Szanowni Państwo, fantazjujemy na temat społeczności czy trzymamy się twardo podłóg i chodników? „Wykluczeni”, „autarkiczni”, „ukryci”, „obojętni” – jacy są mieszkańcy „mikroświatów” miasta, dzielnic czy miejsc, które są tak samowystarczalne, że można byłoby spędzić w nich całe życie? Może to niegdysiejsze sny o komunach i innego rodzaju wspólnotach ewoluują, a podlegając sprawdzianowi rzeczywistości – stają się czymś innym? Żoliborz i Saska Kępa w Warszawie, berliński Prenzlauer Berg, monachijskie Olympiazentrum – zerknijmy na doświadczenia małego wycinka europejskiego świata. Czego możemy nauczyć się nawzajem od siebie? Jakie są podobieństwa? Dziś swoimi spostrzeżeniami dzielą się z nami: Anna Giza-Poleszczuk, Katarzyna Kazimierowska, Joanna Kusiak oraz Karolina Wigura. Zapraszamy do lektury i zachęcamy się do podzielenia się własnymi doświadczeniami!

Redakcja

Anna Giza-Poleszczuk*

Cytadela Południowa: zaklęta przestrzeń

I to jest ostatnia taka, zepchnięta w kąt dzielnica Żoliborza,
tam zaczyna się dalej śródmieście (…) właściwie to takie
miejsce zapomniane przez Boga i ludzi
**.

Osiedle Cytadela Południowa leży na terenie dzielnicy wyjątkowej, pielęgnującej międzywojenną legendę spółdzielczości, inteligenckości i społecznikostwa. Żoliborz był planowany i rozwijał się jako dzielnica przyszłości, napędzany siłą i zaangażowaniem licznych działaczy społecznych, szczególnie tych związanych z lewicą. Dzielnica od początku była też wewnętrznie zróżnicowana: obok Żoliborza Urzędniczego i Inteligenckiego powstawały bloki z tanimi, ale funkcjonalnymi mieszkaniami z rozbudowanym zapleczem socjalnym; w tę część miasta wpisana też była obecność wojska.

Różnice te, wzmocnione powojenną inżynierią społeczną, przyniosły Cytadeli Południowej potrójne wykluczenie. Po pierwsze, izolację przestrzenną, swoiste wykluczenie fizyczne. Po zmianie ciągów komunikacyjnych Cytadela Południowa została odcięta od reszty Żoliborza oraz miasta z trzech stron. Od południa – przez przebiegające tamtędy tory linii kolejowej łączącej Dworzec Gdański z lewym brzegiem Wisły. Od wschodu – przez same mury Cytadeli Warszawskiej, która przez dekady była terenem zamkniętym (obszar stacjonowania wojska). Istnienie ogrodzonego wysokim murem terenu, do którego mieszkańcy nie mieli dostępu, ma zarówno symboliczne, jak i praktyczne znaczenie. Od zachodu z kolei osiedle izoluje wiadukt, przebiegający nad torami kolejowymi. Brak przemyślanego połączenia pieszego z Dworcem Gdańskim oraz naturalna bariera przestrzenna, jaką stanowi nasyp wiaduktu, skutecznie odcinają osiedle od miasta. Nie da się w łatwy sposób dojść ani do stacji metra, ani do przystanku komunikacji autobusowej w stronę Centrum, jak również do wschodniej strony Żoliborza. W pewnym sensie osiedle sprawia wrażenie właśnie „cytadeli” – samotnej wyspy, odciętej od reszty świata.

Po drugie, wykluczenie symboliczne. Cytadela jaskrawo odbiega od reszty Żoliborza zarówno pod względem zamożności i wykształcenia mieszkańców (nie jest „wystarczająco inteligencka”), jak i pod względem zaniedbania estetycznego; w powszechnym odczuciu brak jej też wyraźnego powiązania z przedwojenną tradycją dzielnicy. W latach 50. Cytadelę zajęła ludność przesiedlona z „Zanzibaru”, czyli baraków dla bezdomnych i bezrobotnych z okolic Dworca Gdańskiego. Byli to mieszkańcy Pragi, dla których zabrakło lokali kwaterunkowych po prawej stronie Wisły oraz klienci instytucji opieki społecznej i osoby niezaradne życiowo, których nie było stać na utrzymanie się w innych częściach Żoliborza. Nowi mieszkańcy Cytadeli byli dla swoich sąsiadów „obcymi”, choćby dlatego, że w zdecydowanej większości pochodzili z innych rejonów miasta. Szczególny kontrast powoduje sąsiedztwo ekskluzywnego osiedla Żoliborza Oficerskiego. Granica między tymi dwoma osiedlami nie stanowi bariery fizycznej w ścisłym tego słowa znaczeniu, jednak sąsiadowanie z jedną z najbogatszych części Warszawy (mierząc np. średnią ceną domów za metr kwadratowy) ma istotne konsekwencje dla postrzegania przestrzeni oraz poczucia gorszości. Obcość, szczególnie w kontekście mitologii Żoliborza, sprawia, że wykluczenie symboliczne zlewa się z izolacją przestrzenną.

Po trzecie, wykluczenie społeczne: z uwagi na filozofię zasiedlania Cytadeli Południowej, a także przewagę mieszkań komunalnych, osiedle to istotnie stanowi miejsce kumulacji problemów społecznych, a niemal 40 procent mieszkańców stanowią – w świetle danych OPS – beneficjenci pomocy społecznej.

Sytuację mieszkańców Cytadeli dodatkowo komplikuje to, że zamieszkują teren zabytkowy (wszelkie prace wymagają zgody konserwatora zabytków) oraz o skomplikowanej strukturze własnościowej: większość terenów należy do miasta, znaczna część lokali mieszkalnych do dzielnicy, a część terenów i nieruchomości – do wojska. Najdrobniejsza decyzja musi być zaaprobowana przez wiele instytucji, między którymi komunikacja nie zawsze przebiega sprawnie. Kompetencje poszczególnych podmiotów niejednokrotnie przenikają się lub są niejasne. Przykładowo, wspólnoty mieszkaniowe dysponują prawem dzierżawy wieczystej budynków CP jedynie „po obrysie” – są odpowiedzialne za same budynki, jednak za podwórka odpowiada już dzielnica. Wynika z tego między innymi problem ze śmietnikami: ponieważ wspólnota nie posiada prawa dzierżawy gruntu poza obrysem budynku, nie może postawić altanki śmietnikowej bez zgody miasta. Kontenery stoją więc na wolnym powietrzu. W kwestii budowy altany wspólnoty są uzależnione od decyzji o nadaniu ziemi przez Urząd Dzielnicy, którą z kolei blokuje brak zgody konserwatora zabytków.

Nie ulega wątpliwości, że Cytadeli potrzebna jest rewitalizacja całościowa, z prawdziwego zdarzenia: łącząca wymiar materialny (jak choćby usprawnienie ciągów komunikacyjnych, przestrzenne otwarcie na miasto) z wymiarem społecznym czy wręcz psychologicznym.

Należy podkreślić, że władze dzielnicy świadome są problemów osiedla: przygotowany został obszerny plan szeroko zakrojonej rewitalizacji (na którą jednak dzielnica nie uzyskała środków), na bieżąco podejmowane są różne działania poprawiające jakość życia (np. rozebranie spalonego przedszkola), lokalni urzędnicy organizują wiele spotkań i konsultacji społecznych. W czasie prowadzenia badań spotkaliśmy wiele osób, które gotowe są działać na rzecz lokalnej społeczności. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że większość z nich nie widzi realnych możliwości zmian na osiedlu. Jak opowiadają, wielokrotnie debatowano już tam nad problemami bezpieczeństwa, remontów, uciążliwych sąsiadów czy alkoholu, ale jak dotąd nie doprowadziło to do rozwiązania żadnego, choćby najmniejszego z nich. Myśmy już wiele razy słyszeli obietnice – tutaj już nic się nie zmieni! – słyszeliśmy od wielu osób, gdy rozdawaliśmy zaproszenia na spotkanie z Burmistrzem. Jeden z mieszkańców podsumował życie na Cytadeli Południowej stwierdzeniem: Jak się tu urodzisz, to się tu żenisz, mieszkasz tu i umierasz.

* Przygotowane wraz Zespołem: tekst wykorzystuje fragmenty Diagnozy osiedla Cytadela Południowa, przygotowany przez doktorantów (Marianna Zieleńska i Agata Nowotny) oraz studentów Instytutu Socjologii w ramach projektu finansowanego przez CEE Trust.
** Wywiad z pracownicą OPS.
*** Anna Giza-Poleszczuk, profesor socjologii.

* * *

Katarzyna Kazimierowska

Miasto w mieście – Saska Kępa

Jest taka scena w „Stawiam na Tolka Banana”, w której banda Karioki pyta porwanego właśnie przez nich Julka: „To skąd ty jesteś: z Hondurasu czy Wenezueli?”. „Ja? Ja jestem z Saskiej Kępy” – odpowiada rezolutnie Julek. W tej scenie, w serialu zrealizowanym na podstawie kultowej książki Adama Bahdaja o tym samym tytule, zawarta jest kwintesencja sasko-kępskości. Ten niewielki fragment warszawskiej Pragi Południe jest jednym z najbardziej charakterystycznych miejsc stolicy, choć równie dobrze mógłby funkcjonować jako niezależny organizm.

Zaryzykuję tezę, że Saska Kępa to najbardziej outsiderska część miasta. Na szczęście dla nas, mieszkańców, nikomu to nie przeszkadza.

Historycznie Kępa utworzona została w wyniku przesunięcia przez Wisłę hałd piachu z Solca na prawy brzeg. Tak powstała wyspa, na którą z lewego brzegu trzeba się było przeprawiać łodziami i mostami, zaś z dzisiejszej Pragi Północ – za pomocą kładki, którą zbudowano na wysokości obecnej ulicy Kępnej (stąd zresztą nazwa). Od samego początku więc Kępa –mająca swoje „naturalne” początki na lewym brzegu – zyskała nową, praską lokalizację, ale już nie tożsamość, co odczuwa się do dziś: to chyba najmniej praski fragment prawobrzeżnej części miasta.

Geograficznie Kępa ma się doskonale, jest ze wszystkich stron odgrodzona od sąsiadów naturalną „miedzą”: od Kamionka i Pragi Północ oddziela ją Stadion X-lecia, od Grochowa ogródki działkowe, od Gocławia Trasa Łazienkowska i wreszcie Wisła od dawnych korzeni. Taki układ pozwala mieszkańcom poczuć się, jakby byli zupełnie gdzie indziej, nie w Warszawie, ale u siebie, we własnym mikroklimacie małego miasteczka gdzieś w Polsce, tak mocno, że gdy przeprawiamy się na lewy brzeg, śmiało mówimy, że jedziemy do Warszawy.

Jestem gotowa założyć się, że gdyby tylko każdy mieszkaniec Saskiej Kępy (i nie mówię tu o nuworyszach odgradzających się od świata w zamkniętych osiedlach, o których obecności świadczy jedynie ryk najnowszego modelu Subaru wyjeżdżającego z poziemnego garażu) mógł pracować na Saskiej, MZA mógłby śmiało zrezygnować z połączeń autobusowych między Kępą a resztą świata – nie byłyby potrzebne.

Kulturalnie Saskiej Kępie zawsze zazdroszczono. Może dlatego teraz na siłę promuje się hasła, że Kępa jest artystyczną pustynią. Po dekadach intensywnej obecności Agnieszki Osieckiej, która niczym magnes przyciągała na Saską całą śmietankę warszawską, gdy to artystyczna fala przewalała się jak huragan po ulicy Francuskiej, teraz mamy posuchę. Mało kto wie, że do czerwca 2008 roku na ulicy Saskiej pod numerem 101 działał największy kulturalny i towarzyski salon stolicy po tej stronie Wisły – Salon Saska 101, prowadzony z powodzeniem przez Małgosię Bocheńską. Przez 20 lat do pięknej willi zjeżdżała śmietanka intelektualna i artystyczna kraju i zagranicy. Dziś nie brakuje na Saskiej gwiazd, poetów, pisarzy, malarzy czy fotografów. Po prostu życie się uspokoiło. Ale tak jak nikogo nie dziwiła obecność Osieckiej w Saxie czy Sułtanie, tak dziś nie dziwią wizyty Soyki w Efezie czy Szczepkowskiej w Kępa Cafe. Za to Saska kontynuuje tradycje przedwojenne – od zawsze była miejscem, gdzie obcokrajowcy, nie tylko ci z ambasad, czuli się dobrze. Dziś, oprócz ambasad na Kępie mamy mini Afryko-Azję – prawdopodobnie pokłosie niedawnej aktywności Stadionu X-lecia. I to również nam się podoba.

Społecznie – możemy być z siebie dumni – jesteśmy najbardziej wścibską i patriotycznie nastawioną społecznością w Warszawie. Słynną wycinkę drzew na Królowej Aldony powstrzymano w ciągu kilku godzin. Tyle trzeba było czasu, by powiadomić policję, media i wręcz przykuć się do drzew. Gdy nieznajomi zaczęli oczyszczać teren wokół modernistycznego pawilonu z lat 30 przy Berezyńskiej, od kilku lat niezagospodarowanego, pierwszym telefonem, jaki wykonano w tej sprawie, był ten do Stołecznego Konserwatora Zabytków.

Promocyjnie wciąż się uczymy. O Saskiej Kępie dowiedziała się cała Polska, gdy na przełomie lat 80. i 90. uczniowie szkoły przy ulicy Angorskiej „wypromowali” szkolnego woźnego – Józefa Tkaczuka. Na wszystkich murach, ścianach budynków przez lata pojawiały się hasła: „Tkaczuk człowiekiem roku”, „Tkaczuk naszym kandydatem”, „Józef Tkaczuk wita/żegna” (na moście Poniatowskiego) czy „Głosujcie bez namysłu. Józef Tkaczuk posłem. Potęga energii”. Uczniowie szkoły, w której pracował znienawidzony woźny, zostawiali napisy na całym świecie. Józef Tkaczuk miał swoje inskrypcje w większości miast w Polsce, ale także za granicą. Podobno nawet na wieży Eiffla. Fenomen JT sprawił, że przez chwilę Saską Kępę nazywano Tkaczukland, a na temat woźnego i jego ogromnej popularności powstało mnóstwo artykułów i reportaży. To się nazywa sukces. W tym roku po raz pierwszy mieszkańcom udało się przekonać burmistrza dzielnicy, że Święto Saskiej Kępy to nie festyn i jarmark, ale zależy nam na promowaniu lokalnych artystów. Cały program artystyczny, oprócz koncertu wieczornego, zorganizowano wspólnymi siłami. Udało się. Za rok, kto wie, może całe święto zorganizują sasko-kępianie?

Jan Strzelecki we wstępie do książki „Małe jest piękne” Erwina F. Schumachera, napisał: „(…) jednym z donioślejszych problemów współczesnej cywilizacji przemysłowej jest nie tyle zniesienie wielkich struktur, ile odtworzenie w ich obrębie małych. Wielkie byłyby instrumentami niezbędnego ładu, małe narzędziami niezbędnej wolności”.

Witajcie na małej Saskiej Kępie. W wielkiej Warszawie.

* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz redakcji kwartalnika „Res Publica Nowa”.

* * *

Joanna Kusiak

Kiez, kamienice i organiczna oranżada

„Kiez” [kic] to nie słowo niemieckie, ale berlińskie. Kilkadziesiąt kilometrów dalej nikt go już nie rozumie. „Kiez” to moja okolica, kwadrat ulic, otaczający moją kamienicę i przede wszystkim moje bary i kawiarnie, w których przesiaduję jak w swoim pokoju stołowym (niektóre nazywają się zresztą Wohnzimmer albo Liebling). „Kiez”, choć pobrzmiewa ciepłem kolokwializmu, jest jednostką administracyjną. Nieformalną, ale jednak, jak przystało na niemiecką organizację powszechnie tu obowiązującą. Kiedy nowopoznany znajomy pyta cię, gdzie mieszkasz, nie wystarczy, że powiesz, w której dzielnicy – na Prenzlauer Berg albo na Kreuzbergu – musisz doprecyzować, w którym Kiezu. I, jak to bywa w sztuce small talk, nie pyta cię tak po prostu, tylko po to, by zdobyć pewne informacje.

Berlin nie ma centrum, ale każdy w Berlinie ma swoje centrum. Punkty usługowe, sklepy, a przede wszystkim knajpy rozłożone są równomiernie w niewielkich klastrach, z których każdy ma nieco inny charakter. Dzielnice są miastami w miastach. Powiedz mi, z którego jesteś Kiezu, a powiem ci, kim jesteś.

Mój Kiez to Helmie, niedaleko Helmholtzplatz. Tak naprawdę moje mieszkanie jest już trochę dalej, ale sześciopasmowa Danzigerstrasse nie nadaje się na Kiez, więc przynależymy do Helmie, chociaż my na Danziger mamy krótszą historię i, co tu dużo mówić, szczególnie na dalszym odcinku za Thälmannpark, w stronę Friedrichshain nie powodzi nam się aż tak dobrze i część zakupów robimy jednak w Lidlu, a nie w biomarkecie…

Najstarsi stażem mieszkańcy Helmie (większość jest trochę po trzydziestce) pamiętają czasy, kiedy w zburzonych kamienicach urządzało się nielegalne imprezy. Dziś dawni buntownicy, dzietni i spełnieni w wolnych zawodach, nie urządzają już bitw z policją (jak w Boxi-Kiez na Friedrichshai), ale w wyborach głosują zawsze wyłącznie na Zielonych. Złośliwi nazywają ich biedermeierem organicznej oranżady, nowym mieszczaństwem, trochę alternatywnym, ale jakże już ustabilizowanym. Alternatywnym w porównaniu do Warszawy czy Monachium, w perspektywie imigranckiej Neukölln – statecznym i akuratnym.

Życie wokół Helmie jest szczęśliwe, rozpięte pomiędzy udziałem w demonstracji i demonstracyjnym piciem latte w ciemnych okularach, pomiędzy pracą na uniwersytecie, w studio fotograficznym albo filmowym a wieczornym zebraniem lokatorów w sprawie naszej kamienicy. Helmie to zielona sielanka, nowy wspaniały świat, w którym wszyscy biorą udział w życiu publicznym, a liczba bawiących się na drewnianych placach dzieci każe wyjątkowo nie martwić się o przyszłość naszych emerytur. Nad cydrem rozmawia się o kryzysie i o Foucaulcie. Może to spełnienie snów Marksa, a może powód do niepokoju: że nie wychylając nosa z Kiezu wszyscy jesteśmy tak bardzo, tak chronicznie z siebie zadowoleni.

* Joanna Kusiak, doktorantka, założycielka i przewodnicząca Stowarzyszenia DuoPolis.

* * *

Karolina Wigura

Depcząc gruzy

Potrzeba około 20 minut, by dobiec na szczyt Olympiaberg. Przy dobrej pogodzie można z góry zobaczyć nieodległe Alpy. Oprócz biegaczy nie brakuje innych, którzy korzystają z rozległej, trawiastej łąki. Wszyscy już od wczesnych, wiosennych miesięcy starają się łapać promienie słońca. Pod piaskiem ścieżek i bujną trawą tymczasem kryją się rozsypane w proch rokokowe fasady przedwojennych monachijskich kamienic.

Monachium nie odbudowywano, jak na przykład Norymbergi, ze starych cegieł. „Wszystko” musiało być nowe i wolne od przeszłości. Gruzy zwieziono na pustą przestrzeń niedaleko słynnej dzielnicy Schwabing. Przez pewien czas było tu lotnisko i teren wojskowy. Potem, na przełomie lat 60. i 70., ukształtowano miejskie prochy w nowoczesny park krajobrazowy, gdzie pośród mniejszych i większych pagórków rozpięto gigantyczne stalowe namioty, przykrywające sportowe hale.

Park przygotowano na Olimpiadę w 1972 roku. Olimpiada miała odczarować Monachium – stolicę narodowego socjalizmu – i wspomnienie hitlerowskiej olimpiady z roku 1936 w Berlinie. Miała pokazać Niemcy jako odmieniony, otwarty i tolerancyjny kraj. Wraz z parkiem zbudowano też samowystarczalne betonowe miasto, otoczone parkiem, osiedle totalne, z prostych, betonowych bloków dla sportowców i dziennikarzy. Na Helene-Mayer-Ring, w apartamentach jednoosobowych, mieszkały kobiety. Na Nadistrasse i Conollystrasse umieszczono apartamenty wieloosobowe dla mężczyzn. W takim apartamencie, przy ulicy Conollystrasse 31, 5 września 1972 roku terroryści z grupy „Czarny Wrzesień” uwięzili jedenastu izraelskich sportowców. Część z nich zabili od razu, część zginęła podczas skandalicznie przygotowanej akcji odbicia zakładników. Przewodniczący komitetu olimpijskiego, Avery Brundage, powiedział jednak kontrowersyjne: „The games must go on”.

Po olimpiadzie mieszkania z Nadistrasse wprowadzono na rynek i do dziś są one jedną z najbardziej pożądanych lokalizacji w centrum miasta. Mieszkania na Connolystrasse oddano studentom, którzy przyjeżdżają do Monachium wraz z rodzicami. Także te pod numerem 31. Na ulicy Heleny Mayer (notabene, nazwanej tak na cześć żydowskiej sportsmenki, która choć emigrowała do Stanów Zjednoczonych po 1933 roku, w 1936 roku reprezentowała Niemcy podczas olimpiady, a Hitler nazywał ją najzdolniejszą szermierką Rzeszy) kilka budynków oddano osobom niepełnosprawnym, a w reszcie urządzono blisko 4 tysiące niskopłatnych mieszkań dla studentów.

Mieszkam pod numerem siedemset siedemnastym i jestem czterdziestą osobą, która w tej piętnastometrowej przestrzeni uczy się, je, śpi, płacze, śmieje się, rozmawia, chodzi po czarnej wykładzinie, obija się w plastikowej łazience, cudzie na miarę lat 70 i koszul non iron. Wokół mnie mieszka cały świat. Po lewej Niemka, która zawsze wstaje o piątej rano. Po prawej Bułgarka, która wieczorem ogląda w telewizji niemieckie seriale. Nade mną Chińczyk, który w nocy śmiesznie kicha. Pode mną Grek, który codziennie od 8 do 9 rano fałszuje na klarnecie niemiecki hymn.

Podziemny rozpad gruzów lepi nas po cichu w nietrwałą wspólnotę.

* Karolina Wigura, dziennikarz Tygodnika „Europa”, doktorantka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego i w Instytucie Filozofii na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium.