Szanowni Państwo, z przyszłością nie ma żartów, a demokracja i edukacja mają swoje prawa, które niekiedy rozpoznajemy ze zdumieniem. Zastanówmy się więc, czy nie gotujemy sobie aby przyszłości bez elit? Czy przyszłość bez wyczuwalnej grupy intelektualistów jest możliwa? Dziś teksty Pawła Śpiewaka, Andrzeja Rycharda oraz Anny Mazgal. Gorąco zapraszamy do lektury!

JK

 

Paweł Śpiewak

Kształcenie elit

Elitarne wykształcenie jest dzisiaj wyjątkowo potrzebne. Gdy wchodzę do sali wykładowej, w której siedzi kilkuset studentów, nie wiem, do kogo mówię. Niewiele wiem o wykształceniu tych osób, o ich erudycji, samowiedzy, motywacjach. Nie wiem o nich nic i mówię do kogoś, kto jest „każdym”. Każdym, czyli nikim. Mam poczucie, że obcuję z anonimowym tłumem, a studenci mają pewnie poczucie, że są dla mnie i dla szkoły tylko pewnego rodzaju materiałem do obrobienia i wypuszczenia w świat. Traktują mnie z moim kursem i egzaminem jako kolejną przeszkodę do pokonania.

Im więcej osób zdaje maturę (przy tym coraz łatwiejszą) oraz studiuje – mamy najwyższy w Europie wskaźnik skolaryzacji – tym więcej jest osób, które albo po prostu nie nadają się na studia, albo nie potrafią się na nich znaleźć, albo przeżywają rozczarowania sobą i szkołą wyższą. Z pewnością tego rodzaju instytucje edukacyjne są w najlepszym (!) wypadku przeznaczone dla bardzo średnich średniaków. W mniejszych miastach bywa naprawdę źle, a wiele prywatnych uczelni czy szkół półwyższych jest po prostu nieporozumieniem i oszustwem. Studenci otrzymują co najwyżej średnią edukację od średnich nauczycieli akademickich w ośrodkach, które zwykle nie mają nawet średnio wyposażonej biblioteki. Dba się tylko o kserografy i skanery. Coś oprawionego w okładki i mającego sporo ponumerowanych stron jest przedmiotem mało znanym na studiach i rzadko poszukiwanym w księgarniach. Przepadają w tej szkole osoby wybitne, ciekawsze, trudniejsze, niespokojne. Ten rodzaj studiowania – kreujący przeciętność i nijakość – zostanie wzmocniony, moim zdaniem, przez model boloński. Już zewsząd płyną ostrzeżenia i narzekania.

Umasowieniu edukacji na wszystkich poziomach wcale nie towarzyszy umasowienie i uśrednienie pod tym względem społeczeństwa. Wcale tak bardzo się do siebie nie upodobniamy. Raczej na różne sposoby coraz bardziej dzielimy: na wielkomiejskich i małomiejskich, wieś i miasto, różnimy się dochodami, stylami życia, edukacją. Poważny rynek szkół prywatnych i społecznych wychowuje zapewne innych absolwentów niż ogólniak w moim lubelskim miasteczku. Posłanie tych tak różnych osób do tych samych lub podobnych szkół z tymi samymi wymaganiami będzie być może otwierać nowe perspektywy studentom ze skromniejszych domów. Lepszym da niewiele, a nawet zatrzyma czy „upupi”. Pozwoli im przekonać się, po co coś robić, czytać, skoro i tak ten z dwójki czy trójki społecznej ma się za lepszego i mało te studia od niego wymagają. Często taką sytuację obserwuję na swoim wydziale. Absolwenci kilku szkół społecznych nie bardzo się mieszczą na uniwersytecie i nie potrafią sobie znaleźć inspirującego miejsca. W najlepszym wypadku wpadają w dziwactwa, przesiadując latami w kawiarni „Poziomka”, w najgorszym gubią się i marnują, pijąc litrami piwo.

Póki my żyjemy, uniwersytety pozostaną edukacyjnymi liderami, póki pracuję na uniwersytetach, nie będzie się pobierało czesnego. Natomiast te wielkie molochy powołane do uczenia pod ciężarem średniactwa, do którego się dostosowują, zastygną, sformalizują, zanudzą. Potem obrosną pajęczynami, zamienią w sypialnie, siłownie, kluby judo, stołówki, pick-up czytelnie. Już to widać i wiem, że niewiele da się z tym póki co zrobić.

Uniwersytety dzisiaj wymagają właśnie szkół, systemów studiowania otwartych na najlepszych i kształcących elitę intelektualną. Między innymi dlatego, żeby szkoły wyższe nie zamieniły się w fabryki przeciętniaków, a systemy studiów nie uległy zesztywnieniu. Nowe i eksperymentalne poszukiwania, inspiracja może płynąć właśnie od wyszukanych i wyjątkowych instytutów czy kolegiów, od żwawych studentów i od nauczycieli, którym jeszcze coś się chce robić. Młodzież z lepszych szkół, młodzież wybitna – jest jej wiele, na co wskazują choćby wyniki olimpiad – powinna mieć zapewniony odpowiedni, czyli wyższy poziom wykształcenia. Powinni mieć lepszy dostęp do lepszych nauczycieli akademickich. Pamiętajmy, że dobry student bywa dla profesora ożywczy i inspirujący. Czasem wybudza i podważa samozadowolenie zażywnego profesora. Dobre kolegia będą miały wpływ na programy szkół średnich – to oczywiste. Rodzice świadomi istnienia tego rodzaju elitarnych kolegiów mogą swoje córki i synów przygotowywać na tego rodzaju studia.

Zalet elitaryzmu w szkolnictwie jest tak wiele, że nie ma czego nawet bronić. Tyle, że trzeba elitaryzm promować i wprowadzać w życie. Kiedyś służyły temu MISH i MISMAP. Tak dobrze już chyba nie jest, a model studiowania na nich wymaga pewnych korekt. Wprowadzenie powszechnego wymogu przyjmowania na studia maturzystów bez egzaminu wstępnego bywa nieporozumieniem. Pewien wymiar konkurencji jest niezbędny. Nie wolno w kwestii kultury i edukacji poddawać się tyranii większości i równości. Nowoczesność nie musi oznaczać przeciętności i niedouczenia. Na pewno nie może oznaczać uleganiu wszystkim demokratycznym przesądom.

* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.

* * *

Andrzej Rychard

Nie tylko kształcenie elit

Paweł Śpiewak ma rację, pisząc, że kształcenie elitarne jest wyjątkowo dziś potrzebne. Rzecz w tym, że nie może być zawieszone w próżni, musi się na czymś opierać. A tu nie widzę lepszego mechanizmu niż jednak masowość kształcenia na poziomie uniwersyteckim, i to nawet nie na poziomie licencjackim, a magisterskim. Trudno, nie wszystkie uczelnie wyższe w Polsce są na akceptowalnym poziomie, a tych dobrych jest bardzo mało. Ale można sądzić, że w nieuchronny sposób doprowadzi to do konsolidacji masowego kształcenia uniwersyteckiego wokół kilkunastu – kilkudziesięciu najlepszych uczelni. Część zniknie, część połączy się z lepszymi. To zdrowy proces i oby toczył się szybko. Wtedy fakt, że mamy najwyższy w Europie wskaźnik skolaryzacji, o którym wspomina Paweł Śpiewak, nie będzie dowodem na marność naszego kształcenia, lecz na jego powszechność. To naprawdę nie zawsze musi być to samo.

Eksperyment z maturami jako wystarczającą barierą odsiewającą tych, którzy nawet do powszechnej wyższej edukacji się nie nadają, istotnie może się nie udać. Nie widziałbym nic złego w tym, że niektóre renomowane uczelnie czy też renomowane kierunki oprócz odpowiedniego wyniku na maturze żądałyby egzaminu. Przecież i tak jest teraz na niektórych kierunkach, można to utrzymać, a w uzasadnionych wypadkach rozszerzyć. Nie wszędzie musi być tak samo, przecież w ramach pewnych ogólnych granic uczelnie powinny być autonomiczne. Z tego punktu widzenia to, czy uczelnie pobierają czesne, czy nie, a także to, czy są publiczne, czy prywatne – choć z wielu względów ważne – nie jest tu najbardziej istotne. Jeśli uczelnie są dobre i mają renomowane kierunki, dlaczego nie miałyby tego nie robić, oferując zarazem najlepszym kandydatom stypendia w postaci zwolnienia z czesnego.

Opinia, że czesne równa się niska jakość, jest, moim zdaniem, efektem okresu przejściowego i stopniowo będzie zanikać. Dopiero na podstawie w miarę przyzwoitej edukacji na poziomie licencjackim i magisterskim może rozwinąć się kształcenie aspirujące do miana elitarnego. To studia podyplomowe o charakterze akademickim, a przede wszystkim studia doktoranckie. Im trzeba poświęcić więcej uwagi. Trzeba wspierać nieliczne, elitarne szkoły kształcące na tych poziomach, wzmacniać międzynarodowy charakter kształcenia doktorantów. Trochę o tych zamiarach słyszeliśmy, ale przynajmniej jak do tej pory wsparcie państwowe dla studiów doktoranckich – szczególnie tych w strukturach PAN – jest znikome. Na naszych oczach zmienia się sens dyplomu doktorskiego: jest już nie tylko koniecznym etapem do kariery akademickiej, często staje się potwierdzeniem elitarnego, profesjonalnego wykształcenia, ważnym w karierze zawodowej, niekoniecznie tylko w strukturach akademickich. Uważam, że nie powinniśmy przegapić tych zmian i że wcale nie muszą one prowadzić do obniżenia poziomu, do inflacji doktoratów. Takie kształcenie powinno być nadal elitarne w dobrym znaczeniu tego słowa, ale kto powiedział, że elitarnie wykształceni powinni być tylko naukowcy? A dlaczego nie (niektórzy przynajmniej) politycy czy przedsiębiorcy? Wiem, że elitarność upowszechniona przestaje być elitarnością, należy więc tu zachować zdrowy rozsądek, ale też stopień skomplikowania dzisiejszych mechanizmów społecznych czy instytucjonalnych wzmaga popyt na elitarne wykształcenie. Rozwijajmy je więc, pilnując zarazem jego jakości.

* Andrzej Rychard, profesor socjologii.

* * *

Anna Mazgal

Inna edukacja. O szkoleniu obywateli w Polsce

Polska wraz z kolejnymi latami traci wrażliwość na problemy społeczne. Osoby, które przychodzą do pracy w organizacjach pozarządowych, po kilku latach stwierdzają, że zdobyły wystarczające doświadczenie, by odejść do biznesu. Liczba wolontariuszy stale spada. Maleje też działalność filantropijna – świetnym przykładem jest tak zwany mechanizm jednego procenta, który, zamiast motywować do działania, zapewnia ludziom czyste sumienia: „już zrobiłem coś dla innych”. Same organizacje pozarządowe również do pewnego stopnia spoczęły na laurach. Poprzestają na traktowaniu obywateli jak sponsorów. Są zadowolone, gdy tylko poświęcą im oni trochę swoich pieniędzy, zamiast zachęcać, by poświęcali im trochę… swojego czasu.

Czy możemy w takim razie jakoś uczyć młode pokolenia Polaków, co to znaczy być obywatelem? Jaką rolę mogą tu odgrywać uniwersytety, a jaką – organizacje pozarządowe?

Wiele zależy od tego, o jakiej dokładnie edukacji chcemy mówić. Jeśli mowa o nauczaniu w ramach uniwersytetu, czy wcześniejszej edukacji szkolnej, tego, jak zakładać fundacje i stowarzyszenia, a także pokazywaniu, że w ten sposób można animować kulturę i rozwiązywać problemy społeczne, oczywiście, jest to bardzo potrzebne. W takim kierunku można byłoby iść.

Jeśli natomiast doszlibyśmy do wniosku, że należy budować edukację uniwersytecką w szerokim kontekście obywatelskim, to znaczy uczyć tego, jak być aktywnym w ogóle, byłby to moim zdaniem znak, że jest z nami naprawdę źle. Przekazywanie wiedzy o społeczeństwie w formie sformalizowanego nauczania oznaczałoby, że wiedza owa w ogóle nie jest zakorzeniona w społeczeństwie jako takim. Poza tym jest to taki temat, który – kiedy zaczynamy go uczyć w formie regułek i pojęć – traci związek z prawdziwym życiem. Teoretyczne pojęcia nie mają nic wspólnego z prawdziwym życiem, zaczynamy zapożyczać sztucznie brzmiące pojęcia z angielskiego albo sprowadzać wszystko do banału typu: „pomaganie ludziom jest dobre…”.

Na szkolenie obywatelskie Polaków potrzeba znacznie więcej czasu i zupełnie innych metod. Fundamentalne byłoby tu odtworzenie, zupełnie fundamentalnej w tym kontekście, międzypokoleniowej transmisji wartości. W Polsce, niestety, funkcjonujemy zazwyczaj we własnej grupie wiekowej i mało kto potrafi wskazać, kto jest dla niego mentorem. Do chwalebnych wyjątków należą wykładowcy uniwersyteccy, którzy nie uciekają od studentów zaraz po zakończeniu wykładu. Abyśmy zaczęli naprawdę uczyć Polaków obywatelskości, owe wyjątki musiałyby stać się regułą.

I jeszcze jedno: musimy pamiętać, że Polacy nie nauczą się, co to znaczy pomagać innym, dopóki nie nabędą nawyku dążenia do realizacji marzeń i pragnień. Dopiero wówczas zacznie pojawiać się u nich odruch mówienia: „a teraz zrobię coś dla innych”. To jest naprawdę ważne, a inne rzeczy – takie, czy nastawiamy się na działanie długofalowe, czy na króciutkie, minimalne projekty typu „zróbmy razem przed domem fajny trawnik”, staje się drugorzędne wobec tego pierwszorzędnego przygotowania.

* Anna Mazgal, Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych.