W tym tygodniu kolejna odsłona „Wojny kobiet„, która wzbudziła niemało kontrowersji. Poprzednio dyskutowały: Marta Budkowska, Joanna Erbel. Dziś autorkami tekstów są: Magdalena Środa, Marta Bucholc, Joanna Kusiak. Zapraszamy do lektury !
Magdalena Środa
Brak wprawy – to nie wojna
Wojna kobiet? Nie widzę wojny kobiet. Widzę wojnę mężczyzn i to nie tylko na szczytach władzy, ale niemal wszędzie. Bo wszędzie jest konkurencja, rywalizacja, ambicje. Pokazuje to obecny kryzys. A kobiety? Że są niesolidarne? Że nie widać „siostrzeństwa”? Nawet komputer podkreśla to słowo jako nieprawidłowe. Przeciwko „braterstwu” nie ma nic. Żyjemy przecież w świecie mężczyzn. Polityka, rynki pracy, rynki finansowe zorganizowane są przez mężczyzn. Kobiety z trudem się w nich przebijają. Nie mają władzy. Zawsze żyły w rozproszeniu, pozamykane w sferze domowej, skazane na monotonię „naturalnych” czynności: troski, krzątaniny, reprodukcji. Przez setki lat nie doświadczały żadnych innych więzi prócz rodzinnych, a właściwie macierzyńskich, bo małżeńskie nie były ani trwałe, ani autentyczne. Nic więc dziwnego, że nie są solidarne. Bo z kim? Z innymi kobietami? Jak można być solidarnym z kimś, kogo historii i potrzeb się nie zna lub traktuje się je jako marginalne, bo nie należące do głównego nurtu dziejów (tak jak wojny), ani do politycznego mainstreamu (jak polityka zagraniczna, czy futbol). Kogo kiedyś interesowała historia Żydów czy robotników? Nim stała się częścią sfery publicznej, treścią społecznej pamięci, „przeleżała” w „prywatności” jako anegdota czy niewiarygodna opowieść.
Solidarność to pewna praktyka wsparta na doświadczeniu i pamięci. Solidarność – jeśli można posłużyć się wzorem z lat 80. – to rodzaj silnej więzi emocjonalnej, zawiązywanej między różnymi osobami, w celu wyartykułowania wspólnych potrzeb i wartości. Skuteczność solidarnych działań jest wprost proporcjonalna do pamięci wydarzeń podobnych. „Solidarność” czerpała siły z grudnia’70, z Października’56, z powstań i innych wydarzeń. Wspólnych. Kobiety ich nie mają. Nie mają pamięci. Nie mają historii, nie mają też doświadczenia, jak działać, by być skutecznym. Nie trzeba w tym celu budować jakiś spójnych podmiotów politycznych. „Solidarność” nie była spójna, jeśli chodzi o przekonania osób, które ją tworzyły, jej podmiotowość polityczna miała charakter temporalny, przygodny; była jednak owocem pewnych umiejętności, nabywanych przez lata. Kobiety nigdy nie miały takich możliwości. Żyły w rozproszeniu a ich każdorazowe wejście do sfery publicznej było szokiem. Gdy chciały uczyć się, studiować, pracować, działać politycznie – były wyśmiewane. Aktywność publiczna kobiet była przez setki lat traktowana była jako anomalia, jako coś niezgodnego z naturalnym powołaniem czy wolą Boga. Ale kobiety nawet o tym nie wiedzą, bo dzieje ruchu feministycznego, dzieje emancypacji, historia mizoginii, nie stanowią elementów historii. Nikt się tego nie uczy. W szkołach, w podręcznikach do historii, czy edukacji obywatelskiej, nie ma nic o ruchach emancypacyjnych kobiet. Za czasów komunizmu też nie uczono o antykomunistycznej opozycji. Nic więc dziwnego, że tak mało w sumie osób czuło z nią solidarność. Ludzie chcieli raczej poprawy losu, niż radykalnej jego zmiany. Dlatego bano się opozycjonistów. Do czasu, oczywiście.
W Polsce nienawidzi się feministek. Mizoginizm jest na porządku dziennym, nie tylko wśród mężczyzn. Kobiety, które wchodzą w męski świat, są również mizoginiczne, tak jak wyemancypowani Żydzi byli antysemiccy, a wyzwoleni czarni stawali się rasistami. Bo nie ma to jak czuć się kimś wyróżnionym, kimś, komu się udało, nie ma to jak zapomnieć o źródłach własnej opresji. Kobiety nauczyły się już osiągać sukces w biznesie czy w polityce, ale nie nauczyły się jeszcze być solidarnymi. Choć to fantastyczne i skuteczne narzędzie, wszelako wymaga doświadczenia, praktyki i pamięci. Nauka solidarności wymaga też czasu. Kobiety dopiero startują w tej dziedzinie, nic więc dziwnego że są niewprawne i niezdarne. Ale brak wprawy – to nie wojna.
* Magdalena Środa, profesor filozofii.
* * *
Marta Bucholc
Czemu nie idziesz na tę wojnę?
Na pewno przegrasz
Czemu nie idziesz na tę wojnę?
Słyszysz?
(Leonard Cohen, There is a War,
przeł. J. Karpiński, M. Zembaty)
Czemu idziesz na tę wojnę?
W lutowej odsłonie tego tematu uderzyło mnie, że tezy Marty Budkowskiej i Joanny Erbel na temat przyczyn słabości siostrzanej solidarności pisane są z punktu widzenia kobiety jako strony słabszej: manipulowanej, indoktrynowanej, zadręczanej i odrywanej od własnej autentycznej, siostrzanej natury. Taki obraz wojny kobiet uważam za odległy od placu boju tak mniej więcej, jak analizy sztabowców oddalone są od rzeczywistości widzianej oczyma szeregowca w okopach. Chciałam więc zapytać, dlaczego mianowicie na tę wojnę idziemy?
Po pierwsze – dosłownie: czemu idziemy na wojnę? Dlaczego wydłużamy sobie rzęsy, pokrywamy twarze warstwami lepkich substancji, do których zmywania trzeba używać rozpuszczalników, dorabiamy się stóp o dziwacznym kształcie, nosząc buty, których nie stworzyłaby najbardziej perwersyjna katowska wyobraźnia, dlaczego się wdzięczymy i robimy numery z mruganiem à la Myszka Minnie? „Ubieram się dla siebie?” „Lubię czuć się ładna?” Terefere, fałszywa świadomość. Zbroimy się, opancerzamy, kształcimy w rozmaitych sztukach walki – i idziemy na wojnę. Walczymy ze sobą nawzajem, wykorzystując wszelkie atuty i wszelkie możliwe blefy.
Po drugie – przenośnie: czemu na to idziemy? Skoro nam to nie pasuje, odczłowiecza nas, krzywdzi, męczy i odbiera naszym uczuciom względem innych kobiet autentyczność? Odpowiedzi, które podawały Marta Budkowska i Joanna Erbel, są oczywiście w dużej mierze przekonujące. Zmusza nas do tego przemoc (fizyczna, ekonomiczna i symboliczna), zmuszają brutalne realia życia, które wszak nie my stworzyłyśmy: my jesteśmy niewinnymi ofiarami dyskryminacji płacowej, braku przedszkoli, patriarchalnych wyobrażeń naszych babć oraz byłych, teraźniejszych i potencjalnych partnerów (lub partnerek). To prawda – ale nie cała.
Uderzmy się dla odmiany we własne piersi, co skądinąd kobietę boli jak wiadomo bardziej i dlatego być może ten gest tak trudno jej przychodzi. Skoro kobiety prowadzą ze sobą wojnę, to zapewne któraś z nich wygrywa. Czy my aby nie chcemy wygrać? Odwieczny dylemat polityki rozbrojenia: a może by tak wyrzucić szminki, spalić po raz kolejny biustonosze i wytrząsnąć do zlewu kremy przeciwzmarszczkowe? Ile kobiet na to pójdzie? Drogie siostry, wojnę – zgodnie z naukami von Clausewitza – prowadzi się w celu zniszczenia wroga, nie po to, by się z nim (tak właśnie) bratać. Lubimy nasze kobiece tryumfy, lubimy błysk pożądania w cudzych oczach, nawet jeśli nic bardziej realnego z niego nie wynika, lubimy też błysk zazdrości, choćby oznaczał tylko kłopoty. Cenimy sobie nasze małe, taktyczne zwycięstwa, choć są one – jak zapewne słusznie dowodzą feminiści i feministki – owocami strategii pyrrusowej.
Piszę celowo o takim interakcyjnym mikrowymiarze wojny kobiet, bo na tym poziomie dopiero widać, że bój nie toczy się o rzeczy wymierne i zasadnicze. Tutaj zgadzam się z Joanną Erbel: walka o rzeczy wymierne i zasadnicze rozgrywa się zwykle na innych polach, według innych reguł, inną bronią, płeć miewa tam znaczenie drugorzędne. Walczymy o drobiazgi, nagradzające jak nic innego, niezastępowalne, nieodzowne. Gdyby było inaczej, kobiety, które osiągnęły sukces w nauce, sztuce, polityce czy biznesie, odrzucałyby z ulgą kobiece parafernalia wojenne i osuwałyby się w pokojową, siostrzaną autentyczność. Patrząc na moje znakomite przyjaciółki, koleżanki i nauczycielki nie mam jednak wrażenia, żeby powodzenie odbierało im wolę walki. Wręcz przeciwnie.
Tryumfujący pochód kobiecości kroczy naprzód po zgliszczach siostrzanej solidarności, napędzany nadzieją każdej małej dziewczynki, że kiedyś będzie królową balu, przedmiotem zazdrości wszystkich innych dziewczynek. Nie miałaś nigdy takiej nadziei? Jesteś pacyfistką? Siostry, namawiam – uderzmy się w piersi. Kostium pokutnicy bywa przecież niezwykle twarzowy.
* Marta Bucholc, doktor socjologii.
* * *
Joanna Kusiak
Zdjęcie
„Bo na tym zdjęciu pokazujesz się jako przedmiot, a nie jako podmiot“ – powiedział mi pewien wrażliwy na tzw. kwestie emancypacyjne mężczyzna. Zdjęcie – wklejone do CV wysyłanego na konferencję – przedstawiało mnie na tle Pałacu Kultury. Konferencja była o mieście, mój referat – o Warszawie. Na zdjęciu mam bluzkę z golfem, wysoko dopiętą, a więc o żadnej pornografii nie ma mowy. Problem w tym, że na zdjęciu śmieję się i wyglądam kobieco.W tym – jak się miało okazać – tkwił haczyk fałszywej świadomości, zamach na mój gender.
Sprawa pozornie była całkiem prosta: wysyłam na konferencję naukową zdjęcie, które nie jest z ducha naukowe, nie zostało zrobione pod ścianą z neutralnym półuśmiechem ani nawet w bibliotece na tle książek. Nie chodziło jednak o dowolne wyjście z konwencji, tylko o wyjście w stronę stereotypów płciowych: skoro śmieję się i wyglądam kobieco, narażam się na to, że nie zostanę potraktowana poważnie. Narażam się, bo mogę zostać posądzona o taki sobie, za przeproszeniem, kobiecy flircik, który chcę przy okazji zgłoszenia na konferencję przemycić (że przemycałam Pałac Kultury i swoją warszawską tożsamość, wrażliwemu na kwestie społeczne niemieckiemu mężczyźnie rzecz jasna do głowy nie przyszło). Kobiecy flircik, dalej, jest wymysłem męskiej dominacji i narzędziem oddania hołdu mężczyźnie. I ja, składając abstrakt konferencyjny, złożyłam jednocześnie hołd męskiemu szowinizmowi.
Łatwo jest, oczywiście, załatwić sprawę ironią. Wkładając w analizę odrobinę dobrej woli, jakiś problem jednak zauważam. Niewykluczone, że ktoś potraktuje mnie niepoważnie. Szczerze wobec siebie muszę przyznać, że choć rzeczywiście chciałam zagrać Pałacem, nie wiem, czy wkleiłabym to zdjęcie, gdybym wyszła na nim wyjątkowo źle (nawet jeśli Pałac wyszedłby tak dobrze, jak zawsze). Może ktoś pomyśli, że nie jestem poważnym naukowcem (skoro tak się przed Pałacem śmieję, i to jeszcze kobieco). Tak czy inaczej, pasaż od kobiecego śmiechu do utraty podmiotowości wydaje mi się za łatwy.
W lutowej Kulturze Liberalnej Joanna Erbel zaznacza, że patriarchat nie ma płci i kobietę uciskać może równie dobrze (a nawet lepiej, jak zauważa Marta Budkowska) kobieta. Ja poszła bym dalej: kobietę współczesną, kobietę jako podmiot, uciskać może narracja o patriarchacie. Istotą ucisku jest bowiem wrzucenie w obce podmiotowi struktury władzy i pochodzące z nich struktury językowe. Tak jak kobieta przed emancypacją musiała zastanawiać się, co wypada, tak zastanawiać się powinna kobieta współczesna, zobowiązana regułami wyzwolenia. Istotą wolności jest tymczasem robienie tego, co akurat wynika z aktualnej konstelacji duszy, ciała i umysłu, i robienie tego po prostu, bez zawstydzenia swoją niepostępowością. Podstawową różnicą w sytuacji społecznej mężczyzn i kobiet było to, że mężczyźni robili swoje, a kobiety się zastanawiały, czy im wolno. Wdzięczna feministkom za lata walki, wychodzę z założenia, że walczyły po to, żebym też mogła robić swoje po prostu, bez społecznego ale. Tymczasem raz na jakiś czas spotykam się z reakcją, czasem ze strony mężczyzn, czasem kobiet, że robię coś nie tak. Za kobieco (jeśli chodzi o ciało), a jednocześnie zbyt męsko (jeśli chodzi o zbyt racjonalną, niezbyt empatyczną formację duchową). Bo zarówno kobiecość cielesną, sukienkową, jak i męskość chłodną i matematyczną – wymyślili mężczyźni. Wychodzi więc na to, że jestem ulepionym przez patriarchat przedmiotem ideologii, który jako podmiot dał się oszukać.
I dobrze! Bo, jeżeli jest tylko jedna wersja wyzwolonej kobiecości, to ja bez niej czuję się wolniejsza jako człowiek. I jako człowiek mogę kłócić się o równe zarobki, tak samo brać udział w „męskich“ dyskusjach. Nie mam „sióstr“ tylko przyjaźnie oparte na wspólnocie przekonań, a nie hormonów. W przypadkach bitych żon i zaniżanych płac widzę powszechną ludzką niesprawiedliwość, która nie byłaby mniejsza, gdyby przemoc przebiegała odwrotnie. Źródłem przemocy jest dla mnie narracja grupowa, zmuszająca jednostkę do bezwarunkowego przystosowania. Ja robię swoje, a przy okazji, nie bez dużej przyjemności, jestem kobietą.
* Joanna Kusiak,
doktorantka, założycielka stowarzyszenia „DuoPolis”.