Bartosz Biedrzycki
Prawdziwa miłość nosicieli wirusa HIV
„Niebieskie pigułki” Frederika Peetersa ukazały się na polskim rynku kilka lat temu nakładem wydawnictwa „Post” znanego m.in. z publikacji słynnego „Persepolis”. Czas, który upłynął od wydania tej graphic novel sprawił, że można ją już znaleźć w zasadzie tylko na rynku wtórnym. A szkoda, bo jest to pozycja naprawdę godna przeczytania.
Opowieść zaczyna się w zasadzie banalnie. Oto młody człowiek imieniem Frederick spotyka na swojej drodze dziewczynę. Po raz kolejny. Tym razem na poważnie – on oraz Cati epizodycznie i przypadkowo natrafiali już na siebie w przeszłości. Oczywiście dwoje samotnych i trochę zmęczonych ludzi, kiedy odnajduje podobną do siebie osobę, musi nieodłącznie pójść krok dalej, w stronę poszukiwania związku. I tu w zasadzie banalność opowieści kończy się nagle i nieodwracalnie. Nie chodzi wcale o kilkuletniego synka Cati, bo nim Frederik doskonale wie. Problemem jest to, że zarówno Cati, jak i jej syn są nosicielami wirusa HIV.
Historia nie skupia się jednak na tym wątku, ale na opowieści o tym, jak można, mimo widma śmiertelnej choroby, prowadzić normalne życie. Cati i Frederik starają się być parą jak każda inna. Mężczyzna denerwuje się swoimi kontaktami z chłopcem, z zaangażowaniem wchodząc w nową dla siebie rolę męskiego wzorca – szczególnie trudną, bowiem mały ma prawdziwego ojca, u którego bywa. Zwyczajny związek. I tylko gdy pęknie im prezerwatywa – to poziom stresu i jego powód są nieco inne niż zwykle.
„Niebieskie pigułki” to historia bardzo spokojna, nastrojowa. Towarzyszą jej oczywiście silne emocje, bo bez nich trudno mówić o tak trudnym temacie i o sprawach tak intymnych, jak życie uczuciowe i codzienne. Autor jednak dba o to, aby były one odpowiednio stonowane. Nie ma tu przerażenia, histerii, na szczęście nie ma też śladu prymitywnej dydaktyki czy przemycania edukacji. Peters nie ma zamiaru czytelnika oświecać, nauczać ani bronić przed czymkolwiek – chce jedynie pokazać, że przy obecnym stanie wiedzy medycznej możliwe jest normalne życie mimo obecności wirusa. A ludzie nie przestają być zwykłymi ludźmi. Autor nie pozwala sobie na sentymenty, nie mówi, w jaki sposób Cati została nosicielką. Nigdy też nie próbuje w żaden sposób jej oceniać. Nie jest to jednak tylko opowieść o miłości dwojga ludzi. To również historia dziecka – małego chłopca, czasem słodkiego, czasem nieznośnego, innym razem uwięzionego na szpitalnym łóżku, przy którym zawsze wiernie trwa Cati.
Peeters ma dość specyficzny styl – mnie przypomina on chociażby Maxa Andersona, znanego w Polsce z takich komiksów jak „Pixy” czy „Pan Śmierć i dziewczyna”. Jego kreska może wydawać się groteskowa. Chwilami przerysowana, trochę karykaturalna, mimo sporych uproszczeń jest jednak nadzwyczaj ekspresyjna. Mimika i gesty postaci stanowią równie ważne źródło informacji jak dialogi. Większość stron odznacza się dość prostą kompozycją, a warstwa graficzna – w pewnym sensie umowna – nie odwraca uwagi od opowieści, będąc tylko jej nośnikiem.
Warto się na tej historii skupić, warto ją poznać, warto się nad nią zastanowić. W czasach, kiedy takie wartości jak związek, miłość, kontakty międzyludzkie wydają się przeżywać poważny kryzys, „Niebieskie pigułki” pokazują, że tak naprawdę wszystko zależy od ludzi – że wystarczy uwierzyć w siebie i odrzucać wygodne preteksty. Pokazują też, że dzięki własnej sile, wierze w siebie oraz wsparciu można pokonać wiele przeciwności i żyć normalnie w obliczu największego zagrożenia. To komiks osobliwy – pełen nastrojowej zadumy. I świetna opowieść obyczajowa ze wszystkimi najważniejszymi elementami kanonu, zrealizowana z wirtuozerią i lekkością. A sam Frederic przypomina mi nieco Daniela – młodego, polskiego autora debiutanckiego zbioru „Rozstawiając powidok wibrującej czerni”. Ale o nim napiszę następnym razem.
Komiks:
Frederik Peeters
„Niebieskie pigułki”
Wydawnictwo Post (2003)
* Bartosz Biedrzycki, pracownik IT, twórca, wydawca i miłośnik komiksów.