Szanowni Państwo,
Luc Ferry (filozof, były minister edukacji w rządzie Jean-Pierre’a Raffarina w latach 2002-2004) oburzył się w wywiadzie udzielonym „Le Figaro”, że muzea stają się miejscami konsumpcji: pozbawionymi sensu supermarketami kultury. Powstawanie nowych muzeów stało się zjawiskiem masowym. I tak obok muzeum sztuki powstaje muzeum… naleśnika. Można w tym dostrzec, jak się wyraził Ferry, połączenie między wymaganiami turystyczno-handlowymi i ruchem, który związany jest z historią współczesnego indywidualizmu, tj. z pragnieniem, aby wobec świata wykorzenienia odnajdywać sens poprzez historię.
W obliczu kontrowersyjnego projektu reformy kultury, właśnie ujawnionego przez byłego wicepremiera Jerzego Hausnera, aktualne staje się pytanie o to, czy nie mamy aby do czynienia z upadkiem idei muzeum. Supermarket czy skansen? Muzeum „do muzeum”? Dziś odpowiadają: Piotr Piotrowski, Hanna Wróblewska, Jarosław Kuisz oraz Wojciech Przybylski. Gorąco zapraszamy do lektury!
Redakcja
Piotr Piotrowski
Mcdonaldyzacja kultury i światowi brokerzy muzealni
Tworzenie na całym świecie muzeów o trywialnej tematyce, takich jak muzeum naleśnika, niektórym wydaje się groźnym w skutkach przejawem nowoczesnej mcdonaldyzacji kultury. Niesłusznie. Jeśli sięgniemy do historii muzeów, okaże się, że podobnymi miejscami były już gabinety osobliwości, od XVII wieku stanowiące w Europie silną instytucję kolekcjonerską. Co prawda były one obecne zwłaszcza w środowisku arystokracji, ale już w XIX wieku nastąpił proces upowszechnienia i instytucjonalizacji zwyczaju zbierania i pokazywania przedmiotów najróżniejszego typu, czego efektem było na przykład otwieranie muzeów paleontologicznych.
Można zatem mówić nie tyle o nowym zjawisku, co o nieznanej do tej pory skali jego występowania. Globalizacja turystyki, czyli tzw. turyzm, przyniosła ogromne rozpowszechnienie muzeów, które – niby fastfoodowe restauracje – zamiast sztuki proponują odwiedzającym wachlarz gotowych produktów. Nie wyolbrzymiałbym negatywnych tego efektów. Wydaje się, że odbywa się to bez większego wpływu na wartości, które są promowane przez instytucje kultury wysokiej.
O wiele większe zagrożenie widzę w światowej ekspansji gigantów muzealnych, takich jak Luwr czy Guggenheim. Instytucje te stają się muzealnymi brokerami i tworzą kolejne filie, zwykle powiązane z gigantycznymi pieniędzmi gospodarzy. Sztandarowym przykładem jest tu sztucznie usypana w Abu Dhabi wyspa Saadiyat, gdzie już wkrótce stworzone zostaną co najmniej trzy wielkie instytucje kulturalne: Performing Arts Center zaprojektowany przez Zahę Hadid, oddział Luwru, którego twórcą jest Jean Nouvel (na marginesie dodajmy, że paryskie muzeum prawdopodobnie otworzy wkrótce również filię w Chinach) oraz budowany przez Franka Gehry’ego Guggenheim.
Stając się wielkimi graczami na rynku finansowym, instytucje takie siłą rzeczy muszą wyciszyć kulturę krytyczną, która byłaby w ofensywie wobec konserwatywnego establishmentu, tak charakterystycznego nie tylko dla krajów arabskich, ale także Chin. Ani Zjednoczone Emiraty Arabskie, ani inne sąsiadujące z nimi państwa nie należą do demokratycznych. W przypadku Chin zbyt łatwo zapominamy, że introdukcja kapitalizmu wcale nie poszerzyła sfery wolności i kultury demokratycznej. Wręcz przeciwnie – ruch krytyczny w kulturze i sztuce chińskiej z końca lat 70. zniknął wraz z rozbiciem dwadzieścia lat temu nadziei na demokratyzację owego kraju podczas masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju.
Można oczywiście argumentować, że dzięki inwestycjom tego typu przeciętny mieszkaniec Emiratów Arabskich czy Chin będzie miał niepowtarzalną okazję obejrzenia kolekcji, których w przeciwnym razie mógłby nigdy nie zobaczyć. Pokazywanie Wenus z Milo nie będzie miało jednak większego znaczenia wobec faktu, że Luwr nie zorganizuje Chinach wystawy na temat represji w Tybecie, a Guggenheim w krajach arabskich prezentacji poświęconej przemocy wobec kobiet.
Paradoksalnie zatem największym dzisiejszym zagrożeniem dla muzeów jest oddziaływanie gigantycznych pieniędzy, które nie idą wcale na szerzenie kultury muzealnej, ale na produkcję… nowych pieniędzy.
Ani mcdonaldyzacja kultury, ani ekspansja światowych gigantów muzealnych nie zagrażają wszakże muzeom w Polsce. Gdy chodzi o Muzeum Narodowe w Warszawie, w którym za kilka miesięcy obejmę funkcję dyrektora, zasadniczym problemem jest nie nadmiar, ale brak pieniędzy. Wyjście z tej sytuacji będzie trudne, bowiem kryzys finansowy dotyka nie tylko pieniędzy publicznych, ale również zasobów ewentualnych sponsorów prywatnych. Jedyną perspektywą wydają się zatem granty unijne, będzie to wymagać dobrej organizacji, przygotowania, a zwłaszcza – bardzo dużej ilości czasu.
* Piotr Piotrowski, profesor historii sztuki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. W sierpniu obejmie funkcję dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie.
* * *
Hanna Wróblewska
Polska kultura musi odnaleźć własną drogę w zakresie finansowania
Pogoń za prywatnymi sponsorami, myślenie o muzeach i galeriach nie w kategoriach publicznych misyjnych instytucji kultury, ale wyłącznie jako o dobrze zorganizowanych przedsiębiorstwach doprowadziły na Zachodzie do tak zwanej mcdonaldyzacji kultury. Wystarczy przejrzeć program londyńskiej galerii Tate czy paryskiego Centre Pompidou z ostatnich kilkunastu lat, by dostrzec, że cenione instytucje, dawniej angażujące się w ciekawe eksperymenty, dziś ograniczają się głównie do „wystaw-pewniaków” (i pokazów artystów potwierdzonych przez rynek), które zgromadzą maksymalną liczbę odwiedzających i zainteresują kolejne wielkie firmy, potencjalnych sponsorów.
Mcdonaldyzacja kultury nie jest jeszcze przypadłością polską. Nie ma jednak powodów, by się z tego cieszyć. Nie mogła ona nas dotychczas dotknąć, paradoksalnie z tego samego powodu, z którego podobno nie odczuwamy w pełni skutków kryzysu bankowego: jesteśmy za biedni i zbyt zacofani w stosunku do tzw. Zachodu. Mamy jednak równie poważne problemy z zarządzaniem własną kulturą, a pomysły na ich rozwiązanie często ograniczają się do kopiowania niekoniecznie możliwych do przeniesienia i wcale nie idealnych wzorców od naszych zachodnich sąsiadów. Dlatego warto poważnie pomyśleć, w jaki sposób można tę sytuację zmienić. Szczególnie, że w najbliższym czasie ma zostać opublikowany projekt reform polskiej kultury autorstwa ministra Hausnera. Może dobrze byłoby najpierw przedyskutować go w gronie fachowców?
Polska kultura powinna poszukać własnej drogi, dopasowanej do jej specyfiki. Powinniśmy przy tym pamiętać o kilku zasadach. Po pierwsze, nie da się oddzielić mecenatu państwowego od zarządzania kulturą. Przynajmniej częściowe publiczne finansowanie jest gwarantem niezależności programowej instytucji kultury. Finansowanie rozumiem tu nie tylko w zakresie utrzymywania instytucji, ale również zapewnienia im środków na prowadzenie podstawowej działalności misyjnej/statutowej. Skazanie instytucji misyjnych w ich działalności wyłącznie na sponsorowanie przez prywatne firmy niesie ze sobą zagrożenie ograniczenia wolności programowej odgórnymi decyzjami finansowymi. Podobne pokusy przeżywają zresztą urzędy publiczne finansujące instytucje kultury. Dość często chciałyby one wpisać działalność podległych im instytucji w cele propagandowe (obchody kolejnych oficjalnych rocznic itp.) Instytucje kultury, by kreować wartości, muszą mieć niezależność programową.
Oczywiście działalność sponsorska i mecenat są nie do przecenienia. Ale instytucji silnej swoim prestiżem i stałym budżetem łatwiej będzie znaleźć partnerów chcących sponsorować wydarzenie, a nie tylko je „kupić”. Marzenie o doskonałym partnerstwie publiczno-prywatnym można zrealizować z korzyścią dla obu stron wyłącznie wtedy, gdy parter publiczny jest silny – gdy jest partnerem do dyskusji, a nie towarem. Bo, jak reklamowała się wiele lat temu pewna firma, znana nie tylko ze swej działalności, ale też wielu wpadek monopolisty wobec klientów, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z niestosowności czy też dwuznaczności swego hasła: „Duży może więcej”. Warto o tym pamiętać, zanim skaże się instytucje kultury wyłącznie na łaskę i niełaskę sponsorów.
Po drugie, ważniejsze niż ogromny budżet są często przejrzyste i długoterminowe zasady finansowania. Dowodem na szczególne znaczenie owej przejrzystości są wieloletnie problemy reprezentowanej przeze mnie Galerii Zachęta. W ciągu ponad 15 lat mojej pracy byłam świadkiem zapewne dziesięciu zmian zasad finansowania programu działalności tej instytucji. Budżety instytucji są wciąż budżetami jednorocznymi. To znaczy, że można mieć pewność tylko co do budżetu na dany rok, który w dodatku jest najczęściej budżetem „historycznym”, czyli powtarzalnym z roku na rok, bez względu na realizowany programu. W rezultacie pieniędzy wystarcza w najlepszym przypadku na utrzymanie gmachu i ludzi. Decyzje o finansowaniu poszczególnych wydarzeń zapadają niemal corocznie w odmiennych procedurach, w trakcie roku budżetowego. W efekcie otwierając wystawę, nie ma się pewności co do jej finansowania. Podczas rozmów ze sponsorem nie jest się do końca pewnym czy wystawa, o której mowa, dojdzie do skutku. Zasady finansowania galerii zmieniają się znacznie za często w stosunku do długofalowego cyklu planowania wystaw, co niezmiernie utrudnia nam pracę.
Żaden dobry program reform finansowania kultury w Polsce nie może zostać stworzony, bez uwzględnienia powyższych zasad.
* Hanna Wróblewska, historyk sztuki i kurator. Od 1992 pracuje w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie, od 2002 jako wicedyrektor.
* * *
Jarosław Kuisz
3 panów jako eksponaty. Przyczynek do idei dobrego muzeum i idei samodzielnego wyciągania wniosków
Muzeum dla pięknoduchów już nie ma racji bytu.
1 eksponat
To było we środę, w 1953 roku. Witold Gombrowicz wybrał się do muzeum. Nadmiar obrazów pisarza zmęczył. Jeszcze zanim przystąpił do oglądania. Zaczął się więc zastanawiać: „Któż chodzi do muzeum? Malarz jakiś – częściej student szkoły sztuk pięknych, lub uczeń szkół średnich – kobieta nie wiedząca, co zrobić z czasem, kilku miłośników – osoby, które przybyły z daleka i zwiedzają miasto – ale, poza tym, nikt prawie, choć wszyscy gotowi przysięgać na kolanach, że Tycjan lub Rembrandt to cuda od jakich zbiegają ich dreszcze”. Ta słynna wizyta opisana zaraz na początku „Dziennika” jest dziś sama rekwizytem.
2 eksponat
Dwadzieścia pięć lat później, Paweł Hertz, z namaszczeniem wchodząc do Muzeum Narodowego w Krakowie, nie krył swojej niechęci do płótna, na którym po prostu rozpięty został stary parasol. Wspominał o nim w tekście „Miary i wagi” z 1978 roku, gdzie następnie przedstawiał swoje wątpliwości, czy można „to” nazwać „obrazem”. Niemożliwe jest przecież patrzenie na tę kompozycję z „nabożeństwem” czy „skupieniem”, jakiego doświadcza się oglądając obrazy starych mistrzów. Dla zachowania konsekwencji w myśleniu i w czynach poeta zapomniał, czyj to obraz i nie raczył nas powiadomić, czy to aby nie o Tadeusza Kantora chodziło. Hertz wydawał się zadowolony, że mało kto mógł przeszkodzić mu w zwiedzaniu.
3 eksponat
Po trzydziestu latach z gorącego, niemal pustynnego powietrza, z dławiącego ciało żaru, wchodzi się w półmrok i przyjemny chłód klimatyzacji. Organizm lgnie do tego muzeum. Odbieramy słuchawki. Zaraz przy wejściu dwie olbrzymie fotografie ludzkich zwłok na ruszcie paleniska. Zaczyna się zbieranie koszmarnych doświadczeń. Czytanie Człowieka na nowo. Słowo „muzeum” nagle wydaje się absurdalne i nie na miejscu. „To coś więcej…” – słyszę z boku głos osoby, która podchwytuje myśl, ale, podobnie jak ja, nie kończy zdania.
Ktoś pomyślał o zwiedzającym, przemieszczającym się z sali do sali, obdarzonym zmysłami, męczącym się. Z Zagłady wychodzimy na balkon, z którego rozciąga się widok na Ziemię. Nasłoneczniona zieleń uspakaja. „Wracamy do siebie” – ktoś mówi, szukając kluczyków do samochodu. Pamięć już swoje zrobiła. Co takiego? Imię, historia? Wszystko później się poukłada i wyjaśni. Organizatorom się udało.
„Jedną z opowieści stale noszę przy sobie” – napisałbym w księdze pamiątkowej w Yad Vashem.
* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
* * *
Wojciech Przybylski
Muzea – oferta specjalna
W składanym właśnie w numerze „Res Publiki Nowej” Agata Pietrasik rekonstruuje wizytę w węgierskim Terror Haza:
„narrację muzeum otwiera sala zatytułowana »Podwójna Okupacja«. W mroku, przy dźwiękach głośnej i dramatycznej muzyki, wyświetlana jest kurcząca się mapa Węgier”.
Groza. Albo jedynie udramatyzowanie historycznego przekazu. We współczesnym muzealnictwie zadaniem najtrudniejszym jest przykucie uwagi widza. Muzealnik konkuruje z copywriterem negliżującym Dodę na billboardzie Big Stara. Przeciętny przechodzień, odwiedzający muzeum, w drodze na wystawę nękany jest non stop tyloma bodźcami, że, gdyby nie techniki muzeów narracyjnych, odczuwałby zmysłową dysproporcję podczas każdej wizyty. Zwyczajnie by się nudził, gdyby nie film, gdyby nie ogłuszający hałas eksplodującej bomby.
Uświadamiam sobie, że przejmujące wrażenia w doświadczaniu historii i sztuki nie wymagają poza tym wyjścia z domu. Internetowe muzea kuszą tym samym gatunkiem wrażeń i będzie ich coraz więcej: http://www.museevirtuel-virtualmuseum.ca/ czy http://li-mac.org. Instytucje gromadzące eksponaty i pamiątki tracą sens, gdy dowolny przedmiot można kupić na internetowej aukcji. Nigdy też nie wiemy, który eksponat jest prawdziwy*.
A jednak próbuję sam siebie zachęcić do spaceru w kierunku jakiejś ciekawej ekspozycji. Czytam ogłoszenie o polecanej przez kilkoro wrocławskich znajomych wystawie muzealnej. Odnajduję na głównej stronie podziwianej w całej Europie wystawy następujący fragment:
„Oferta specjalna. Bilet wstępu na wystawę upoważnia do skorzystania z oferty specjalnej Wrocławskiego Parku Wodnego, ZOO oraz Multikina w Pasażu Grunwaldzkim przez cały okres trwania wystawy” (ze strony poświęconej objazdowej wystawie historycznej: „Europa – to nasza historia”).
Zastanawiam się: jak zaplanować popołudnie? Muzeum, potem do kina na film „Terminator. Ocalenie”. Albo małpy pooglądać w ZOO. Zaczynam nabierać podejrzeń, że Kobas Laksa ten Aquapark w licheńskiej bazylice gdzieś podejrzał. Niemożliwe, byśmy na takie chimery czekali kilkadziesiąt lat. Już sobie wyobrażam zjeżdżalnię z wodą święconą. I jeśli w Licheniu niedługo będziemy się taplać, to co dopiero w muzeum? A do jakiej prowokacji posuną się muzealnicy warszawscy?
* O doświadczeniu konstruowania pamięci na podstawie wojennej fotografii pisze też w najbliższej „Res Publice Nowej” Martin Pollack, opisując swoje doświadczenie zakupu na eBay’u zdjęcia dwóch zdjęć Żydówek kopiących dół.
** Wojciech Przybylski, wydawca kwartalnika „Res Publica Nowa”.