Szanowni Państwo, w tym tygodniu wypowiedzi na aktualny temat – 20. rocznicy czerwcowych wyborów. Dla kogo ona ma znaczenie? Zamiast pytać tych, których opinie znamy, sprawdźmy, ile z kontrowersyjnego dziedzictwa 1989 roku zostało przekazane pokoleniom dwudziesto- i trzydziestolatków. Autorzy: Artur Celiński, Marcin Dobrowolski, Łukasz Kowalczyk, Michał Krasicki, Jarosław Kuisz, Agnieszka Laskowska, Paweł Marczewski, Kacper Szulecki, Jan Dawid Śpiewak, Karolina Wigura oraz Olga Wysocka. Zapraszamy do lektury, temat gorący aż parzy !
J. K.
Artur Celiński
4 czerwca? 1989? Ale kto z kim i przeciwko komu?
4 czerwca 1989 r. miałem cztery lata. Nie mogę się więc dziwić swojej pamięci, że nie przywołuje żadnych obrazów, słów czy dźwięków, które mogłyby oddać tamtą atmosferę. Zmuszony jestem więc sięgać po książki, gazety czy nagrania, które mówią, jak to wtedy było. Dzięki temu mogę mniej więcej mogę określić, gdzie stało ZOMO, a gdzie Ci, którzy z ZOMO walczyli. Czasami wydaje mi się jednak, że to historia tak samo odległa, jak np. Powstanie Warszawskie.
Tak jest z pewnością dla dużej części moich znajomych, którzy nie zajmują się zawodowo czy nawet hobbistycznie szeroko pojętym życiem politycznym. 4. czerwca? 1989? No tak, tak – wybory! Ale kto z kim i przeciwko komu? Mazowiecki? On chyba był po naszej stronie, nie? A Kwaśniewski ? Po przeciwnej? Nie żartuj! Przecież on z Millerem wprowadzili nas do Unii! Miller też był z ZOMO?
Proszę nie odczytywać tego wymyślonego, ale realnego dialogu, jako wyrazu ignorancji. Bo nie o ignorancję chodzi. Również nie o niedouczenie (na marginesie można dodać, że w dużej części szkół historia kończyła się na 1945 roku). Ci ludzie nie są głupi – pracują w miejscach, które wymagają błysku. Wydaje się więc, że rozchodzi się o zwykłe zainteresowanie. A tego po prostu nie ma.
Czy ktoś z nas zastanawia się co rano, kto wymyślił ekspres do kawy? Czy ktoś zna nazwisko wynalazcy lodówki? Ja nie znam, ale dobrze się z tym czuję. Korzystam z ekspresu, używam lodówki. Korzystam też z praw wyborczych, wolności słowa i jestem wdzięczny, że kilkadziesiąt lat wcześniej znaleźli się ludzie, którzy ryzykowali życie, abym dzisiaj mógł swobodnie to robić. Zestawienie kawy i praw wyborczych to oczywiście grube uproszczenie. Jednak dzisiaj obie te kwestie są traktowane jako coś zupełnie normalnego – to prawidłowy stan rzeczy.
Poza tym z 4 czerwca jest pewien problem. Zauważy go z pewnością każdy, kto tego dnia, w dwudziestą rocznicę pierwszych, częściowo wolnych wyborów otworzy jednocześnie „Nasz Dziennik” i „Gazetę Wyborczą”. Każda z tych gazet będzie miała swoją prawdę. W jednej i drugiej opowiadać będą uczestnicy wydarzeń, świadkowie, profesorowie. Jak połapać się w tym, czyja pamięć zawodzi?
* Artur Celiński, członek redakcji kwartalnika „Res Publica Nowa”
***
Marcin Dobrowolski
Generacja szczęściarzy
Z wyborami, które miały miejsce dwadzieścia lat temu, nie czułem się nigdy specjalnie związany. W ich trakcie byłem dzieckiem, zbyt małym, by mieć jakąkolwiek świadomość polityczną. Moja rodzina nie była zaangażowana w ruch solidarnościowy, szczerze mówiąc, nie wiem nawet, czy rodzice (jedyni wówczas pełnoletni członkowie mojej rodziny) zasilili rzeszę 62 procent obywateli biorących udział w głosowaniu. W każdym razie, w domu o tych wyborach się po prostu nie mówiło.
Pierwsze bardzo wyraźne wspomnienie związane z rzeczonymi wyborami jest zabawnie symboliczne. W roku 1999 moi rodzice korzystali z wywalczonego kilkanaście lat wcześniej przywileju i prowadzili stoisko warzywne na jednym ze stołecznych targowisk. Słonecznego poranka 4. czerwca siedziałem w samochodzie rodziców pod budynkiem Warta Tower i słuchałem w radiowej Trójce audycji rocznicowej. Pamiętam, że po niej miała miejsce debata o reformach rządu Buzka. Wniosków nie pamiętam, ale najbardziej zastanawia mnie, dlaczego tego dnia nie byłem w szkole…
Co zabawne, na lekcjach historii w podstawówce czy liceum nie omawialiśmy obalania komunizmu, bo z powodu zbyt rozbudowanego programu i małej ilości czasu dochodziliśmy najwyżej do kampanii wrześniowej. Sytuacja mogłaby zmienić się w liceum, w którym sporo godzin przypadło lekcjom wiedzy o społeczeństwie, ale w program tego przedmiotu dumnie i z rozmachem wkroczyła Unia Europejska. Znaliśmy więc historię kształtowania się Wspólnoty, ale nie potrafiliśmy omówić procesu zrywania braterskich relacji z towarzyszami radzieckimi.
Obawiam się, że gdyby nie zamieszanie związane z tegoroczną rocznicą, nie zwróciłbym zbytniej uwagi na ten dzień. Jubileusz, jak jeden z wielu, uczczony zostałby specjalną audycją i rozmową o dokonaniach ostatniego dwudziestolecia. Po czym zająłbym się myśleniem o ramówce wakacyjnej. W tym roku jest inaczej, bo konflikty, które wybuchły – głównie o stocznię i postać Wałęsy, zmusiły mnie do odświeżenia wiedzy.
Zabrzmi to banalnie, ale w ciągu ostatnich trzech tygodni naprawdę pochłaniam wszystkie rocznicowe artykuły, czytam okolicznościowe felietony, cofam się o kolejne lata, aby poznać okoliczności Okrągłego Stołu, rozmów w Magdalence, strajków w 1988 roku. Krótko mówiąc – nadrabiam zaległości wiedzy, którą powinienem otrzymać od najbliższych bądź od szkoły – czego zabrakło…
Dochodzę do wniosku, że ostatnie pokolenia są mimo wszystko generacjami szczęściarzy. Absurdalne odpowiedzi przychodzą mi do głowy kiedy staram się znaleźć w historii naszego kraju sytuację podobnego, pokojowego i cywilizacyjnego skoku. I naprawdę, nie obchodzi mnie, kto kogo zdradził. Dla mnie ważna jest obecna rzeczywistość, w której jestem szczęśliwy.
* Marcin Dobrowolski, dziennikarz Radia PiN
***
Łukasz Kowalczyk
Czerstwa magdalenka
Moja klasa wychodzi na przerwę. Klasa jest siódma a przerwa długa. O wyborach, sprzed kilku dni, o tym jak głosowali rodzice, mówimy od niechcenia. Wiadomo. Głosowali na Naszych. Nasi wygrają. Niektórych rodzice znają. A wszystkich szanują i lubią.
Zresztą my też. To przecież młodzi rebelianci. A nie sługusy Imperatora. I oto – zdrada. Rodzice kumpla w wyborach do Sejmu, oprócz dwóch kandydatów „Solidarności”, zaznaczyli Kozakiewicza. Ponoć uważają go za porządnego i mądrego faceta. A co nas to obchodzi! Zdrada i tyle. Nie odzywamy się do niego jakieś dwa tygodnie, prawie do wakacji. Wyszło szydło z worka. Zresztą on zawsze był jakiś taki… Kryptokomuch.
Kilka tygodni później. Znajomy staruszek, mieszkający dwie posesje dalej, pali ognisko. Ognisko jest z książek. Książki są autorstwa Lenina lub o Leninie, wydane nakładem szkoły marksizmu-leninizmu. Pytam, czemu to robi. Wyjaśnia, że jak przyjdzie nowa władza, to za takie książki będzie można mieć grube nieprzyjemności. Mówi, że wie swoje – bo i Stalina przeżył, i Gomułkę. I stan wojenny też. Wariat – ewidentnie. Stary człowiek, w głowie się mu ze starości pomieszało. Przecież teraz będą rządzić dobrzy. A nie źli. Imperium pada. A książek się nie pali.
Od wakacji 1989 roku niemal przestano pilnować jednostki wojskowej ukrytej w środku lasu graniczącego z naszą miejscowością. Wzbogaciło to powakacyjną, międzyuczniowską wymianę o długie, eleganckie łuski od kałasznikowa i oliwkową siatkę maskującą. Koledzy twierdzili, że olbrzymie podziemne silosy na rakiety dałoby się otworzyć…
Ta magdalenka jest już czerstwa i bez smaku. Może to dobrze? Plagą czytelnika są ci, którzy uparcie chcą się z nim dzielić wciąż żywymi wspomnieniami.
Najważniejsze też zostało wspomnieniem. Wspomnieniem wrażenia, nie faktu. Wrażenia rozpadu dorosłego świata, w który masz wkroczyć. Rozpad świata dziecka, gdy wkraczasz w młodzieńczość, jest wszechobecnym, smutnym procesem blaknięcia twojego własnego świata. Co innego widok rozpadającego się, obcego świata dorosłych, który widzisz u krańca krótkiej drogi. Ten widok cieszy. Rezultatem takiego rozpadu jest przecież roślinność kiełkująca w skalnych rozpadlinach. Mnogość ścieżek, z których żadna nie jest wyróżniona ani żadna zakazana. Asfalt pęka, beton pęka, wzrasta naturalna, endemiczna dżungla. Nie będą już rozdawać przydużych mundurów odwiecznych reguł, pachnących naftaliną i spranych. Nie ma już czego patrolować. I nie ma po co. W świecie, który się rozpada, nie ma miejsca dla strażników. Jest miejsce dla poszukiwaczy. Jeśli jesteś odważny i prawy, odnajdziesz swój wymarzony skarb i będziesz się nim mógł cieszyć. To był jeden z tych okresów w powojennej historii, kiedy – będąc w odpowiednim wieku – miało się takie wrażenie. A potem, gdy przemknęło te kilka lat dzielących od dorosłości, okazało się, że kufer ze skarbami zapodział się na dobre.
Koledzy nie zdążyli otworzyć silosów. Jednostkę szybko przekształcono w ośrodek filtracyjny dla uchodźców. Ich dzieci wygrzebały wszystkie łuski, strażnik odganiał od bunkrów. Można było posłuchać jakichś ludowych, smętnawych, albańskich piosenek. Z których nikt nic nie rozumiał. Nuda. A siatka maskująca jest wciąż w cenie.
Pozostało wspomnienie. Wyblakłe wspomnienie fałszywego wrażenia. Chętnie poświętuję to wspomnienie w towarzystwie przedstawicieli władz i całego społeczeństwa.
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny
***
Michał Krasicki
Pamięć niedojrzała
Gdyby ktoś zapytał mnie dwa miesiące temu, z czym kojarzy mi się data 4. czerwca 1989 roku, rozłożyłbym bezradnie ręce, zgadując jedynie, że wiąże się ze zmianą ustrojową, jaka w owym czasie dokonała się w Polsce. Pamięci do dat nigdy nie miałem, a i historii nigdy specjalnie nie lubiłem (chociaż dzisiaj doceniam ją jako źródło wiedzy o nas samych). Gdy odbywały się tamte wybory, miałem niespełna 13 lat. Byłem zatem dostatecznie duży, żeby pamiętać migawki z telewizji i atmosferę tamtych dni, zbyt młody jednak, by świadomym okiem obserwować, co się wokół mnie dzieje, by wyrobić sobie własne zdanie na temat ówczesnych wydarzeń. Niewątpliwie było coś miłosnego w wybuchu wolności, jaki omiótł nawet moją, niezbyt towarzyską i apolityczną z zasady, rodzinę. Przypominało to trochę wyjście z jaskini na światło słoneczne i świeże powietrze. Od tej pory świat ruszył dla mnie z miejsca. Skończył się zastój, nędzna szarość i jednostajność codzienności, dusząca atmosfera odgórnego przymusu, które pokutowały wszędzie w pustawych sklepach, na podwórku, na szkolnych korytarzach, a nawet w rodzinnym domu. Skończył się również okres poczucia bezpieczeństwa i względnego uporządkowania rzeczywistości dookolnej. Pojawiły się nowe odmiany brzydoty. Kolorowa tandeta cieszyła oko intensywną barwą lub udatnym naśladownictwem technicznych zdobyczy kapitalizmu, a jednocześnie odbierała przedmiotom przypisaną im solidność wykonania. Pamiętam nieprzyjemne doświadczenie chaosu, w którym wszystko było zanurzone, wszystko gniło i fermentowało, nie przestając toczyć się naprzód w nieznane. Lecz wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że my, Polacy, bierzemy na siebie ponownie odpowiedzialność za własny los, że stawiamy kolejny wielki krok ku odzyskaniu własnej godności.
* Michał Krasicki, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”
***
Jarosław Kuisz
Fluidy
Dużo zależy od domowych fluidów. W roku 1989 starsi bracia pokazywali, że bunt to może być Jacek Kaczmarski z marnej kasety magnetofonowej. Ezoteryczne teksty o carycy Katarzynie II i wykrzyczana „Obława” przy czarnym magnetofonie godziły pokolenia. Zakazane czy już nie tak zakazane – w każdym razie otoczone mgiełką konspiracji i jakiejś rewolucji. Po co się krygować i mówić, że to śmieszne, skoro było pierwszorzędnie i cudownie naiwne? Zatem spełniało nieodzowne warunki, by mogło stać się jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu. Rozciągnięte abrakadabrą pamięci do przodu – do tyłu: tanimi znaczkami NZS-u spod bramy Uniwersytetu, piłkarską w stylu debatą Wałęsy z Miodowiczem oraz konstelacją rozmów z dorosłymi – dzięki którym stawało się dorosłym wbrew metryce, ha!, Polakiem – bez pojęcia o kompromitującym dyskursie nacjonalistycznym i o tym, że ktoś może uciekać od wolności… Dlatego w głowie samopas unosi się i taki obrazek, jak spotkanie wyborcze kandydata „Solidarności” na Ursynowie pewnego pogodnego dnia 1989 roku. Ba, nawet pamiętam, że był to niejaki Miłkowski. Rozczarowanie, „że nie Wałęsa”, szybko zamieniło się w kredyt zaufania do tego obcego człowieka z nijaką twarzą. Był na plakacie z Nim, a obaj od kilku dni przyklejeni bezpiecznie wisieli na szybie drzwi klatki schodowej naszego w bloku. Na spotkaniu człowiek z twarzą bez wyrazu mówił rzeczy, które brzmiały szczerze, a dokoła na plakatach i flagach pulsowały czerwone napisy „Solidarność”.
Nie kłamał!
Mówił, tak, by być w zgodzie z własną twarzą – bezbarwnie. Gdy mnie dorośli pytali, jak było na przedwyborczym wiecu, z radością odpowiadałem: „Wspaniale”. 5 czerwca 1989 r. w niewielkiej głowie roiły się bardzo proste myśli o tym, że „wygraliśmy”.
* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”. Na ten temat patrz także artykuł: Między „Psami” a „Długiem”
***
Agnieszka Laskowska
W 1989 roku miałam 13 lat
Pamiętam ten rok jako ten, w wyniku którego w zasadzie wszystko dookoła mnie się zmieniło. Zmiany, które się wtedy dokonywały, zachodziły w tak wielu aspektach życia, że wybory czerwcowe nie zapadły mocno w mojej pamięci. Nie mogę też powiedzieć, że 4. czerwca był lub jest dla mnie jakąś datą graniczną i że uznaję ją za symbol upadku komunizmu w Polsce.
To, co dziś zostało mi w pamięci w związku z wyborami 1989 roku, to plakat wyborczy Solidarności, „Gazeta Wyborcza” w kioskach oraz dużo wcześniej nie widzianych w telewizji twarzy. Chyba tylko tyle.
Kilka lat temu byłam w jednym z wciąż komunistycznych krajów i pamiętam szok, jaki wtedy przeżyłam. Ta podróż to był taki powrót do przeszłości, powrót do dnia codziennego komunizmu, jakim go pamiętam z mojego dzieciństwa i do świata który na szczęście nie jest już moim światem.
Urodzona w 1976 roku.
* Agnieszka Laskowska, prawnik
***
Paweł Marczewski
Wygrana kowboja i koniec szarości
Pytanie o to, co robiło się w dniu jakiegoś historycznego wydarzenia, jest typowo amerykańską specjalnością. Wśród tej kategorii królują dwa, zadawane szczególnie często i z wyjątkową powagą. Co robiłeś/aś, kiedy zastrzelono Kennedy’ego? Co robiłeś/aś, kiedy lądowano na Księżycu? Mycie zębów w chwili, kiedy Buzz Aldrin stawiał stopę na Srebrnym Globie lub obieranie ziemniaków w momencie, gdy padły strzały w Dallas, jawi się jako niestosowne. Codzienne, banalne czynności kłócą się z historycznymi chwilami. Sprawiają, że stwierdzenie „a potem nic już nie było takie samo” wydaje się jedynie półprawdą, wbrew naszej przemożnej tęsknocie za udziałem w prawdziwej wielkości. Niesłusznie.
Co ja robiłem 4 czerwca 1989, w dniu, po którym nic już w Polsce miało nie być takie samo? Nie pamiętam. Nie mogę sobie przypomnieć, czy moi rodzice poszli głosować rano, czy wieczorem. Nie potrafię odtworzyć nawet strzępków politycznych dyskusji, które niewątpliwie się w moim domu wówczas toczyły. Dla sześciolatka ten dzień nie różnił się zapewne w zasadniczo od pozostałych.
Nie oznacza to jednak, że mały chłopiec przeoczył zmiany. Odebrał je tylko na innym poziomie, zapewne nie mniej prawdziwym, niż rzeczywistość Sejmu kontraktowego, czy atmosfera kłótni o „grubą kreskę”. Spory o Magdalenkę i Okrągły Stół przyszły dla mnie dopiero później, poprzez lekturę i rozmowy. Dla mnie od samego początku to był element historii, do której muszę się jakoś odnieść, a nie osobistego doświadczenia.
Osobistym doświadczeniem był koniec szarości. Zwycięstwo „Solidarności” to dla mnie swoiste wprowadzenie w popkulturę. Już samo logo, czerwone, komiksowe litery z flagą, przyciągało wzrok i zapowiadało coś nowego, bardziej atrakcyjnego. „Ci dobrzy” mieli kowboja, a ci drudzy łysego żołnierza w ciemnych okularach. Skoro ci od kowboja wygrali, albo tak im się wydawało, to nie mogło być źle. A w każdym razie na pewno miało być ciekawiej. To najbardziej elementarne przekonanie – że jest ciekawiej, niż gdyby kowboj przegrał – towarzyszy mi do dziś.
* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog, eseista. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji “Przeglądu Politycznego”
***
Kacper Szulecki
Okrągły stół, przewrócona ławka i Gary Cooper
– Tato, kto poprzewracał ławki w parku? Chuligani?
– Nie. Alfred Miodowicz.
Do tak (mniej więcej) brzmiącej rozmowy sprowadzają się moje świadome politycznie wspomnienia z okrągłostołowego przedwiośnia. Same czerwcowe wybory umknęły uwadze pięciolatka. Nie pamiętam żadnej gwałtownej zmiany, świat nie przewrócił się w 1989 roku do góry nogami, a Batman wyparł z kiosków Koziołka Matołka dopiero rok później.
Właśnie dlatego dobrze jest wskazać jakiś symboliczny punkt w czasie i powiedzieć: o, wtedy się to wszystko zaczęło (albo skończyło). 4. czerwca nadaje się do tego jak żaden inny dzień. I może to prawda, że dałoby się wszystko zorganizować inaczej, że mogło być bardziej oddolnie, szerzej, głębiej, spontanicznej. Dla mnie jednak te wybory pozostaną legendą. Z jednej strony legendą z dzieciństwa, o tym, jak ci, o których się dobrze mówiło – ten pan z wąsami, ten z brodą, ten co wolno mówi i ten zachrypnięty – zrobili porządek z tym, co przewracał ławki w parku, tym w mundurze i ciemnych okularach i ich kolegami. Z drugiej: legendą o demokracji i Polakach robiących coś w zgodzie i ponad podziałami (bajka o żelaznym wilku).
Jeśli nie świętujemy końca wojny w 1945 roku, może świętujmy jej środkowoeuropejski koniec w 1989? Zróbmy z tego dzień zwycięstwa demokracji (choćby niedoskonałej) nad dyktaturą. Warto się cieszyć z tego pierwszego kroku i o nim pamiętać. Tak dla budowania własnej tożsamości, jak dla zdrowia psychicznego – trzeba się przecież z czegoś kiedyś cieszyć. Czwartego założę koszulkę z Garym Cooperem (miała być z samym logiem „S”, ale związkowcy mi to skutecznie wybili z głowy) robioną na atramentowym „powielaczu” – niech za granicą też wiedzą co się dwadzieścia lat temu zaczęło i gdzie.
* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech
***
Jan Dawid Śpiewak
4. czerwca nie ma dzisiaj szans na uczciwy osąd
Pytacie o mój osobisty stosunek do 4. czerwca? Nie pamiętam komunizmu a sam proces transformacji znam raczej z jej ostatnich chwil. 4. czerwca opisuje dla mnie rzeczywistość już zastaną i obiektywną. Ta data nie wywołuje u mnie bicia serca, nie wzbudza kontrowersji. W 1989 roku miałem dwa lata. Jedyne co mi pozwala myśleć o tych czasach, to moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa – obraz mojego dziadka i ja na wielkim (jak mi się wówczas wydawało) taborecie. Odsuwam się by zrobić mu miejsce na początku stołu w wąskiej kuchni. W tym samym roku mój dziadek zmarł.
Wszystko co później nadeszło, było naturalne i oczywiste. Zagraniczne wakacje, zachodnia telewizja, kinder niespodzianki, klocki lego… Moja rodzina wygrała na transformacji i ja też się takim wygranym czuję. Tych wygranych w moim wieku jest zresztą bardzo dużo. Nie wszyscy rzecz jasna, ale grupa ta zaczyna zdawać sobie sprawę ze swojej wielkości i potencjalnej siły. Ilość szans i możliwości jaka stoi przed nami jest ogromna. Pierwszy raz od XVI wieku wyjeżdżamy studiować za granicę i nie jesteśmy tam traktowani jak biedni sąsiedzi z odległej dzikiej krainy. Jesteśmy pokoleniem, które nie poznało pustek w sklepach, szarości ulic i wieczornej nudy.
To pokolenie bez wielkich idei, ale z pełnymi żołądkami, zadowolone z siebie, bawiące się w ten sam sposób, w tych samych ciuchach i przy tej samej muzyce co w Berlinie, Sztokholmie i Wiedniu. Pokolenie ludzi, którym dano spokój. Któremu nikt nie wtrąca się do życia. Gdy Kaczyńscy postanowili to zmienić, zostali szybko przez tę generację w następnych wyborach skarceni. Po 1989 roku pozwolono nam skupić się na sobie, na własnych potrzebach i ambicjach. Czy można tego bronić jako wielkiej zdobyczy transformacji? Można, chociaż jestem świadom, że straciliśmy możliwość głoszenia wzniosłych haseł, bez ryzyka bycia podejrzanym o hipokryzje i fałsz. Nie poznaliśmy chwil zbiorowych uniesień oraz poczucia jedności i solidarności, które gwarantował jasno definiowalny wróg (ci, którzy nadają takie znaczenie śmierci Jana Pawła, uprawiają jedynie wishful thinking). I do tego bardzo mi dzisiaj tęskno.
Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że 4 czerwca powrócił dzięki wojnie na polskiej prawicy. Wybory z 1989 roku pojawiły się znów na pierwszych stronach gazet tylko po to, by się z nimi raz na zawsze rozprawić i o nich zapomnieć. Żenujące targi o obchody rocznicowe (jakby ktoś specjalnie chciał umniejszyć rangę tego wydarzenia) były tylko wynikiem procesu, który już dawno się w Polsce rozpoczął. Dzisiaj nasz establishment stara się zbudować rzeczywistość polityczną opartą o nowy mit założycielski. III RP ma na podorędziu słabe, niewyraziste legendy: wybory 4. czerwca, które nawet nie były całkowicie wolne, a na pewno zupełnie niespektakularne, Okrągły Stół, moralnie dla wielu Polaków nie do końca jasny, gdzie dogadano się z wczorajszymi wrogami. Dzisiaj sięga się po mity głębiej w przeszłość, dużo bardziej znaczące i utrwalone w ludzkiej pamięci. Taką rolę odgrywa Powstanie Warszawskie oraz działalność Armii Krajowej. Nieskalane, wielkie, przez lata skazywane na zapomnienie i bezczeszczone.
To nie przypadek, że dzisiaj, kilka dni przed rocznicą jednej z ważniejszych dat w historii nowożytnej Polski, rozmawiamy o polskości Szczecina a nie o spuściźnie ostatnich dwudziestu lat: o chronicznym kryzysie zaufania, o mizerii polskiego społeczeństwa obywatelskiego, o problemach demokracji, z której funkcjonowania większość Polaków jest niezadowolona. Ta zastępcza debata pokazuje nam przewartościowanie, jakiemu uległa publiczna dyskusja w Polsce w ciągu ostatnich kilku lat. Gdy ktoś dotyka mitu szlachetnej walki z okupantem w Polsce, wybucha awantura. Reakcja na ostatni artykuł w „Der Spiegel” o nazistowskich kolaborantach w Europie jest konsekwencją niedojrzałości polskiej polityki i jej kompletnego oderwania od rzeczywistości. Polacy znów dają się wciągnąć w dyskusję w której koronnym argumentem ma być liczba drzewek w ogródku muzeum oddalonym od Polski o trzy tysiące kilometrów. Oznacza ona przegraną tych symboli, do których ludzie centrum chcieliby się odwoływać.
Za 4. czerwca stoi tradycja polskich pozytywistów, którzy głosili pochwałę pragmatyzmu i umiarkowania. Za Powstaniem Warszawskim stoi nasz narodowy romantyzm, który chciałby widzieć honor jako główny motor polskiego działania. Szlachetny buntownik to bohater tej historii. Czuję się tym mitem spętany, tak jak każdym, który każe na siebie patrzeć od dołu, z perspektywy rzuconego na kolana. Jest fałszywy, pełny półprawd i uogólnień. Zabrania dyskusji i pod pozorem przywracania „historycznej sprawiedliwości” pielęgnuje niskie emocje. Nie zgadzam się na niego, na pewno nie w tej formie, która od kilku lat jest promowana. Polska historia pokazuje, że romantyzm poniósł taką samą porażkę, jak pozytywizm. Nastała po nich endecja i szalejący nacjonalizm. Niepodległe państwo, które po chwili entuzjazmu i wielkich oczekiwań zaczęło dryfować w stronę faszystowskiej dyktatury.
Co pozostanie z dzisiejszej walki na symbole? Nie wiem. Ale nie przewiduję wielkich sukcesów obecnej polityce historycznej. 4. czerwca nie ma dzisiaj szans na uczciwy osąd, przegrywa z małością polskiej polityki. Ten mit chyba już w społecznej świadomości przegrał, a przegranym się nie wierzy, nad przegranymi się milczy.
* Jan Dawid Śpiewak, członek Żydowskiej Ogólnopolskiej Organizacji Młodzieżowej
***
Karolina Wigura
Doceńmy.
Mr. Smith goes to Washington Franka Capry to jeden z najbardziej gorzkich filmów o demokracji, jakie kiedykolwiek nakręcono w Stanach Zjednoczonych. Tytułowy Mr. Smith, młody senator idealista, niesłusznie oczerniony przez skorumpowanych polityków, próbuje obronić dobre imię, przemawiając non-stop. Po kilkunastu godzinach mdleje z wyczerpania. Teoretycznie wolne media prezentują przekręconą wersję wydarzeń. Nieliczne gazetki broniące Smitha, wydrukowane przez związany z nim ruch skautowski, są niszczone. To koniec filmu.
Ale Capra puszcza jeszcze do widza oko. Zupełnie, jakby mówił: „wiecie, że to by się nie zdarzyło. Ale tak bardzo chcieliście happy endu, że go wam pokazałem”.
I dlatego w ostatniej scenie filmu autor intrygi, skorumpowany senator Paine, pod wpływem wyrzutów sumienia przyznaje się do winy i oczyszcza Smitha ze wszelkich podejrzeń.
Pożyczyłam film mojej chińskiej przyjaciółce, Xiao-Feng. Kilka dni później odbyła się między nami taka rozmowa:
Xiao-Feng: Wspaniałe. Płakałam, kiedy senator Smith sam walczył o prawdę. Przekonałaś mnie: warto wierzyć w demokrację!
Ja: Xiao-Feng, co ty mówisz, to jeden z najsmutniejszych filmów o demokracji, jakie widziałam! To oczyszczenie na końcu było tylko po to, żeby dać nam jeszcze bardziej do myślenia…
Xiao-Feng: Nieprawda! On tak, czy inaczej odniósłby sukces. Liczy się, że mógł skorzystać z prawa, żeby przemawiać publicznie, broniąc swojego imienia i demokracji. Za takie zachowanie w Chinach wylądowałby w więzieniu.
Ta pełna prostoty i spontaniczności wypowiedź przyjaciółki z Chin była dla mnie ważną lekcją. Na co dzień bardzo łatwo jest ostro krytykować rzeczywistość, która nas otacza. Powodów nie brakuje. Politycy zawsze kłócą się za bardzo, ludzi do wyborów chodzi zawsze za mało, a skandali zawsze jest za dużo. Socjologowie wskazują, że społeczeństwo musi nauczyć się korzystać z demokracji i że może to potrwać jeszcze nawet kilka pokoleń. Zapominamy jednak, że nigdy nie nauczymy się z niej właściwie korzystać, jeśli się wpierw nie nauczymy jej doceniać.
Kompulsywnie organizowane obchody rocznicy 4. czerwca na pewno nikogo tego nie nauczą. Przez dwadzieścia lat data ta, co roku prześlizgiwała się w kalendarzu bez jakichkolwiek emocji i znaczenia. Teraz dopiero zapanowała zaskakująca obsesja: musimy się koniecznie cieszyć. Musimy organizować koncerty, festiwale pierogów, gotować sagany zupy na Krakowskim Przedmieściu, na każdym rogu ulicy ma straszyć Gary Cooper, żeby koniecznie zasłonić, przykryć, to, czego nie wiemy, to, że nie wiemy: z czego mianowicie mamy się tak cieszyć.
* Karolina Wigura, dziennikarz Tygodnika „Europa”, doktorantka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego i w Instytucie Filozofii na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium
***
Olga Wysocka
Zmiana
4 czerwca:
Nie data lecz symbol i zmiana.
1989
W wielkim uniesieniu o czymś mówiono. Ktoś przychodził i wychodził. Wiwatowano. Gratulowano. Okrzyki: wolność i solidarność. I ten Pan z wąsami który tak często pojawiał się na ekranie domowego telewizora marki rubin. Wówczas interesowało mnie jednak to, że telewizor trzeba było dobrze uderzyć w prawy górny róg, żeby obraz przestał skakać. Wtedy Pan z wąsami, tłumy i długie, biało-czerwone słowo z chorągiewką wypełniały mały ekran.
2009
Nie ma już telewizora marki „Rubin”, a od tamtego czasu wiele się zmieniło. Z odzyskanej wolności, prawa wyboru i nowych możliwości teraz korzystaMY. Rozkoszujemy się wolnością i swobodą poznawania świata, podróżowania czy studiowania. Zmiana, wówczas intensywnie przez innych oczekiwana, jest nasza.
Trudno dziś powtórzyć czerwcowe społeczne uniesienie. Chociaż „ten Pan z wąsami“ i znak „Solidarność“ wypełniają przestrzeń publiczną tegorocznych rocznic, to zaginęła gdzieś po drodze ich wymowa. Pan sprzedaje ideały. Nadużywana przez polityczne kłótnie i spory Solidarność przestała mieć już szczególne znaczenie, nawet pisana małą literą. Gdańsk przeniesiono do Krakowa. Historia, na potrzeby aktorów politycznych, jest coraz częściej manipulowana. Dwadzieścia lat po – dla kolejnego pokolenia nie ma już takiego znaczenia.
Symbol? Prawie na bruku.
* Olga Wysocka, doktorantka w Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji