Szanowni Państwo, nasze zalety doskonale wszyscy znamy. Dlatego dziś w temacie tygodnia grzecznie pytamy o słabości. Nasi znakomici Autorzy, obcokrajowcy mieszkający w Polsce – Jean-Yves Potel, Kim Jong Myung oraz Michael Moran – dzielą się z nami swoim zdaniem. Gorąco zapraszamy do lektury!
Jean-Yves Potel
Tajemniczy paradoks
Cóż może powiedzieć o Polakach obcokrajowiec mieszkający w Polsce? Mógłbym na to pytanie odpowiedzieć listem miłosnym, odwiedzam bowiem ten kraj już od trzydziestu lat. Moja córka, która mieszka w Paryżu, ma polską matkę i sama wyszła za… Polaka. Od 27 lat łączą mnie zatem z Polską więzi rodzinne, a ich historia – co jest rzeczą niebłahą – sięga pięknej epoki Solidarności.
Listu takiego jednak nie napiszę. Polacy ucieleśniający wedle funkcjonującego powszechnie stereotypu romantyczną melancholię nie istnieją. Gdy spotykam się u Francuzów z podobnymi wyobrażeniami na temat Polaków, podchodzę do nich krytycznie. Wolę mówić o konkretnych Polakach, których spotkałem w trakcie moich pobytów w Polsce. Moje odczucia są wielorakie, sprzeczne. Zawsze odczuwałem bliskość i serdeczność Polaków, a jednocześnie ich dystans i obcość. Zawsze, gdy nawiązywałem bliższą znajomość z Polakiem czy Polką – a poznałem wiele osób z różnych pokoleń w bardzo różnych okolicznościach – moje gorące uczucia zawsze podszyte były tym tajemniczym paradoksem. Bez wątpienia to nieuchronna kwestia widzenia drugiego człowieka, które stanowi o istocie naszych znajomości i naszego życia. Niemniej jednak nie mam podobnych odczuć w kontaktach z innymi obcokrajowcami.
Weźmy choćby paradoks przyjaźni lub miłości. Ileż to razy natknąłem się na ów niewidzialny mur, jaki wyrastał między mną a ludźmi mi najbliższymi – rodziną, przyjaciółmi, osobami, z którymi dzieliłem te same zainteresowania – mimo łączących nas uczuć, zaufania, intensywnej wymiany kulturalnej? Ten mur nie przeszkadza w komunikacji, może być nawet dla niej pretekstem. Ale istnieje, niepokonany. I tyle.
Ale spójrzmy na to zagadnienie szerzej. Lubię miejski tłum, na przykład tłum typowy dla Warszawy. Silniej niż w Paryżu odczuwam tu Baudelairowską rozkosz anonimowości. Twarze mijanych na ulicy ludzi są prawie zawsze zamknięte, lecz jeśli zwrócić się do kogoś wprost, jego twarz natychmiast otwiera się, wyrażając sympatię. W wyjątkowych chwilach historycznych miałem również okazję wtopić się w inny rodzaj polskiego tłumu: mam na myśli chwile spędzone w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku czy mszę pod gołym niebem po śmierci papieża Jana Pawła II. Odnajdywałem pośród tego tłumu żarliwość, spokój, siłę i niezwykłą solidarność. Rzeczywiste szczęście. Jednocześnie słyszałem wypowiedzi i obserwowałem zachowania, które, odwołując się do owej solidarności, głosiły wykluczenie. Te tłumy, ten naród lubiący przedstawiać się w roli ofiary lub dumnego i miłującego pokój bohatera, okazywał się zdolny do nienawiści, nikczemności, zdrady. Jak wszystkie zapewne narody.
Spotkałem w Polsce wybitnych intelektualistów, ludzi o wielkim autorytecie moralnym, znakomitych artystów, wspaniałych przyjaciół, z których niektórzy już odeszli, prawdziwych aktywistów – młodych i starych. To oni są „moimi” Polakami, chociaż prawdą jest, że spotkałem na swej drodze także innych ludzi – moralizatorów, pismaków, fanatyków, intrygantów – rodzaj negatywu tamtych niezapomnianych osobowości. Ich postawa i gesty dotykały mnie czasami do tego stopnia, że broniłem tych pierwszych niekiedy bez zastanowienia przed ludźmi, którzy skłonni byli dostrzegać jedynie drugich.
Czytając te słowa, macie pełne prawo odwrócić sytuację, mówiąc, że także Francuzi pełni są tajemniczych paradoksów. Z pewnością. Niemniej jednak relacja z Polakami pozostawia we mnie smak czegoś niedokończonego, jakąś trudność, którą powinienem pewnie traktować mniej serio.
Przełożyła Natalia Krasicka
* Jean-Yves Potel, doktor habilitowany nauk politycznych, specjalista w dziedzinie historii najnowszej Europy Środkowo-Wschodniej, Radca Kulturalny Ambasady Francji w Warszawie w latach 2001 – 2005.
* * *
Kim Jong Myung
Polskie przywary
Wiem, że w prawie każdym kraju występuje problem rasizmu. Jednak w Polsce czuję szczególnie wyraźnie, że Azjaci, tacy jak ja, są powszechnie pogardzani. Oczywiście jest wielu bardzo miłych ludzi, ale równie dużo patrzy na obcokrajowców z Azji krzywo. Jest to szczególnie widoczne wśród dzieci w wieku przedszkolnym albo w szkole podstawowej. Gdy tylko zobaczą Azjatę, w bardzo niesympatyczny sposób śmieją się z niego. Palcami naciągają kąciki oczu, naśladując kształt jego oczu, wydają z siebie dziwne dźwięki, jakieś „cing-ciang- ciong”, i śmieją się. Ale najgorsze są nauczycielki. Nieraz zdarzyło mi się przechodzić obok nich, gdy byłam wyszydzana i przedrzeźniana przez dzieci. Kobiety śmieją się razem z podopiecznymi, w ogóle nie interweniując. Nie rozumiem, w jaki sposób Polacy wychowują swoje dzieci i dlaczego są one tak źle nastawione do cudzoziemców. Czy w ogóle w szkołach nie zwraca się na to uwagi? Co dziwniejsze, w ten sam sposób przedrzeźniają mnie na ulicy ludzie dorośli.
Moje doświadczenia są bardzo niedobre również odnośnie polskich kobiet. To właśnie one najczęściej dokuczają mi na ulicy: prychają, przechodząc obok, patrzą na mnie z nieukrywaną wrogością, wręcz nienawiścią. W sklepach odzieżowych, gdy proszę o ubranie w moim rozmiarze, ekspedientki patrzą na mnie z ukosa i zwlekają, ile tylko mogą z podaniem towaru. Są bardzo nieuprzejme, natomiast dla stojących obok Polaków – miłe i uśmiechnięte. Jeśli jestem lepiej ubrana od przeciętnej Polki, patrzą na mnie z zawiścią, zupełnie jakbym im coś ukradła, wzięła coś, co należało do nich. Jeśli zaś wyglądam gorzej – gardzą mną.
Nie jest również w Polsce łatwo osobie, która nie mówi dobrze po polsku. Słuchający mnie ludzie, wykrzywiają boleśnie twarze, jakby sprawiało im to niesamowitą przykrość. Po angielsku mówię dużo gorzej niż po polsku, ale będąc w Londynie, nigdy nie spotkałam się z podobną reakcją. Wprost przeciwnie – ludzie uśmiechali się i cierpliwie czekali, aż wyksztuszę z siebie kilka słów.
Kolejną polską przywarą jest bierność i opieszałość. Gdy przyjechałam do Polski siedem lat temu oczywiście było dużo gorzej, ale wciąż poziom usług, na przykład na poczcie, jest zatrważający. Wszyscy ruszają się jak muchy w smole, jakby po raz pierwszy wykonywali swoją pracę. A do tego są też bardzo bierni. Gdy pytam w sklepie o jakiś artykuł, często pierwszą odpowiedzią jest „Nie ma”. Sprzedawca nie próbuje zaproponować innego towaru, zastanowić się, jak zaradzić sytuacji. Stoi nieruchomo i mówi: „Nie ma”.
O pomstę do nieba wołają urzędy i banki. Tyle niepotrzebnych procedur i papierków. Tyle czasu potrzeba na załatwienie najprostszych formalności. Nie mogłam uwierzyć, że często na załatwienie jednej czy dwóch spraw w urzędzie potrzeba niemal całego dnia! Najgorszy ze wszystkich jest Wydział Spraw Cudzoziemców Urzędu Mazowieckiego – miejsce stworzone chyba tylko po to, żeby tłamsić obcokrajowców. Mieszkałam przez wiele lat w innych krajach, gdzie też musiałam zadbać o wizy i prawo pobytu. Wszystko to trwało najwyżej godzinę, półtorej. W Polsce musiałam się ustawiać w kolejce o 7 rano po to, by załatwić coś przed zamknięciem urzędu! Ci, którzy przychodzili o dwie godziny później, czekali czasem cały dzień po to, by w końcu zostać odprawionymi z kwitkiem przez urzędników, którzy kończyli pracę i szli do domu. Cóż za brak szacunku dla innego człowieka!
Jednak jest coś, co niezwykle cenię w Polakach – miłość do zwierząt. Gdy przyjechałam do Polski, dokuczano mi na ulicy prawie codziennie. Jakiś czas później kupiłam psa. Od kiedy zaczęłam wychodzić z nim na spacery, ludzie, którzy przedtem wyśmiewali mnie, zaczęli głaskać go i pytać, jak się nazywa. Miłość do zwierząt, jako lekarstwo na rasizm? Oby!
* Kim Jong Myung, pochodzi z Seulu. Wyszła za mąż za Polaka, którego poznała w Azji. Od siedmiu lat mieszkają w Polsce.
* * *
Michael Moran
Jak pokonać (i pokochać) polski korytarz
Korytarz w polskim urzędzie to zjawisko unikatowe, swoisty przykład wywrotowej biurokracji. W większości urzędów przed petentem otwiera się wąski i zatłoczony przesmyk, tunel grozy, kanion rozpaczy. Ściany i drzwi udekorowano mniej lub bardziej zużytymi świstkami papieru. Są one różnych rozmiarów, a informują o ostatnich zmianach w przepisach. Suplikanci, przycupnięci niepewnie na brzegach krzeseł, błagająco patrzą na tych, którzy ich mijają, szukając pocieszenia w otchłani wspólnej rozpaczy. Starsi ludzie kurczowo trzymają zniszczone dokumenty, które zaświadczają, iż pracowali niewolniczo w Trzeciej Rzeszy i wciąż należy im się rekompensata od rządu Republiki Federalnej. Świadectwa ślubu i chrztu trzeba oficjalnie zatwierdzać, jeśli mają być one użyte do celów formalnych (wymóg ten nie ma zastosowania do świadectw zgonu).
…
Umówieni petenci przepychają się do przodu. Warszawa odziedziczyła pruską i rosyjską biurokrację z czasów rozbiorów. Do pełnej wyrafinowania złożoności doprowadzili ją Sowieci, którzy stworzyli najbardziej chyba zbiurokratyzowany kraj świata. Kobiety unoszą płaczące niemowlęta, licząc na specjalne traktowanie. Polacy kochają dzieci i zawsze przepuszczą młodą matkę. Aby pokonać polski korytarz, trzeba więc mieć płaczące dziecko.
…
Gdy ma się problem, Polacy są cudowni. Dopiero gdy się go nie ma, życie robi się trudne. Problem należy więc stworzyć, by pojawiło się uczucie sympatii. W Polsce często niepokój rodzi się wtedy, gdy sprawy idą zbyt gładko. Należy zatem życie skomplikować, by wszyscy mogli się rozluźnić. W niepewności można bowiem znaleźć wytchnienie.
Przełożył Aleksander Laskowski
* Michael Moran, dziennikarz, podróżnik, mieszka w Warszawie. W 2008 roku nakładem wydawnictwa PIW ukazała się jego książka „Za morzem koralowym. Podróże po dawnych imperiach południowo-zachodniego Pacyfiku”. Ostatnio opublikował książkę „A Country in the Moon: Travels in Search of the Heart of Poland”. W Polsce zostanie ona wydana w przyszłym roku nakładem Wydawnictwa Czarne. Dodatkowe informacje: http://www.culture.pl/pl/culture/artykuly/dz_moran_country_in_the_moon