Szanowni Państwo, uroczystości z okazji 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte cały czas budzą olbrzymie emocje. Słusznie. To kluczowe wydarzenia dla zrozumienia polskiej pozycji w świecie. Dla ewentualnych zagrożeń i nadziei na poprawę. W polskich i rosyjskich mediach pojawiają się kolejne komentarze. Ale czy napięcia na linii Moskwa – Warszawa są rzeczywiste? Czy naprawdę o Polskę tutaj chodzi? Warto zatem zapytać wprost: czy Polska jest podmiotem czy przedmiotem rosyjskiej polityki? Na pytanie starają się odpowiedzieć znakomici Autorzy: Ivan Krastev, Aleksander Smolar, Włodzimierz Marciniak, Krystyna Kurczab-Redlich, Filip Memches. Temperatura opinii – wysoka! Zapraszamy do lektury i komentarzy!

Redakcja

Ivan Krastev

Przed nami pierwsze dni post-amerykańskiej Europy [read in English]

Aktem założycielskim powojennej Europy Zachodniej było zbliżenie francusko-niemieckie. Nie będzie zatem przesadą, jeśli założymy, że ponowne zbliżenie rosyjsko-polskie położy podwaliny pod Europę postzimnowojenną.

To, że Putin przyjechał do Polski nie w 20. rocznicę upadku komunizmu, ale w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej, jest symptomatyczne. W ubiegłym tygodniu w Gdańsku byliśmy świadkami powstania postamerykańskiej Europy. Stany Zjednoczone przestały być potęgą zatrudnioną w Europie w pełnym wymiarze godzin. Wycofały się na pozycję zdystansowanego gracza. Rosja dostrzegła w tym możliwość swojej własnej reintegracji – z Europą, choć nie z Unią Europejską. By ta strategia się udała, Rosja musi zbudować partnerskie stosunki z Niemcami i Polską.

Istnieje wszakże kilka czynników, które mogą uczynić zbliżenie między Rosją a Polską wyjątkowo trudnym. Rosja i Polska mają wspólne interesy, ale brakuje im wspólnego projektu. Rosyjska polityka tożsamościowa stoi w sprzeczności z podstawami polityki polskiej. Rosyjskie podręczniki do historii nie są czymś, co Polacy mogliby ze spokojem czytać. Niewiele mają również ze sobą wspólnego elity obu krajów.

Łatwo byłoby zatem przepowiedzieć owemu zbliżeniu klęskę. A jednak – paradoksalnie – to właśnie te problemy czynią Rosję tak interesującą dla Polaków, a Polskę tak zajmującą dla Rosjan. Być może nowe obopólne zobowiązania są już za horyzontem. Nic w końcu nie jest tak fascynujące, jak coś, co jeszcze wczoraj było zabronione i nie do pomyślenia. Do tego nie wolno zapominać, że Moskwa jest w Europie jedynym miejscem, gdzie Polska uważana jest jeśli nie za imperium, to przynajmniej za byłe imperium.

* Ivan Krastev, politolog, analityk spraw międzynarodowych, prezes Centrum Strategii Liberalnych w Sofii.

***

Aleksander Smolar

Interesy i instrumenty polityczne

Odróżnienie podmiotowości od przedmiotowości w stosunkach międzynarodowych nie jest sprawą prostą. Polityka zawsze opiera się na nieuchronnie instrumentalnym traktowaniu innych podmiotów zarówno w relacjach wewnętrznych, jak w stosunkach międzynarodowych. Za przykład niech posłużą Stany Zjednoczone, które podczas wojny w Iraku komplementowały Polskę i mówiły o „nowej Europie”. W rzeczywistości nasz kraj był instrumentem w rozgrywce Stanów Zjednoczonych z opozycyjnymi wówczas Niemcami i Francją. Oczywiście, Polska realizowała wtedy również swoje interesy, a zatem oba te wymiary nie muszą być ze sobą sprzeczne.

W tym kontekście należy się zastanowić, jaki był cel przyjazdu Władimira Putina do Polski. Pytanie jest ważne, ponieważ wizyta ta nie należała do łatwych: rosyjski premier doskonale wiedział, że znajdzie się w otoczeniu nieprzychylnym jemu i – delikatnie mówiąc – nieufnym w stosunku do Rosji. Na dodatek przyjechał na obchody rocznicy, która stawia Rosję w bardzo trudnej sytuacji ze względu na dziedzictwo Związku Radzieckiego oraz rolę, jaką odegrał pakt Ribbentrop-Mołotow i jego tajne klauzule w podziale Europy Wschodniej.

W mojej ocenie, Putin zdecydował się na przyjazd z dwóch powodów, ściśle ze sobą zresztą powiązanych.

Po pierwsze ze względu na relacje z Niemcami. Rosyjski premier oraz jego doradcy doskonale wiedzą, że niemiecko-rosyjskie zbliżenie ma swoje granice. Wyznacza je niepokój państw europejskich, zwłaszcza tych, które w przeszłości padały ofiarą nadmiernie bliskich – określając to eufemistycznie – stosunków między Berlinem a Moskwą. Z punktu widzenia ewentualnego zbliżenia między tymi krajami, Polska jest elementem istotnym. Skojarzenia z Rapallo i z Paktem Ribbentrop-Mołotow mogłyby mobilizować opinię publiczną przeciwko niemiecko-rosyjskiemu zbliżeniu. Innymi słowy Putin przyjechał, aby dać dowód dobrej woli i nieco uspokoić opinię publiczną w Polsce i w innych państwach Europy.

Drugi powód jest być może ważniejszy i dotyczy całego ładu europejskiego. Przypomnijmy, że przed ponad rokiem prezydent Miedwiediew wysunął projekt zbudowania systemu bezpieczeństwa europejskiego obejmującego nie tylko kraje Unii Europejskiej, lecz także te nie wchodzące w jej skład, przede wszystkim Rosję. Był to dość mglisty projekt, którego intencją było kontynuowanie umowy helsińskiej z lat 70. Plan ten zawiera niebezpieczne elementy. Choć strona rosyjska nie powiedziała tego wprost, nie ulega wątpliwości, że chce ona gwarancji uznania rosyjskiej strefy wpływów w byłych krajach Związku Radzieckiego (warto dodać, że ten fakt podważa tezę Iwana Krastewa o świecie postamerykańskim, związanym z objęciem fotela prezydenta USA przez Baracka Obamę i wycofywaniem się USA z Europy. Ten pomysł pojawił się bowiem już za rządów George’a W. Busha).

A zatem czy podczas wizyty Putina zostaliśmy traktowani podmiotowo, czy przedmiotowo? Nie da się tego moim zdaniem oddzielić. Sam przyjazd Putina i ton jego wystąpień mają charakter znaczący i w żadnym wypadku nie świadczą o przedmiotowym stosunku do Polski. To dlatego strona rosyjska zdecydowała się wykazać dobrą wolę i uznać negatywny charakter paktu Ribbentrop-Mołotow, nawet jeśli został on zrelatywizowany przez przywołanie układu monachijskiego (i słusznie, bo był to haniebny akt, który rzeczywiście przyczynił się do wybuchu II wojny światowej) i polską wyprawę na Zaolzie. Faktem pozytywnym było również uznanie zbrodni katyńskiej, choć i ona została zrelatywizowana przez przywołanie losów żołnierzy Armii Czerwonej, którzy dostali się do niewoli polskiej w 1920 roku. Nie oznacza to jednak, że Rosja uważa Polskę za jednego z ważniejszych partnerów. Uznaje jednak, że Polska jest wystarczająco mocna, aby utrudnić rosyjskie plany w Europie.

* Aleksander Smolar, politolog, publicysta, prezes Fundacji im. Stefana Batorego.

***

Włodzimierz Marciniak

Już wkrótce czeka nas kryzys gazowy

Rzecz jasna Polska nie jest, i być nie może, podmiotem rosyjskiej polityki. Pytanie o podmiot rosyjskiej polityki jest jednak uzasadnione, gdyż tym podmiotem nie jest zapewne państwo – niezależnie od tego, czy definiować je jako władzę suwerenną, czy też jako polityczną wspólnotę narodową. Najprawdopodobniej tym podmiotem jest syndykat, czyli grupa osób kierująca się instynktem osobistej korzyści realizowanym przy pomocy zasobów państwa. W sferze realizacji interesów ekonomicznych syndykatu najistotniejsze znaczenie ma utrwalenie stanu, który można określić jako „pat Tuska-Putina”. Polska nadal nie ma zagwarantowanych dodatkowych dostaw gazu, a podziemne zbiorniki powinny być zapełnione na około trzy miesiące przed rozpoczęciem sezonu zimowego. Warunek postawiony przez Putina – renegocjacja umowy międzyrządowej – czyni w zasadzie nieuchronnym „kryzys gazowy” już najbliższej zimy. Kryzysowi temu mogą zapobiec interwencyjne dostawy gazu z Niemiec lub ustępstwa rządu polskiego w dziedzinie kontroli linii przesyłowych gazu przez Polskę.

W tej sytuacji należy zapytać o polityczne interesy syndykatu w stosunku do Polski. Przyjazd Putina na uroczystości rocznicowe na Westerplatte świadczy o zamiarze prowadzenia gry politycznej z rządem polskim, której możliwości powiększą się w roku wyborczym. Ewentualny kryzys gazowy nie musi w sposób bezpośredni wpływać na wynik wyborczy, ale zapobieżenie mu może mieć pewne znacznie. Tym bardziej, że zademonstrowana w ostatnich miesiącach putinomania większości środków masowego przekazu w Polsce oraz rusyfikacja obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej mogą wskazywać na podatność polskiej opinii publicznej na czynnik rosyjski. Dodatkowo stan napięcia w stosunkach polsko-ukraińskich, wyraźnie zademonstrowany przez premier Tymoszenko, zawęża pole polskiej polityki wschodniej prawie wyłącznie do kierunku rosyjskiego, co potwierdził minister Sikorski w swoim artykule dla „Gazety Wyborczej”.

Na poziomie celów deklarowanych ważne są dwa pomysły przedstawione przez premiera Putina w tej samej gazecie. Po pierwsze genezę II wojny światowej zaczął on wyprowadzać z upokorzenia Niemiec po klęsce wojennej, przemilczając jednocześnie układ w Rapallo i współdziałanie Niemiec i Związku Sowieckiego w ramach ligi upokorzonych. Po drugie powołał się on na „mądrość i wspaniałomyślność narodów rosyjskiego i niemieckiego”, które „pozwoliły uczynić zdecydowany krok w kierunku budowy Wielkiej Europy”. Być może to tylko okolicznościowe deklaracje, za którymi nie kryją się rzeczywiste plany i rachuby. Problem nie polega na tym, czego chce syndykat, gdyż działania jednostronne nie mają większego znaczenia. Prawdziwy problem pojawi się wtedy, gdy strona niemiecka, wychodząc z własnych założeń, zechce te plany wykorzystać do realizacji zamierzeń związanych chociażby z dostępem do zasobów gospodarczych, ale nie tylko surowcowych, lub do zasobów rosyjskiej kultury politycznej.

* Włodzimierz Marciniak, politolog, filozof, dyplomata. Zajmuje się analizą procesów politycznych i dyskursu politycznego we współczesnej Rosji.

***

Krystyna Kurczab-Redlich

Żarty się skończyły

Najpierw rozpruto wór z historycznymi kłamstwami i rozsypano je w rosyjskich mediach. Że Polska pierwsza paktowała z Hitlerem w 1934 roku i z nim zamierzała zawojować Związek Radziecki. Że Beck to agent niemiecki, a Mikołajczyk – angielski. Że Polacy wymordowali 100 tysięcy rosyjskich jeńców wojennych.

Wściekłość Polaków sięgnęła zenitu.

Potem ukazał się list od samego Władimira Władimirowicza jakby tamten wór zaszywający: kłamstwa były, owszem, ale w strawniejszym sosie. Nie pluto nam już w twarz wprost, ale z boku. Mistrzostwo! Byli tacy, którzy z ulgą westchnęli: a jednak on nie jest taki zły. Ileż przy tym mądrych rzeczy powiedział! Na przykład.: „Spekulowanie na temat pamięci oraz próby preparowana historii, wyszukiwanie w niej powodów do wzajemnych roszczeń i krzywd jest nadzwyczaj szkodliwe i nieodpowiedzialne”.

Do kogo on to mówi?

Czy nie do własnego ministra oświaty, który przypuścił śmiercionośną nagonkę na Aleksandra Kredera, historyka, członka RAN, autora podręcznika historii „Najnowsza historia powszechna 1917 – 1997”, który właśnie „nie preparował historii”? Miał on czelność uprzytomnić Rosjanom wkład innych narodów w zwycięstwo. Pisał, że bitwa o Midway czy pod El-Alemein była równie ważna, jak ta pod Kurskiem czy nawet pod Stalingradem. I że bez lend-lease Armia Czerwona niewiele by zdziałała. A – co najgorsze – oswobodzenie państw Europy Środkowej nazwał „rozprzestrzenieniem komunistycznego totalitaryzmu”. Tak zaszczuto biedaka, że zmarł po drugim zawale. Nagonka powtórzyła się w 2003 roku, kiedy podobny podręcznik napisał Igor Dołucki. Wtedy Puin ogłosił: „Fakty, o których mowa w podręcznikach, powinny budować uczucie dumy z historii naszego kraju”. A wszystko inne to „szumowiny”.

Napisał nam Władimir Władimirowicz, że „półprawda zawsze jest podstępna”, po czym w jednym zdaniu ubolewał nad losem poległych w Katyniu oraz losem „żołnierzy rosyjskich, którzy dostali się do niewoli w 1920 roku”. A w przeddzień tegoż posłania do nas, niewdzięcznych Polaków, niejaka Natalia Narocznickaja, członek Prezydenckiej Komisji do spraw przeciwdziałania fałszowaniu Historii na szkodę Rosji, mówiła o 100 tysiącach Rosjan zamordowanych w Polsce! Tak jakby nie istniał – i to w języku rosyjskim – wspólny raport profesorów Uniwersytetu imienia Łomonosowa w Moskwie, Giennadija Matwijewa, i polskich profesorów, Reznera i Karpusa, zawierający 338 dokumentów, z których wynika, że wszystkich jeńców było około 85 tysięcy, z czego od tyfusu i cholery zmarło około 17 tysięcy, i to wtedy, gdy umierała od chorób i polska ludność cywilna. Nikogo nie zabito strzałem ani w pierś, ani w tył głowy.

Dzisiejsze kłamstwa Kremla skierowane są nie tylko do nas, by nas „nauczyć rozumu”. Ma to być próba neutralizacji na arenie politycznej państw wobec Rosji krytycznych (Polska i kraje nadbałtyckie) oraz lekcja dla współczesnej Europy, że pomijający Rosję Układ Wersalski był totalnym błędem, ergo: w nowym układzie bezpieczeństwa europejskiego Rosji ignorować nie wolno. A wszystko to – wobec „resetowania” stosunków Waszyngton-Moskwa – ma nas zepchnąć do swoistej izolacji na obszarze Euroatlatyckim i zdyskredytować jako państwa dławiące się historyczną rusofobią. W tym samym dniu (1 września) rosyjski minister spraw zagranicznych Ławrow na wykładzie w „kuźni kadr dyplomatycznych”, czyli MGIMO (Państwowy Instytut Spraw Międzynarodowych), ganił list intelektualistów Europy Środkowo-Wschodniej do prezydenta Obamy, oskarżając ich o próbę skłonienia USA do polityki konfrontacji z Rosją.

Obama do Gdańska nie przyjechał. Ani pani Hillary Clinton. Wygląda na to, że wierzą Putinowi. Atak na historię Polski jest więc grą nie w naszą bramkę nawet, lecz ponad naszymi głowami. Grą bardzo niebezpieczną. Żarty się skończyły.

* Krystyna Kurczab-Redlich, polska dziennikarka i reportażystka, wieloletnia korespondentka polskich mediów w Rosji, autorka filmów dokumentalnych o Czeczenii.

***

Filip Memches

Romantyzm versus realizm

Pytanie o podmiotowość Polski w polityce rosyjskiej musi pozostawać bez odpowiedzi. W ciągu minionych 20 lat stosunki między Warszawą a Moskwą zmieniały się i trudno dostrzec w nich jakąś trwałą tendencję. Szczególnym momentem były lata 2005 – 2007, kiedy rząd Prawa i Sprawiedliwości zdobył się na generalnie asertywną politykę międzynarodową, jakiej wcześniej w III RP brakowało. Był to przejaw dążenia do podmiotowości w stosunkach nie tylko z Rosją. Natomiast strategia „miłości”, jaką przyjęła – także w polityce zagranicznej – Platforma Obywatelska, oznacza raczej ruch w przeciwnym kierunku.

PiS i PO wydają się (czy są – to inna sprawa) spadkobiercami dwóch przeciwstawnych nurtów polskiej polityki wschodniej: PiS piłsudczykowskiego romantyzmu, PO – endeckiego realizmu. Romantyzm kojarzy się z jałowym awanturnictwem, realizm zaś z przynoszącą pożądane efekty rozwagą. Tyle że takie skojarzenia opierają się na pewnych mitach, utwierdzanych w przestrzeni publicznej przez dominującą liberalną kulturę polityczną.

Tymczasem życie niesie rozmaite niespodzianki. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z mężem stanu o usposobieniu gitowca bądź dresiarza. Romantyzm może się wówczas dla wspomnianej asertywności okazać duchowym paliwem, realizm natomiast – naiwnym podejściem wobec elity państwa, do której nie wystarczy dobrotliwie się uśmiechać, żeby osiągnąć w stosunkach z nią podmiotową pozycję.

* Filip Memches, publicysta, dziennikarz, scenarzysta, redaktor „44/Czterdzieści i Cztery”, współpracownik „Europy”, autor książki „Słudzy i wrogowie imperium. Rosyjskie rozmowy o końcu historii”.