Łukasz Jasina

Prawie arcydzieło („prawie” nie robi żadnej różnicy…), czyli o „Inglorious Bastards” Quentina Tarantino

Przyznam się bez bicia, że moja miłość do filmów Tarantino to stosunkowo młode zjawisko. Tarantinomania, jaka przytrafiła się innym młodzieńcom w okolicach 1993 i 1994 roku, z jakichś powodów mnie ominęła. A właściwie nie z „jakichś”. Po prostu nie obejrzałem „Pulp Fiction” (sam film zobaczyłem dopiero po latach w telewizji, ale kontekst był już zupełnie inny).

Później jednak nastało nowe tysiąclecie, a wraz z nim kolejne filmy p. Quentina. Po pierwszej części „Kill Billa” wyszedłem z kina (skądinąd obskurnego) oczarowany. Po drugiej było podobnie, a projekcja „Sin City” wprowadziła moją filmową podświadomość w rejony nowych doznań. „Death Proof” także było znośne. Na „Inglorious Bastards” czekałem więc z niepokojem. W rzeczonym filmie Tarantino miał bowiem wziąć na warsztat historię, co napawało lękiem i nowymi nadziejami.

A zatem poszedłem do kina i spędziłem w nim godzin trzy, na amerykańsko-niemieckiej monumentalnej produkcji. Odczucie estetyczne było doskonałe, należy mu się jednak racjonalizacja i próba podsumowania dzieła.

Konstrukcja filmu Tarantino jest dość prosta. Kilka aktów. Różnorodne wątki powiązane ze sobą przez kilka postaci i próbę zamachu na przywódców III Rzeszy organizowaną niezależnie przez ukrywającą się francuską Żydówkę i siatkę OSS. Pozornie to samo co w „Misji specjalnej” Janusza Rzeszewskiego, ale jednak lepiej przyrządzone.

Mamy tu i dziwaczny oddział mścicieli mordujących hitlerowców złożony z amerykańskich i niemieckich Żydów, i sceny okrucieństwa, i niemiecką aktorkę-szpiega (w tej roli Diane Kruger), Brada Pitta i jego niezrozumiały akcent z amerykańskiego Południa oraz SS-mana Landę (granego przez Christophera Waltza, który swego czasu pokazał się m.in. w filmach Zanussiego „Życie za życie” i „Brat naszego Boga”) – erudytę, mówiącego doskonale w każdym europejskim języku, mordercę marzącego o Medalu Honoru, posiadłości na wyspie Nantucket i dogadaniu się z Aliantami. Wszystko okraszone bogatą i wystawną dekoratywnością, rubasznymi dowcipami i minimalną dawką psychologii. Jakby skrzyżowanie „Pulp Fiction” i „Dawno temu w Ameryce”. Robotę reżyserską określić można jako Tarantinowską próbę stania się Viscontim i George’em Cukorem naraz co jest miłym pomysłem.

Estetyka „nowego” Tarantino jest momentami przytłaczająca. Jaskrawość komiksowej kolorystyki dominuje choćby w „bauhasowskich” wnętrzach kina i sekwencji koktajlu przedpremierowego zaaranżowanej do muzyki Davida Bowie. Paryż przypomina rzecz jasna dekadencką stolicę z lat dwudziestych z dodatkiem mundurów SS.

Tarantino jest człowiekiem kochającym historię kina i stare filmy. To nieodrodne dziecko amerykańskich kanałów telewizyjnych powtarzających bez przerwy klasykę oraz wypożyczalni kaset wideo, w których pracował. Cytatów mamy tu co nie miara. Są westerny Sergia Leone z ich głębokimi poruszeniami i muzyką Morricone, jest porównanie urody jednej z bohaterek filmu do Danielle Darieux (w czasie wojny francuskiego symbolu seksu, której zasyłam ukłony i życzę stu lat!). Zagadnienie rywalizacji z Hollywood w dziedzinie produkcji filmowej wydaje się jednym z głównych zainteresowań Josepha Goebbelsa i Adolfa Hitlera. Centralnym wydarzeniem jest zaś… premiera filmu przypominającego raczej produkcje amerykańskie niż autentyczne niemieckie fabularne propagandówki. Bohaterowie prowadzą ze sobą rozmowy o filmach, a tych, którzy się na kinie nie znają, jest zaledwie kilku. Znajomość historii kina wydawać się może w wypadku filmu Tarantino czymś nieodzownym. Nawet obsadzenie w epizodycznej roli Winstona Churchilla zapomnianego już gwiazdora z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Roda Taylor a(m.in. „Ptaki” Hitchcocka i „Zabriskie point” Antonioniego) świadczy o miłości autora do ramotek.

Film Tarantino to zabawa kinem za ciężkie pieniądze i z międzynarodową obsadą. O ile jednak wcześniejsze dzieła można było uznać wyłącznie za filmy amerykańskie, popularne w Europie z uwagi na nasze skrywane kompleksy wobec braci zza oceanu, „Inglorious Bastards” jest fragmentem kina światowego. Uwaga dla historyków: proszę o poskromienie komentarzy dotyczących związków filmu Tarantino i historii III Rzeszy. Wiem, że to wszystko nieprawda. Ale czyż wersja Quentina T. nie była fajniejsza?

Film:

„Inglorious Bastards” (Bękarty wojny), reż. Quentin Tarantino. Polska premiera: 11 września 2009.

* Łukasz Jasina, doktorant, pracownik Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej.