Szanowni Państwo, ostatnio wybuchła sprawa rajdu ukraińskich miłośników Stepana Bandery. 1 września podczas uroczystości na Westerplatte będziemy gościć m. in. premier Julię Tymoszenko. Ksiądz Isakowicz-Zaleski wzywa do zmiany w polityce historycznej obu krajów. A w tle kłębią się emocje i stereotypy. Idylla „Pomarańczowej Rewolucji” rozwiała się tak po ukraińskiej, jak i po polskiej stronie granicy. Nic to jednak nie zmienia. Jesteśmy sąsiadami. Musimy rozmawiać. Musimy szukać sposobów współpracy. Zapraszamy do przeczytania  tekstów znakomitych Autorów: Mykoły Riabczuka, Romana Szporluka, Igora Szewczenki, Łukasza Jasiny oraz Karoliny Wigury. Ponadto spory toczące się dokoła obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej ostro komentuje w dziale „Czytając” Paweł Śpiewak. Zapraszamy do lektury i komentarzy!

Redakcja

Mykoła Riabczuk

Zrobić wszystko, co się da

Niełatwo jest zdiagnozować najważniejsze zagrożenia dla relacji Polaków i Ukraińców, bowiem o wiele łatwiej powiedzieć zbiorowo o „Polakach”, aniżeli o „Ukraińcach”. Oczywiście, i jedna, i druga wspólnota ogromnie różni się wewnętrznie: pod względem ideologicznym, kulturowo-edukacyjnym, jak i zresztą w poziomie patriotyzmu, nacjonalizmu czy też szowinizmu i ksenofobii. Polska tożsamość jest jednak mniej więcej określona. Podobnie pewne związane z nią kody symboliczne, kanony historyczne i kulturalne, nie mówiąc juz o jednolitości językowej.

Tożsamość ukraińska pozostaje natomiast polem walki, zderzenia dwóch zupełnie rożnych wizji przeszłości i przyszłości, dwóch zasadniczo odmiennych kanonów i odpowiadających im dyskursów, dwóch radykalnie sprzecznych ze sobą koncepcji tego, czym Ukraina jest i co to znaczy być Ukraińcem. W dużym, uproszczeniu można by to porównać do sporów o to, czy „standardowy” Peruwiańczyk lub powiedzmy, Afrykańczyk Południowy to przede wszystkim spadkobierca tradycji rdzennej, tubylczej, czy napływowej, kolonialnej.

Jeżeli mówimy o Ukraińcach „kreolskich”, rosyjskojęzycznych, którzy w wielkim stopniu są spadkobiercami imperialnej tradycji rosyjskiej oraz sowieckiej, zagrożenia dla ich relacji z Polakami pochodzą głównie z charakterystycznych dla tej tradycji uprzedzeń i stereotypów oraz z otwartości i podatności tej części społeczeństwa ukraińskiego na współczesną propagandę rosyjska. Pod względem liczbowym część ta jest mniejszością, ale uprzywilejowaną – i to nie tylko przez niegdysiejszą rusyfikatorską politykę carów i komisarzy, ale też przez wysoki poziom urbanizacji, dający w konsekwencji o wiele lepszy dostęp do zasobów edukacyjnych, kulturalnych, ekonomicznych i społecznych. W dużym stopniu Ukraina pozostaje „ich” krajem, co widać nie tylko w dominacji języka rosyjskiego we wszystkich miastach oprócz kilku zachodnich, ale też w powszechnej, poza zachodem kraju, dominacji sowieckich symboli, dominacji krypto-sowieckich i rosyjsko-centrycznych dyskursów w środkach masowego przekazu, wreszcie, w wyłącznie rosyjskojęzycznym charakterze dominującej oligarchii.

„Tubylcza” Ukraina czuje się w tej sytuacji ciągle upośledzona, marginalizowana do roli wiejskich „białych murzynów” albo zdemonizowanych zachodnioukraińskich „banderowców”. Owa grupa społeczna, wyśmiewana albo szykowana w dominujących rosyjskojęzycznych mediach, naprawdę czuje się jak w oblężonej twierdzi: niejako w kraju swoim i jednocześnie wrogim, pod ogromną zewnętrzną presją rosyjską i wewnętrzną „kreolską” (brutalna agresja przeciw Wiktorowi Juszczence, krytyka nie tylko jego rzeczywistych, ale też wymyślonych, błędów, publiczne okłamywanie i opluwanie jest w tym kontekście bardzo charakterystyczne).

Dla relacji tej części Ukraińców z Polakami zagrożenia są obustronne. Wygląda na to, że Ukraińcy zbyt są pochłonięci wojną domową, by spokojnie przemyśleć polskie historyczne pretensje i krytyki, by przynajmniej odróżnić je od podobnych napastliwości rosyjskich/sowieckich. No, a Polacy, wydaje się, nie potrafią zrozumieć tych ukraińskich kompleksów, tej sytuacji zagrożenia i mobilizacji narodowej, traktują natomiast Ukraińców jako „normalny” naród, podobny do nich samych, zdolny do autorefleksji i rozliczenia z przeszłością.

Co z tym robić? Wszystko, co się da. Ze strony ukraińskiej, to znaczy ze strony nielicznych ale dość dzielnych zwesternizowanych środowisk intelektualnych – uświadamiać ludzi, że obrona naprawdę zagrożonej ukraińskości nie musi sprowadzać się do obrony wszystkiego, co ukraińskie tylko dlatego, ze „nasze”. Natomiast ze strony polskiej, oprócz szerszego uświadomienia tej sytuacji, potrzebne są też, moim zdaniem, wysiłki, by Ukraińcy dostrzegli, ze Polacy potrafią nie tylko oskarżać, ale też uznawać swoje błędy i że ich podejście nawet do najbardziej kontrowersyjnych spraw, jak np. UPA, różni się od tradycyjnego i nadal dyskursywnie dominującego w Ukrainie podejścia sowiecko-kagebistowskiego.

* Mykoła Riabczuk, ukraiński pisarz i publicysta. Współpracownik Centrum Studiów Europejskich Akademii Kijowsko-Mohylańskiej, visiting professor na uniwersytetach w Polsce, USA i innych krajach.

***

Roman Szporluk

Szansa czy wyzwolenie?

Czy historia może być pułapką dla stosunków polsko-ukraińskich, czy też jej przeciwieństwem, a wiec wyjściem z zamkniętego pokoju/celi/… ? Szansą? Wyzwoleniem?

Zależy to od tego, co my z tą historią robimy, co uważamy za historię – jak ja konstruujemy, co z niej sobie wybieramy dla myślenia o teraźniejszości i działania w przyszłości.

Moim zdaniem nie wolno, nie należy, pozwolić manipulatorom posługiwać się historią dla niegodnych celów – ale pamiętajmy, że w minionych relacjach polsko-ukraińskich jest także wiele materiału dla budowania dobrych relacji: i dzisiaj i jutro.

* Roman Szporluk, ur. 1933, historyk ukraiński. Od 1991 roku profesor Uniwersytetu Harvarda, pracuje m.in. w tamtejszym Ukrainian Research Institute.

***

Łukasz Jasina

Historia – nasza pułapka i ratunek

Ulubionym zaklęciem wielu ludzi, zwłaszcza tych, którzy nigdy nie byli zbyt dobrymi historykami, jest stałe podkreślanie, że historia nie ma już żadnego znaczenia. Według nich należy spoglądać w przyszłość i zapomnieć o tym, co było. Cmentarze nie są już ważne, liczy się gospodarka, przepływ towarów i częstotliwość odprawiania ciężarówek na przejściach granicznych.

Historię, która dzieliła mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej uznano na początku lat dziewięćdziesiątych za brzemię, którego wprawdzie nie należy się pozbyć, niemniej trzeba je trzymać pod kontrolą. Rozładowaniu napięcia miał służyć proces pojednania. Jednali się politycy i naukowcy, wychodziły wspólne publikacje, postawiono cały szereg pomników i zorganizowano wspólne uroczystości w miejscowościach uznanych za symboliczne. Gdzieniegdzie przeprowadzono ekshumacje i stworzono cmentarze, a weterani mogli otwarcie mówić o tym, z kim i za co walczyli.

Przede wszystkim jednak historie przesłonić miała działalność młodego pokolenia, nieskażonego pamięcią o wojnach i mordach. Młodzi ludzie spotykający się „na piwie” czy w ramach poważnej szkoły letniej, mieli ostatecznie przełamać bariery.

Na początku było oczywiście idealnie.

Od samego początku pojednanie polsko-ukraińskie było inne niż polsko-niemieckie. Ukraińcy byli partnerem trudniejszym (choć nie tak, jak na przykład Litwa). Młode, budujące dopiero swoja tożsamość państwo, potrzebowało wzorców, które od początku były dla Polaków prowokacją. Do tego wszystkiego wewnętrzna sytuacja na Ukrainie powodowała, wysyłanie przez elity tego Państwa niejednoznacznych sygnałów, również w sprawach historycznych. Elity polskie z kolei od początku lat dziewięćdziesiątych dość chętnie wykonywały gesty wobec strony ukraińskiej, co było spowodowane nieco większym zakresem polskiej autokrytyki historycznej oraz wiarą w konieczność przełamania fatum dziejowego, zgodnie z ideami Jerzego Giedroycia.

W roku 2003 wspólnie zorganizowane obchody rocznicy ludobójstwa na Wołyniu doprowadziły do pewnych zgrzytów, niemniej w roku 2004 nastała „Pomarańczowa Rewolucja” a na czele Ukrainy stanął Wiktor Juszczenko – uprzednio częsty gość warszawskich salonów (pamiętać można jego podniosłą mowę na pogrzebie Jacka Kuronia – który przyczynił się jak mało kto do polsko ukraińskiego pojednania), uznawany za człowieka, który wyprowadzi Ukrainę z post-sowieckiej rzeczywistości.

Tymczasem pojednanie dostało jedna pewnej zadyszki. Pomimo pompatycznych uroczystości we Lwowie, Pawłokomie czy Hucie Pieniackiej czy tez zorganizowania ze wsparciem państwowym obchodów 70 rocznicy niszczenia cerkwi na Chełmszczyźnie (notabene o takim wsparciu ze strony ukraińskiej, polska mniejszość na Ukrainie mogła sobie jedynie pomarzyć).

Polacy coraz częściej czuli się zawiedzeni. Strona ukraińska nie wsparła idei polsko-ukraińskiego uniwersytetu, niezmiennie od wielu lat finansowanego przez polski rząd. W Polsce zdobyło wykształcenie wielu młodych Ukraińców, na podobny gest z drugiej strony nie ma właściwie co liczyć, nawet w wymiarze symbolicznym (choć Ukraina nie jest już państwem tak biednym, jak dawniej). W Polsce zaktywizowały się środowiska kresowe, dążącego upamiętnienia swoich ofiar. Ich niejednokrotnie dość egzotyczne projekty (jak horrendalny projekt warszawskiego pomnika ofiar zbrodni wołyńskiej), spotykały się z protestem polskich elit. Dochodzi zresztą do paradoksalnych sytuacji: na przykład zbudowanie pomnika ofiar UPA na Podkarpaciu jest blokowane przez prokuraturę, która jednocześnie nie robi nic, aby uregulować kwestie nielegalnego pomnika UPA stojącego ledwie pięćdziesiąt metrów dalej.

Niezadowolenie środowisk kresowych eksplodowało podczas niedawnej wizyty Juszczenki w Lublinie, mającej w założeniu stać się świętem pojednania. Część polskiego społeczeństwa (bez wątpienia nieco ekstremistyczna, ale z założenia konieczna w procesie pojednania), uznała polsko ukraiński kompromis historyczny za zły.

Środowiska podobne do polskich istnieją na Ukrainie od dawna a ich protesty przeciwko polskim dążeniom do upamiętnienia są znane już od wielu lat. Sierpniowe zablokowanie wjazdu na teren Polski uczestników rajdu, czczącego pamięć Stepana Bandery, było posunięciem nieudanym. Niemniej było to działanie słuszne. Polskie elity i społeczeństwo niejednokrotnie dowiodły, że uznają swoja winę i są wrażliwe na ukraińskie problemy. Teraz pora na stronę ukraińską.

Tak naprawdę historia jest nie tylko pułapką, ale i czynnikiem łączącym Polskę i Ukrainę. Mizeria naszych czołowych przedsięwzięć gospodarczych, odwrócenie się Unii Europejskiej (w tym Polski) od Ukrainy i ciągła dominacja Rosji w sferze kulturalnej na Ukrainie, sprawiają, że jedynie wspólna przeszłość jest tym elementem, w którym jesteśmy sobie wzajemnie nieodzowni. Wbrew pozorom jedynie historia zawiera elementy pozytywne, na których Polacy i Ukraińcy mogą się oprzeć, tworząc wspólną przyszłość. Muszą jedynie dokonać wyboru – czy chcą tę przyszłość tworzyć.

* Łukasz Jasina, doktorant, pracownik Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej.

***

Karolina Wigura

Przekleństwo języka. Nadzieja w kulturze

Z jednej strony kilkanaście młodziutkich osób na rowerach, w koszulkach z nadrukowanymi łanami zboża i błękitnym niebem. Opiekun grupy, ustawiającej się właśnie do zdjęcia pod pomnikiem Stepana Bandery: „Młodzi go cenią, bo prowadził zdrowy tryb życia, nie pił alkoholu, ani nie palił papierosów”. Z drugiej strony, na granicy polsko-ukraińskiej, starsi ludzie z transparentami: „Nie wpuścimy faszystów!”. Ktoś w telewizyjnych wiadomościach: „Hitler też był jaroszem”.

Atmosfera wokół niedoszłego rajdu wyglądała tak, jakby historia stosunków polsko-ukraińskich, tak dokładnie opisana powyżej przez Łukasza Jasinę, na chwilę przestała istnieć. Albo raczej wszyscy o niej zapomnieli. Programy edukacyjne, wspólna praca historyków – nie są obecne w powszechnej świadomości ani po jednej, ani po drugiej stronie granicy.

Żadnego skutku nie odniosły również pompatyczne deklaracje przebaczenia między polskimi a ukraińskimi władzami. „Cieszę się, że jest pojednanie, jednak nie ma tu sprawiedliwości” – powiedziała mi pewna Ukrainka, z którą rozmawiałam w 2006 roku, podczas uroczystości pojednania polsko-ukraińskiego w Pawłokomie. Tymi słowami można podsumować nastroje i dziś. Po polskiej i po ukraińskiej stronie. Okoliczności rajdu młodych miłośników Bandery pokazały, że nie udało się stworzenie nowego języka, który dałby szansę młodym pokoleniom, by pracowały nad wspólną przyszłością. Polskie uprzedzenia wobec Ukraińców bowiem, podobnie jak polski antysemityzm, tkwią głęboko w codziennym języku. Na Podkarpaciu usłyszałam od Polaka zdanie: „Nic złego jej nie zrobiliśmy, CHOĆ TO BYŁA UKRAINKA”. Mówi się tam także: „Polacy szli”, ale: „Ukraińce szły”. Podobnie jak „Żydy szły” i „zwierzęta szły”. Mieszkańcy Pawłokomy, gdy zapytać ich o pojednanie, twierdzą, że krew każdy ma czerwoną, niezależnie, czy jest Polakiem, Ukraińcem, czy Żydem. Ale czyż zwierzęta także nie mają czerwonej krwi?

Mykoła Riabczuk bardzo słusznie napisał w swoim tekście, że współpraca z Ukrainą jest bardzo trudna, bo w tamtejszym społeczeństwie trwa wojna o tożsamość. Zostawmy jednak na chwilę Ukrainę i zajmijmy się stroną polską. Stosunki polsko-ukraińskie nie mają szans stać się inne, dopóki Polacy nie wykonają dwóch, nieodłącznych od siebie zadań.

Po pierwsze, Polska musi zdecydować, czy chce, by Ukraina była państwem europejskim, czy nie. Dopóki nie dokonamy takiego wyboru, stosunki z Ukrainą nie wyjdą poza maskowanie problemów i udowadnianie na siłę własnego dobrego samopoczucia.

Państwo europejskie, przynajmniej jak należy rozumieć je dzisiaj, to takie, które stawia nie tylko na rozwój gospodarczy, ale charakteryzuje się określonym stosunkiem do własnej historii. Kraje członkowskie Unii Europejskiej budują przyszłość, patrząc na swoje błędy z przeszłości. Jak słusznie wskazuje Zdzisław Najder, nie chodzi o to, by takie podejście do historii wymuszać na naszych sąsiadach, ale by dać im możliwość wyboru takiej alternatywy.

Szansa dokonania tego zadania tkwi nie w deklaracjach pojednania, ale przede wszystkim w mądrej i dalekosiężnej polityce kulturalnej. Promowanie Polskiej kultury przez różne instytucje państwowe w Wielkiej Brytanii, Chinach, czy Maroku jest zapewne potrzebne i szczytne, ale też – paradoksalnie – dość łatwe. Znacznie trudniejsze – i znacznie bardziej potrzebne – mogłoby okazać się przygotowanie długotrwałego i rozbudowanego programu, promującego europejską, w tym polską, kulturę na Ukrainie.

Aby to stało się możliwe, Polska musiałaby jednak wykonać drugie zadanie, a to wciąż jeszcze się nie stało. Odwołam się tu ponownie do Zdzisława Najdera. Wskazuje on, że Polska, choć w strukturach Unijnych obecna ponad cztery lata, wciąż jeszcze nie wyciągnęła z tego wniosków. Nie odpowiedzieliśmy na kluczowe pytanie: jakiej Unii Europejskiej chcemy i jaką chcemy współtworzyć? Konieczne jest zatem przejście od biernej absorpcji środków UE do rozpoznania, jak współtworzyć politykę Europy i aktywnej w niej roli.

Polska ma szansę odgrywać rolę adwokata interesów państw leżących na wschodzie i nie należących (jeszcze?) do Unii Europejskiej. Musiałaby jednak najpierw zrozumieć swoją rolę i możliwości, a także przenikanie się kultury polskiej i europejskiej.

* Karolina Wigura, dziennikarz Tygodnika „Europa”, doktorantka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego i w Instytucie Filozofii na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium.

* * *

Igor Szewczenko

Mickiewicz i polska paniusia. Pojednanie przez życie codzienne?

Mam czasem wrażenie, że polski był moim pierwszym językiem, chowała mnie w końcu polska „paniusia”*. Nie pamiętam jednak czy myślałem po polsku czy po ukraińsku. Czytywałem „Ridną Mowę”, wydaną przez Iwana Ohijenko**, który tępił polskie i rosyjskie naleciałości w języku ukraińskim. Ukraiński musiał jakoś tkwić we mnie od samego początku, pamiętam bowiem, jak w Radości moja matka chrzestna, Nina Salikowska, powiedziała mi: „jeżeli zaczniesz mówić po ukraińsku, dam ci podarunek”. Przysięgam, że w tej samej chwili zacząłem mówić po ukraińsku.

Później sprawa języków znalazła rozwiązanie. W domu pojawił się surowy przepis, nakazujący rozmawianie wyłącznie po ukraińsku (w wersji „wschodniej” języka literackiego). Również zawarte w 1945 roku małżeństwo z Oksaną Draj-Chmarą, która wyszła ze środowiska zniszczonej w ZSRR inteligencji, do ukraińskości mnie przekonało. Jej świadomość narodowa przetrwała nawet podczas zesłania w Mordwińskiej ASRR. Oksana była córką poety-neoklasyka Mychajła, zamordowanego przez Stalina (w kopalni złota w okolicach Magadanu w 1939 roku). Dobrze obeznana ze środowiskiem ukraińskich „neoklasyków”, opowiadała mi o swoich wspomnieniach związanych z Rylskim, braciach Zerowych i orientaliście Kryńskim, co wzmocniło moją wiarę w istnienie „prawdziwej” Ukrainy i wzbogaciło mój klasyczny język ukraiński.

Warszawa jednak ukształtowała mnie w stopniu większym, niż ówcześnie przypuszczałem. Początkowo, w czasach przedgimnazjalnych, kształtowała się jeszcze moja „polska warstwa”. Mój sąsiad, Stasiek Wróblewski, wciągał mnie w różne swoje tajemnice.

Egzamin do państwowego Gimnazjum imienia Adama Mickiewicza zdałem jako dziesiąty na pięciuset kandydatów. Staś zresztą się nie dostał. Na podwórku ukłoniłem się mu głęboko, przy użyciu czapki gimnazjalnej: było to draństwo, które do dziś sobie wypominam…

Moje odwrócenie się od polskości zaczęło się zresztą właśnie od „Mickiewicza”. Od samego początku występowała tam sprawa „inności”. Więcej uwagi zwracali na nią moi koledzy niż nauczyciele – to zresztą pomogło mi zostać Ukraińcem. Polacy utwierdzali mnie w mojej ukraińskości.

Byłem też świadkiem innych szlachetnych odruchów ze strony polskiego środowiska. Pierwszy: byłem członkiem 3 WDH. Kiedy przyszedł czas na składanie przysięgi, powiedziałem, że jako cudzoziemiec nie mogę przysięgać „Bogu i Polsce” ale tylko „Bogu i ojczyźnie”. Po naradzie, władze drużyny pozwoliły mi na przeze mnie zaproponowaną formułę. Wypadek ten zapamiętał Ryszard Matuszewski, który opisał go potem w swoim „Alfabecie”. Drugi: wyższe władze oświatowe zgodziły się, bym został uczniem Państwowego Gimnazjum im. Adama Mickiewicza, choć byłem cudzoziemcem.

Trzeci: był w mojej szkole kolega Biernacki. Raz wyzwał mnie: „Ty Ukraińcze jeden!”. Tak mocno dostał ode mnie za to „w mordę” że polała się krew. Przypadkiem obok pojawił się Karol Dąbrowski – latynista, noszący zawsze białe gorsety. Gorset się zaplamił. Wezwano mnie do dyrektora. Dyrektorem był Jaroszyński, który kazał mi przyprowadzić ojca. Pamiętam każdy szczegół ulicy Wierzbowej z tego spaceru. Kiedy powiedziałem ojcu, co się stało, uderzył mnie. Zrobił to ten jeden, jedyny raz i nigdy nie powiedział mi, dlaczego. Kiedy jednak już pojawiliśmy się obaj u dyrektora, milcząco wskazał palcem na siebie, kiedy Jaroszyński spytał, skąd mam zadrapanie na policzku. Wytłumaczyłem dyrektorowi, że musiałem uderzyć kolegę, gdyż broniłem swojego honoru. Dyrektor nie wyrzucił mnie ze szkoły, nakazał jedynie postawić mi trójkę ze sprawowania. Nie ważne było dla niego, o jaki chodziło to był honor. Przyznał mi prawo do obrony swoich przekonań i pochodzenia. I to była właśnie ta Polska, która zawsze będzie mnie trzymała obok siebie!

Kiedy byłem już znacznie starszy, napisałem pewien wiersz. Oto jego początek:

Moją rzecz czarnoleską usłyszałem wcześnie,
Najpierw jako szum skrzydeł obcego anioła;
A że stała się swojską, i że bezboleśnie,
O to zadbały niania-paniunia i szkoła.

* To jest „paniunia” z przywołanego pod koniec wiersza.
** Iwan Ohijenko (1882-1972) – ukraiński działacz polityczny i religijny, teolog. Pierwszy rektor Uniwersytetu w Kamieńcu Podolskim (obecnie jego patron). W latach 1926 – 34 profesor teologii prawosławnej na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie wojny prawosławny biskup chełmski, od 1947 mieszkał w Kanadzie.
*** Igor Szewczenko, ukraiński profesor historii i literatury bizantyjskiej na Uniwersytecie Harvarda.
**** Przeprowadzony przez Łukasza Jasinę wywiad z profesorem I. Szewczenką wejdzie w skład książki, która wkrótce ukaże się nakładem Lubelskiego Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej.