnąć guzik i telewizyjny wszechświat wylatuje w powietrze.

Jednym z licznych skutków tej anomalii jest przeniesienie oczekiwań odbiorców z telewizji publicznej, która do realizacji misji zobowiązana jest przez ustawodawcę, na nadawców prywatnych. Mało kto bierze jednak pod uwagę to, że aby zaangażować się w tworzenie misji należy mieć do tego odpowiednie narzędzia i warunki. Współcześnie nie da się tworzyć pogłębionych przekazów nerwowo kalkulując, czy firma nie stanie za chwilę na krawędzi bankructwa. Aby skonstruować przekaz wartościowy, pełny, słowem: misyjny, potrzeba czasu i gwarancji stabilizacji rynkowej. Dlatego nadal bardziej bulwersujące jest to, że przez kilka sezonów gwiazdy tańczyły na lodzie za publiczne pieniądze, niż to, że gwiazdy TVN-u tańczą w najlepsze z innymi gwiazdami TVN-nu za absolutnie prywatną kasę. Analiza strategii promocyjnych prywatnej spółki w żadnym kraju zachodnim nie budzi tylu emocji, co w Polsce. Skąd takie zainteresowanie? Stąd, że alternatywy brak.

O co tak naprawdę chodzi, gdy mówimy, że doskwiera nam tak zwane „lanie wody” przez media? Czy o to, że Polsat znów puszcza w Wielkanoc Szklaną Pułapkę, że TVN lansuje nieśmiertelnego Shreka, że TVP kusi oldskulowym Bondem? Te przeszkody w kontemplacji uroków, odradzającego się po zimie świata, chyba dość łatwo pokonać. Być może jednak problemem jest to, co zmuszeni jesteśmy regularnie obserwować, jako odbiorcy i jako współtwórcy, co widzimy na ulicach, co słyszymy jadąc samochodem. Jako społeczeństwo nie wykształciliśmy nawyków wyboru, nie kultywujemy selekcji zjawisk wartościowych i unikania tych błahych: w telewizji, filmie, teatrze, reklamie i życiu publicznym. Pogodziliśmy się z dawno zaprzeszłymi skutkami relatywizacji w przekazach artystycznych. Nie budujemy własnych standardów, mimo że doskonale umiemy wskazać różnice między lepszym i gorszym. Mimo że nawet stać nas na to lepsze. Umiemy wskazać wzorce, które chcielibyśmy naśladować, lecz za wszelką cenę chcemy uniknąć żmudnej analizy i nauki metod, którymi osiąga się upragnione efekty. Bo czy każdy, kto kiedykolwiek myślał o reklamie, nie podziwiał kunsztu lapidarnego ujęcia rzeczywistości za pomocą nowego suwerennego kodu? Czy widząc wejście dziennikarza CNN z Kabulu nie myśleliśmy ze zdumieniem i szacunkiem o tym, że opisywanie zjawisk, dziejących się tu i teraz, których nie ma czasu zrozumieć, ale TRZEBA pokazać je innym, to rodzaj współczesnego heroizmu? I czy wciąż nie wydaje nam się, że ukryty za obiektywem małomówny człowiek w czapce nosi w sobie klucz do tajemnicy, którą warto utrwalić na zawsze? Mitów o ludziach zmieniających rzeczywistość jest sporo. Można o nich lać wodę przez wiele świątecznych wydań. Niestety dotarcie do sedna ich sukcesu nie ma z tym nic wspólnego.

* Ana Brzezińska,
wydawca i redaktor TVN24; studentka MISH UW oraz PWST w Krakowie.