Magdalena M. Baran
Pocztówka z miejskich wakacji. Wiedeń
Miasta bywają rozmaite. Jedne łaszą się do nóg niczym stęskniony pies, głośnością i błyskiem świateł zabiegając o chwilę uwagi. Inne spoglądają na nas z łaskawością obojętnego kota, czasem fucząc nieprzyjaźnie, jak wówczas, gdy podobnemu im stworowi zbyt mocno nastąpimy na koniuszek ogona. Jeszcze inne to starzy przyjaciele witający nas filiżanką kawy, ciepłem swych opowieści i bezczasem poświęconym dla siebie i dla nas. Lubimy ich odwiedzać.
Albo inaczej. Są miasta budowane na wzgórzach, co szczycą się historią własnej niedostępności, nadmorskie kurorty, w których powiew ożywczej bryzy przerywa głośne skwierczenie obracających się na piasku ciał; bywają metropolie straszącą posępnością zatęchłej dziury. Są jednak i miasta wabiące opowieścią własnej niepowtarzalności, spokojem lekkiego dolce far niente, pozornym rozleniwieniem, co przy bliższym poznaniu przeistacza się w zorganizowany system mrówczego domu. Te ostatnie pachną historią, po trosze i mitem, brzmią dźwiękami podawanych z ust do ust opowieści, błyszczą magią odkrywanych w niespiesznych spacerach zakątków. W tych ostatnich żyje się ponoć najlepiej, trwają bowiem nie tyle dla mas turystów, co dla swych mieszkańców, przyjaźnie wyciągając do każdego swe kamienne, choć często odziane w koronkowe, arystokratyczne wszak, rękawiczki ręce. A najlepiej – jak głoszą wyniki pewnego plebiscytu – żyje się we Wiedniu.
Cierpliwe koło wiedeńskiego diabelskiego młyna odmierza tu stary czas. W nim chwile na trwanie w barwach Klimta, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach perfekcję Dűrera, niepokój, jaki niesie ze sobą kreska Schielego, szaleństwa Arcimboldo, tajemnice malarskiej pracowni Vermeera. Tylu tu innych, co ze ścian oczami malowanymi spoglądają. Sztuka rozciąga się od przemienionych w muzea starych pałaców, aż po osławiony Dom Hundertwassera, który zdaje się stanowić wyłom w „konserwatywnej” architekturze dostojnego miasta. Ponad głowami góruje – widoczna bodaj z każdego punktu widokowego – złota kula wieży, przemienionej w baśniowy pałac, spalarni śmieci. Czas stary i nowy przeplatają się, nie przecząc sobie wzajem; współgrają, zdyscyplinowane niczym Wiedeńscy Filharmonicy.
Muzeom, kościołom, pałacom, bogatym w szczegóły kamienicom towarzyszy tu wszechobecna zieleń ogrodów, parków, klombów zdobnych pstrokacizną polnego – a przecież tak uważnie dobranego – kwiecia. Skwery zdają się wołać „Usiądź! Odpocznij! Zamyśl się!” I grzać się można w słońcu, snuć długie opowieści na trawnikach cesarskiego Burggarten, wśród różanych krzewów Volksgarten, czy też na (usianym miejskimi, ogólnodostępnymi i bezpłatnymi leżakami) placu przed Votivkirche. Nie słychać rozpędzonych samochodów, których kierowcy życzliwie przystają by przepuścić pieszych. W tle szumi Dunaj, piękny, choć może i nie taki znów modry. Miejska plaża wabi przyjemnościami lata w austriackiej stolicy, barka kąpielowa zachęca do odpoczynku, w okolicy złocistego pomnika Johanna Straussa słychać takty walców. I od razu chce się poruszać tanecznym krokiem. Muzyka – niczym serce – nadaje miejskiemu organizmowi właściwy mu rytm.
Wieczorami spacerować można w takt miejskich śmiechów, rozbrzmiewających to nad kęsem Bratwurstu, to nad szklaneczką Weiss Gespritzt, to znów nad filiżanką mocnej czarnej kawy, co pozwoli jeszcze pobiec pod Ratusz, gdzie – w specjalnie stworzonym letnim amfiteatrze – co wieczór wabią dźwięki oper i koncertów symfonicznych. Czasem jest i jazz. Zasłuchanie w muzykę, w miasto, jakim jest, przychodzi tu tak łatwo.
Jednak by poznać miasto, trzeba w nim chwilę pożyć, poczuć się kimś innym niż zwykłym turystą. Owszem, w krótkim przelocie być może da się zachłysnąć drobnym kęsem atmosfery tego niezwykłego miejsca, ale to wciąż „na lewo beczki, na prawo beczki”… Dwa pałace w trzy godziny, rzut okiem tu i tam. Brak czasu nawet na pośpieszne liczenie wszelkiego plugastwa, wspinającego się po poręczy ambony w Steffl, gdzie na straży dobra stoi włochato kamienny pies. Klasyczna wycieczka – trzy stolice w dwa dni, lizanie lodów przez szybkę kawiarni, kawa instant zamiast aromatycznej mokki, plastikowy zamek w miejsce zachwytów zwiedzania, a klimtowski „Pocałunek” znany tylko z kiepskiej reprodukcji na pamiątkowym kubku. A żeby miasto poznać trzeba w nim pożyć, powłóczyć się ulicami, pooddychać muzyką i stojącym na straży sztuki powietrzem muzeów, posłuchać nawoływań sprzedawców z Nachmarkt, przedeptać ścieżki spokojów i niepokojów pokoleń, zerknąć na ogrom niepowodzenia pewnego wąsatego króla, znaleźć czas na seans, wyświetlanego tu od lat, Wellsowskiego „Trzeciego człowieka”. Warto zwrócić uwagę na trwanie rzeczy nieprzemijalnych, tu niezmiennych. Aby żyć we Wiedniu nie wolno zapomnieć i o kawie – wszak od niej zaczyna się miasto. Jednak wiedeńskie kawiarnie to już osobna historia.
* Magdalena M. Baran – doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika Res Publica Nowa.