Szanowni Państwo, dziś w temacie tygodnia – znakomite teksty o szlifowaniu polskiego ucha. Jak to robić, by adept nie uciekł…? O nadwiślańskim słuchaniu piszą Bogusław Kaczyński oraz Kama Grott. Adam Suprynowicz podejmuje zaś mocną polemikę z prezentowanymi na łamach „Kultury Liberalnej” tekstami – Pawła Majewskiego „Od ekonomii do epifanii” i Jarosława Kuisza „El sistema” w Polsce?” . Gorąco zapraszamy do lektury!

Bogusław Kaczyński

Czy Polacy są muzykalnym narodem?

Współczesne polskie społeczeństwo sprawia wrażenie głuchego. Doczekaliśmy się kolejnego pokolenia młodych ludzi obojętnych i niewrażliwych na wysokość dźwięku, ludzi bez wyszkolonego słuchu, pokolenia, które preferuje bylejakość… także w śpiewaniu.

Słuchając dawnej muzyki ludowej, można stwierdzić, że Polacy to zdolny muzycznie, rozśpiewany naród. Niewiele krajów może poszczycić się tak pięknym folklorem, tak pięknymi melodiami, frazami i współbrzmieniami. Lud tworzył tę muzykę, przekazywał ją z pokolenia na pokolenie. Dziś tę tradycję i zabytki polskiej kultury kultywują zespoły regionalne, a światu pokazuje „Mazowsze” i „Śląsk”.

Proszę posłuchać, jak za ścianą podczas przyjęcia imieninowego czy urodzinowego goście śpiewają „Sto lat”. Słuchając ich „śpiewu”, mogę powiedzieć, ile osób jest na przyjęciu. Każdy śpiewa w innej tonacji, każdy wydaje nieprzystające do siebie dźwięki.

Wycofano ze szkół naukę muzyki. Wiele lat temu zniechęcono młodzież do śpiewania w chórach, grania w orkiestrach, co rozwijało w młodych ludziach poczucie piękna i muzykalność. Nie dziwmy się więc, że w dobie, gdy wśród młodzieży modny stał się wrzask wzmocniony prądem elektrycznym, ludzie przestają słyszeć to, co w naszym rozumieniu nazywamy muzyką.

Nieustannie apeluję o przywrócenie w szkołach zajęć muzycznych, o przywrócenie tradycji chórów i orkiestr. Nie mówię tu jednak o młodzieńcach rzępolących na gitarach elektrycznych, co nie ma związku z prawdziwym muzykowaniem. Najlepszym sposobem są zespoły chóralne. Muzyka chóralna rozwija bowiem słuch, poczucie piękna, harmonię. Czym prędzej w szkołach powinniśmy przywrócić dawną tradycję. Proszę spojrzeć na amerykańskie college’e i ich zespoły. Oni spotykają się, muzykują i są dumni, że wykonują nawet bardzo trudne i sławne dzieła. Byłem na kilku takich koncertach i zrobiły one na mnie ogromne wrażenie. Młodzież garnie się do wspólnego muzykowania. Proszę wierzyć, że ciągłe szkolenie i doskonalenie głosu sprawi, że ludzie będą kiedyś pięknie śpiewać. Ale jeśli nie dokonamy zmiany, jeśli nie wprowadzimy muzyki do szkół, będziemy autoryzowali kolejne pokolenie głuchych Polaków.

* Bogusław Kaczyński, publicysta i krytyk muzyczny, wybitny znawca opery.

* * *

Kama Grott

Wykształcenie muzyczne? Nie jest sprawą najistotniejszą

W trakcie promocji mojego debiutanckiego albumu „The Baroque Oboe Concertos” zostałam zaproszona do audycji „Siesta” Marcina Kydryńskiego. Podczas programu rozmawialiśmy o moich inspiracjach, edukacji muzycznej (klasycznej i jazzowej) i najbliższych planach koncertowych. Tydzień po audycji grałam koncert promocyjny we Wrocławiu. Po występie spora grupa osób czekała na mnie z prośbą o autografy. Jakież było moje zdziwienie, gdy jeden ze słuchaczy zaczął rozmowę od słów wyjaśnienia, iż cała grupa na co dzień nie słucha muzyki klasycznej i do zeszłego tygodnia nie wiedziała, że taki instrument jak obój istnieje! Okazało się, że Państwo ci byli fanami jazzu oraz audycji Kydryńskiego. Ponieważ bardzo spodobała im się audycja z moim udziałem, postanowili przyjść na koncert. A że koncert również był udany, więc kupili płyty i zapewnili na pożegnanie, że chętnie poszerzą swoje horyzonty muzyczne…

Jak widać, wykształcenie muzyczne słuchaczy nie jest sprawą najistotniejszą. Ważna jest ich otwartość oraz potrzeba obcowania z muzyką. Z moich obserwacji wynika, że tak zwani laicy, którzy przychodzą na koncerty, traktują to jako swego rodzaju święto. To ogromna przyjemność: grać dla osób, które chłoną każdą frazę i odczytują emocje, którymi się z nimi dzielę.

Swoim graniem chciałabym dotrzeć do zakątków duszy, poruszyć emocje, przekazać pasję do Muzyki. Jestem szczęśliwa, gdy po koncertach publiczność daje mi odczuć, że to, co robię, nie jest im obojętne, a wręcz pomaga oderwać się od rzeczywistości.

A od pisania zdecydowanie wolę granie. :-)

* Kama Grott, muzyk, oboistka, menadżer kultury, właścicielka niezależnej wytwórni Subito Records. Artystka Universal Music Polska.

 

* * *

 Adam Suprynowicz

Dzieci inżyniera Mamonia

Zdarzyło mi się ostatnio z okazji jubileuszu Krzysztofa Pendereckiego opowiadać w zaprzyjaźnionym radiu o jego muzyce. Po kilkunastu minutach rozmowy dziennikarka zadała mi pytanie off-the-record: „Czy ta muzyka naprawdę sprawia Panu przyjemność?”.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. To było pytanie z innego świata. Ze świata, w którym dobre jest to, co jest przyjemne. Tak, odpowiedziałem, w taki sposób, w jaki sprawia mi „przyjemność” oglądanie dramatu Bergmana czy lektura powieści Jelinek. Nie sądzę, aby moja rozmówczyni pojęła, co mam na myśli. Sądzę, że uznała moje upodobania za dość perwersyjne…

Ciężkie Norwidy

„Przyjemność” jest – tak sądzę – podstawową kategorią oceny muzyki dla przeciętnego odbiorcy wychowanego w popkulturze. Także tego, który czasem w samochodzie łapie RMF Classic lub „Dwójkę” i słucha przez kilkanaście minut. Tego, który po raz pierwszy do filharmonii wybrał się kilka tygodni temu, bo jego firma sponsorowała Festiwal Beethovenowski. Ubrał się nieco zbyt elegancko, wyrwał się do oklasków po efektownej pierwszej części symfonii, a po zakończeniu koncertu zerwał się do standing ovation. Wytrawni melomani patrzyli na niego z dezaprobatą, ale on tego nie zauważył. Może uznał, że skoro tyle się mówi o przyjeździe tego solisty, to należy pokazać, że Warszawa też potrafi docenić mistrza? Może uległ magii nazwiska? A może po prostu coś przeżył? Wzruszył się? Przyjemnie rozmarzył? W zgodzie z Jarosławem Kuiszem przyznaję mu prawo do pomyłki. Więcej: do własnego zdania. I do przeżyć, których nikt – także on – nazwać nie potrafi.

Tym niemniej chciałbym, aby ciekawość świata pozwoliła temuż słuchaczowi wejść głębiej w świat muzyki. Wychylić się poza barierkę odgraniczającą „przyjemność” à la inżynier Mamoń (tak, ja też lubię „Cztery pory roku” i „Pawanę na śmierć infantki”) i przyswoić co nieco dźwięków mniej znajomych. Doznać uczucia irytacji pomieszanej z zainteresowaniem, które towarzyszy poznawaniu nowego świata. Dostąpić epifanii opisywanej przez Pawła Majewskiego.

Realizm praktyka sprowadza mnie na ziemię, kiedy wyobrażam sobie owego skądinąd sympatycznego „przeciętnego odbiorcę” doznającego intelektualno-zmysłowego katharsis. Muzyka, jako najbardziej abstrakcyjna ze sztuk (w dodatku pozbawiona definicji!), broni się przed prostym opisem. Od walców Straussa, „Czterech pór roku” czy „Koyannisqatsi” Glassa wcale niełatwo trafić do symfoniki Haydna czy Xenakisa. Od „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki do kaplicy Rothko droga daleka. Trzeba bowiem w pewnym momencie przekroczyć ową barierę dezorientacji, „braku przyjemności”. Już koncertowa lektura „Piątej” Beethovena uznana zostanie przez wielu za doświadczenie wprawdzie ciekawe, ale… „ciężkie”. Nie każdy ma na to ochotę.

Jaka elita?

Wielcy wykonawcy nie zawsze zaliczają się do intelektualistów. Docierają do muzyki własnymi, swoistymi drogami. Podobnie słuchacze: gdyby przyjrzeć się strukturze społecznej grupy melomanów, łatwo podważyć zarzut elitaryzmu (zaliczam do tej grupy również licznych koneserów muzyki nieklasycznej, których muzyczne kompetencje i wrażliwość niesłusznie bywają lekceważone w świecie – przepraszam za wyrażenie – „wysokiej kultury”). „Wyłaniające się z receptywnej pracy świadomości otwarcie na możliwość iluminacji” – jak pięknie rzecz nazywa Paweł Majewski – może być dostępne każdemu.

Co zatem przeszkadza większości odbiorców muzyki wsłuchać się w Lutosławskiego? Muzyka jest przecież bodaj najbardziej powszechnie użytkowaną gałęzią sztuki, obecną wszędzie. Każdy coś nuci, czegoś tam słucha. Dlaczego więc tak nieliczni wypełniają sale podczas występów wybitnych artystów o mniej nośnych nazwiskach, czemu cudowna muzyka Lachenmanna, oklaskiwana gorąco przez słuchaczy „Warszawskiej Jesieni”, nie trafi w przewidywalnej przyszłości na playlistę RMF Classic czy do porannego pasma „Dwójki”? Odpowiedź daje Paweł Majewski, a ja dopowiadam po swojemu. Bo to trudne piękno. Bo epifania wymaga wysiłku. Bo codzienne bierne przyswajanie tapety dźwiękowej nie wyposaża słuchacza w umiejętność aktywnego odbioru.

Głębokie słuchanie

Wybitna amerykańska kompozytorka Pauline Oliveros jest autorką pojęcia deep listening. Chodzi tu o wyciszenie umysłu i medytacyjne nieledwie przyswajanie docierających do nas dźwięków. O całościowe „słyszenie” zamiast selektywnego „słuchania”, które krępuje nas setkami nawyków. Tworząc swoją muzykę, wychodzi Oliveros naprzeciw słuchaczowi, który chciałby i odważy się uwolnić swój umysł od tego, co już zna. Choć brzmieć może to cokolwiek dziwacznie, podejście takie wspaniale otwiera na nowe doznania.

Wiąże się ono jednak z poważnym ryzykiem, z którego słuchacz podświadomie zdaje sobie sprawę. Taka sokratejska w istocie postawa zmusza do indywidualnej oceny, odrzucenia danego uprzednio wartościowania. Muszę samemu zdecydować, co mi się podoba, a co nie.

Rozmawiając ze słuchaczami, ze zwykłymi odbiorcami muzyki, odnoszę wrażenie, że czasem paraliżuje ich wstyd przed popełnieniem błędu. Na wszelki wypadek wstają z krzeseł, jeśli artysta jest znany, a z programu filharmonii wybierają to, co już słyszeli. Chcieliby poznać muzykę Lutosławskiego, ale „nie wiedzą, jak zacząć i boją się, że im się nie spodoba” (tak, inżynier Mamoń do najodważniejszych nie należał). Wybałuszam wtedy na nich oczy, po czym pytam: „Czemu nie spróbujesz? Ryzykujesz tylko uświadomienie sobie, że to nie dla Ciebie! Czy każdemu musi się podobać? Ale może Mykietyn? Może Kanczeli? Duet Zubel/Duchnowski? Może właśnie to będzie Twoje największe odkrycie?”

Postulowana przeze mnie wolność wyborów i ocen szokować może zwolenników twardego podziału na dzieła wybitne i trywialne, na „kulturę wysoką” i „niską”. Ale co, u licha, jest celem: należeć do grupy wtajemniczonych, jak oni zaciskać zęby, tłumiąc ziewanie podczas symfonii Pendereckiego i z pogardą syczeć na tych, którzy klaszczą z zachwytem między częściami? Czy może: przeżywać muzykę sercem, duszą, ciałem, umysłem?

Wiem z własnego doświadczenia i z rozmów z innymi, że to, co wartościowe, zawsze się w takiej weryfikacji obroni. Najtrudniejsze piękno znajdzie swoich zwolenników. Kompletnie nietrafiony wydaje mi się w tym kontekście zarzut Jarosława Kuisza, iż „słuchacz nigdy nie będzie pewny, czy słucha już w pełni twórczo”. To zadanie na całe życie, to kierunek, nie cel. Zdaję sobie jednak sprawę, że głębokie słuchanie w ortodoksyjnej postaci proponowanej przez Oliveros jest jeszcze jedną „nazbyt subiektywną” propozycją dla szczególnie zainteresowanych tematem, dla muzycznych odkrywców.

Walenie w bęben

Wbrew jękom i kasandrycznym lamentom strażników filharmonicznych świątyń twierdzę jednak, że muzyka klasyczna może mieć przed sobą wspaniałą przyszłość. Kluczem jest tutaj – jak słusznie podkreśla Jarosław Kuisz – edukacja. Śmiem jednak twierdzić, że nie „El Sistema” jest tutaj zbawieniem. Zostawmy rozwiązanie służące awansowi społecznemu ubogiej ludności Wenezueli. To zmaganie z zupełnie innymi problemami, które w europejskim wymiarze biorą na siebie lepiej lub gorzej (to problem do innej dyskusji) domy kultury, ogniska i szkoły muzyczne. Instytucje te produkują licznych muzyków profesjonalistów i chociaż przydałoby się u nas więcej orkiestr, to żeby grać choćby w najsłabszej z nich, trzeba poświęcić wiele czasu na ćwiczenie, naukę nut i zasad muzyki. To także nie jest rozwiązanie dla każdego, poza tym nie gwarantuje pożądanego efektu: nader wielu muzyków profesjonalnych zaliczyłbym do grupy najbardziej dogmatycznych, powierzchownych i „zamkniętych” słuchaczy.

Metodyczne rozwiązania, które sprawdzają się dużo lepiej, wymyślono już dawno – pionierami byli Kodály i Orff, a szczególnie dobrze wdrożyli ten sposób myślenia w edukację Japończycy. Chodzi o najprostsze działania z dźwiękiem, do których zachęcać należy umiejętnie już najmniejsze dzieci. Nie chodzi o naukę gry na fortepianie czy flecie prostym – tu łatwo popada się w technologię, kompletnie zapominając o podstawowym celu, którym jest rozwój dziecka. Mały człowiek, dzięki naturalnej ciekawości świata, gotów jest do eksploracji sfery dźwięków: klaszcząc, śpiewając, tupiąc, rzucając grzechotką, waląc pięściami w bęben albo stukając patykiem w butelki. My, dorośli, w swojej głupocie zapominamy, że z tego właśnie powstała (i powstaje nadal!) muzyka: z dziecięcego zachwytu produkowaniem dźwięku.

Polskie uczelnie wypuszczają co roku silną grupę pedagogów dobrze przygotowanych do edukowania naszych najmniejszych obywateli. Od pół wieku natykają się oni na niemal kompletny brak zrozumienia dla problemu wśród władz edukacyjnych wszystkich szczebli (wystarczy zajrzeć do publicystyki muzycznej z lat 50. czy 60. – problem był rozpoznany już wtedy). Nie powinien zatem dziwić stan estetycznych kompetencji polskiego społeczeństwa, odstający od poziomu wielu krajów europejskich. Większość osób kształconych po drugiej wojnie światowej nie miała szansy spróbowania, czym jest muzyka, jak można jej dotknąć, jak można samemu wydobyć dźwięk. Polacy przyjmowali więc obiegowe wzorce, nie mając najmniejszej odwagi poddać ich samodzielnej weryfikacji. Ten model przekazywali swoim dzieciom.

Szansa na sukces

Trzyletni perkusista bywa bardzo uciążliwy dla rodziców i przedszkolanek, więc zabijamy w nim tę ciekawość. Przecież dziewczynka w „Od przedszkola do Opola” śpiewa ładnie, a nasz maluch produkuje okropne hałasy, na pewno nie ma słuchu, więc powinien się powściągnąć i nauczyć się słuchać grzecznie piosenek z płyt. Zostać odbiorcą tak samo biernym jak my. Czy powinno kogokolwiek dziwić, że z tak wychowywanego dziecka wyrośnie człowiek niemal całkowicie wyzbyty otwartości na nowe bodźce dźwiękowe?

Gdybyż rodzina, szkoła, społeczeństwo zachęcały dzieci do własnych poszukiwań estetycznych… To jednak dalszy etap, skoro tymczasem elementarna edukacja muzyczna to dobro zarezerwowane dla tych rodziców, którzy za nie zapłacą, a większość przygotowanych do pracy nauczycieli zarabia na życie w inny sposób. Tymczasem przywiązuje się do tego problemu niewielką wagę. Cóż, jesteśmy na razie na etapie doceniania praktycznych korzyści z nauki angielskiego, muzyka zawsze będzie w tyle.

Zawsze?

Sposobem poprzednich pokoleń melomanów na siłę bezguścia było wytwarzanie poczucia przynależności do lepszej kasty, twarde wartościowanie muzyki, dzielenie jej na „lepszą” i „gorszą”. Jestem jak najdalszy od relatywizmu, ale takie zachowania nie przystają już nijak do rzeczywistości. Widzę wokół siebie wielu inteligentnych, wrażliwych ludzi, którzy nie słuchają muzyki klasycznej, bo ktoś im kiedyś wpoił, że trzeba w tym celu odbyć dogłębne studia muzyczne. Odstraszanie się udało. Budzenie pozytywnego snobizmu przegrało z demokracją, produkując zastępy bezmyślnych, egzaltowanych wielbicieli klasycznej „krainy łagodności”.

Opowiedziałem niedawno przytoczoną tu na wstępie historyjkę pewnemu znajomemu. Nie artyście, lecz ciekawemu świata urzędnikowi, interesującemu się muzyką w najróżniejszych jej przejawach. Przy pytaniu dziennikarki żachnął się: „Przecież sztuka to nie masturbacja!”

Myślę, że jest nas więcej, świadomych różnicy między epifanią a rozrywką. Doceniających jedno i drugie, znajdujących dla nich odpowiedni czas i miejsce. Dokonujących estetycznych wyborów i czerpiących z nich siłę i świadomość własnej indywidualności. Muzyka to nie jest sprawa profesjonalistów. To jest smak i jeden z sensów naszego życia.

Spróbujmy przekazać to naszym dzieciom. Powalczmy o ich lepszy rozwój. Jeśli sami nie zdołamy nakłonić polityków do zmian – może następne pokolenia będą bardziej skuteczne.

* Adam Suprynowicz, pracownik Polskiego Radia.