Szanowni Państwo, w tym tygodniu uwaga koncentrować się będzie zapewne dokoła złowrogiej daty 17 września 1939 r. Tymczasem z 70. rocznicą wkroczenia wojsk sowieckich do Polski związana jest jedna z najtragiczniejszych strat dla naszej kultury: 18 września 1939 r. Stanisław Ignacy Witkiewicz popełnił samobójstwo. Łatwo o rocznicowe „ochy i achy”, wzruszenie „wybitnym twórcą” wprost z kanonu szkolnych lektur… Ale czy Witkacy naprawdę ma znaczenia dla polskiej kultury? Czy inspiruje? Dla kogo jest ważny? A może Witkacy, już nawet jako twórca naprawdę nie żyje…? Zapraszamy do lektury tekstów znakomitych Autorów: Agaty Bielik-Robson, Janusza Deglera, Jarosława Gajewskiego, Jana Englerta i Łukasza Kowalczyka ! Zachęcamy do komentowania!

Redakcja

Agata Bielik-Robson

Co pozostaje z Witkacego?

Ze wszystkich trzech naszych wielkich modernistów – Schulza, Gombrowicza i Witkacego – ten ostatni jest dziś najmniej czytany. Właściwie nietrudno zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Liczne cechy stylu i myśli Witkacego wydają się nieznośnie anachroniczne. Odrzuca jego elitarny katastrofizm, posunięty do granic histerii. Tak jak z trudem czytam dziś antydemokratyczne filipiki Ortegi y Gasseta, autora „Buntu mas”, tak też irytuje mnie Witkacowska apokaliptyczna wizja zagłady Wielkiej Jednostki, którą niechybnie zaleje egalitarny tłum, niezdolny do przeżywania „metafizycznej zagadki istnienia”. Cały ten antyegalitarny katastrofizm trąci nieprzyjemną myszką, o zdecydowanie złych konotacjach politycznych.

Równie passé wydaje się filozofia Witkacego, taki trochę domorosły system witalizmu, na chybił trafił łączący szalenie modne za jego czasów wpływy Bergsona i Macha. W odróżnieniu od swego przyjaciela Bronisława Malinowskiego, który opuścił bohemiczne pielesze Krakowa i Zakopanego, by zmierzyć się ze światem myśli uniwersalnej i dokonać rewolucji w antropologii, zdominowanej dotąd całkowicie przez Niemców i Anglików, Witkacy pozostał cyganeryjnym dyletantem ograniczonym do lokalnego kontekstu. Mimo całego pozorowanego rozmachu „rozmów istotnych”, jakie nieustannie wiodą jego bohaterowie, poruszając się w najwyższych regionach filozofii i matematyki (Witkacy bardzo lubi brzmienie różnych formuł matematycznych, np. „rachunek tensorowy”), jest w jego pisaninie coś smętnie zaściankowego, jałowego, ucieczkowego. Mimo całej rozbuchanej groteski, która w najlepszych momentach przybliża go do Fairbankowskiego campu snobistycznych opowieści, rozgrywających się wyłącznie w najwyższych sferach i poruszających zawsze najwznioślejsze tematy, Witkacy pozostaje bardzo polski, lokalny, bardzo właśnie nieuniwersalny.

Ale na tym też, paradoksalnie, polega jego największa zaleta. Zaleta, której jak dotąd nikt chyba porządnie nie wydobył. Witkacy jest w pierwszym rzędzie pisarzem bardzo śmiesznym, jednym z najdowcipniejszych w polskiej literaturze, u którego efekt komiczny zasadza się na kontraście między wielkimi narracjami modernizującego się Zachodu a uśpioną, bełkotliwą monadą polskiej prowincji odbierającą te gorące, rewolucyjne przesłania jak w pijanym widzie, przez mgłę oddalenia i dezorientacji. O tym zderzeniu traktują najlepsze dzieła Witkacego, czyli „Szewcy”, bardzo zabawna rzecz o polskich przaśnych próbach przyswojenia bolszewizmu (zbyt sieriozna inscenizacja „Szewców” zrobiona rok temu przez duet Sierakowski – Klata w Teatrze Rozmaitości całkowicie zabiła nihilistyczno-komiczny efekt tej sztuki); dalej, mój absolutnie ulubiony dramat, „Janulka, córka Fizdejki”, który opowiada o „rewolucji na Litwie” i przedstawia wysokie „dylematy decyzjonizmu” w otoczeniu zapitych pańszczyźnianych chłopów i leśnych kniei; a z powieści, oczywiście, „Nienasycenie”, które w postaci niejakiego Kocmołuchowicza zawiera najbardziej niezwykły literacki portret marszałka Piłsudskiego.

Rozdział, w którym Genezyp Kapen (czyli „Ledwozipiący”), typowy przedstawiciel pokolenia rozmamłanego (do jakiego zaliczał siebie także Witkacy), spotyka w szkole kadetów charyzmatycznego Kocmołuchowicza i jego rumaka Siwka, należy do najbardziej brawurowych w polskiej literaturze. Choć temat suwerennego władcy, tej Wielkiej Jednostki, która wyrwała się ze społecznych uwarunkowań i w absolutnej samotności podejmuje śmiałe decyzje natury politycznej, będące czystym wcieleniem woli mocy, jest tak stary, jak tragedie historyczne Szekspira i niemiecki dramat barokowy, to Witkacy dodaje tu coś bardzo swojskiego, pewien fascynujący rys nietzscheańsko-sarmacki. Kocmołuchowicz to istotnie niebywałe panisko, które wszystkie swoje „decyzje” wysnuwa – dosłownie – z d…, czyli „z zada Siwka”: „Ten zad biednego (skończył bardzo tragicznie) Siwka – pisze Witkacy – była to zaiste przedziwna rupieciarnia”. Po czym kilka wspaniałych stronic poświęca opisowi piorunującego efektu, jaki „Kocmołuch”, pogromca bolszewików i jedyna nadzieja Europy w starciu z chińsko-mongolską hordą Murti Binga, „80 procent Aleksandra Macedońskiego i 10 procent Księcia de Lauzun”, wywiera na rozkapryszonych, dekadenckich młodzieńcach: „A pamiętajcie, chłopcy – kończy swe przemówienie Kocmołuchowicz – że ja was kocham, was jednych, bo całą rodzinę moją, żonę i córeczkę, to ja mam w zadzie mojego Siwka”. Cała scena kończy się zawrotną orgią „rozkiełznanego zachwytu”, w której wszyscy, z Wodzem wspólnie, chleją czystą gorzałę i wciągają kokainę – i „z wdzięczności za jedną taką chwilę gotowi są umrzeć, byle prędko, byle zaraz”. W ten sposób Witkacy w pigułce podaje najwyższą „męsko-korporacyjną”, au fond faszystowską ekstazę – i to w czysto polskiej wersji, która usuwa w marny cień analogiczne, zupełnie wyzbyte humoru, opisy bojowych wzniosłości u takiego choćby Ernsta Jüngera.

Choć więc łatwo jest sarkać na reakcyjność Witkacego, to nie sposób odmówić mu talentu w stawianiu społecznych diagnoz, które wcale nie straciły na aktualności. Witkacy, jak nikt, potrafi rozgryźć i obśmiać ten głęboko peryferyjny, a w tym sensie także i polski, splot nihilizmu i rewolucyjnego decyzjonizmu, o którym traktują wszystkie jego dzieła. Mali, kapryśni, niedojrzali chłopcy, którzy w dużej mierze składają się na polską substancję (obojga płci), wciąż gotowi są oddawać życie za Kocmołucha i jego Siwka – albo, z pozoru przeciwnie, robić „rewolucję na Litwie”. Omotani „siecią hyrkanicznych pożądań”, zbzikowani tropikalnie niczym Kurtz, marzą – na pustyni, albo lepiej, na puszczy, albo jeszcze lepiej, na dzikich polach – o władzy absolutnej i o tym, żeby coś się wreszcie w tej nicości wydarzyło.

* Agata Bielik-Robson, profesor filozofii.

* * *

Janusz Degler

Czy Witkacy jest nam potrzebny?

Gdybyśmy uznali, że twórczość Witkacego jest martwa i trzeba ją odłożyć na górną półkę, gdzie spoczywają dzieła szacownych klasyków, których już nikt nie czyta, źle by to świadczyło o stanie naszej kultury, o poziomie życia artystycznego i o nas samych. Byłoby także dowodem ziszczenia się jego proroctw o upadku wysokiej kultury, którą wyprze łatwa, lekka i przyjemna kultura masowa, ponieważ ludzie nie będą pragnęli doznawania głębszych przeżyć duchowych i ograniczą się do zaspokajania zwykłych potrzeb życiowych.

Prorokował: „Ludzie przyszli nie będą odczuwać tajemniczości istnienia. Nie będą mieli na to czasu, a przy tym nie będą nigdy samotni w idealnym, przyszłym społeczeństwie. Dlaczegóż więc będą żyli? Będą pracować, aby jeść. Jeść, aby pracować”. Uważał, że ludzkość od czasu Rewolucji Francuskiej zmierza w stronę społeczeństwa egalitarnego, doskonale zorganizowanego na podobieństwo mrowiska, w którym panuje demokracja, równość, sprawiedliwość i dobrobyt, ale nie będzie tam miejsca na żadne przejawy indywidualizmu. Witkacy-katastrofista nie straszy nas obrazami upadku i zagłady. Ostrzega przed światem, w którym zapanuje „ogólna szczęśliwość”. Każdy będzie miał swój domek, przy domku ogródek, zawsze o tej samej porze będzie wychodził do pracy, o nic się nie lękając i o nic nie martwiąc. Napawało go to lękiem, bo uważał, że w takim świecie ludzie utracą konstytutywną cechę człowieczeństwa: zdolność przeżywania uczuć metafizycznych. W konsekwencji rozwój społeczny doprowadzi do powstania społeczeństwa całkowicie zuniformizowanego, czyli – jak to dosadnie określał – do powszechnego zbydlęcenia („z bydła powstaliśmy i w bydło się obrócimy”).

Łatwo zauważyć, że Witkacowska antyutopia ma wiele wspólnego z zachodnim społeczeństwem konsumpcyjnym, o czym dawno temu pisał Błoński w eseju „Witkacy a świat zachodni” („Teksty” 1973, nr 3). Żaden z naszych pisarzy nie ukazał równie przenikliwie, jakie przyniesie to następstwa dla jednostki, która poddana presji kultury masowej, narzucającej wzory zachowań, będzie szukała – jak bohaterowie jego utworów – różnych środków i sposobów mogących zagłuszyć pustkę, nudę i dojmujące poczucie utraty tożsamości. Oto Witkacy, którego „czas jeszcze nie nadszedł”.

Być może ten czas jest dość odległy, bo przecież do takiego szczęśliwego społeczeństwa dopiero zmierzamy. Może dlatego rodzi się pokusa, aby rozstać się z Witkacym i zapomnieć o jego nieprzyjemnych przestrogach, które burzą nasz spokój i prowokują do pytania, czy cena, jaką ludzkość zapłaci za osiągnięcie owego stanu ogólnej szczęśliwości nie będzie za wysoka. Dopóki jednak nie uchylamy się od odpowiedzi na to pytanie, dopóty Witkacy będzie nam potrzebny.

P.S. O żywym zainteresowaniu twórczością Stanisława Ignacego Witkiewicza świadczy sesja „Witkacy: bliski czy daleki?”, która odbędzie się w dniach 17 – 19 września w Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku. Większość referatów przygotowali młodzi uczeni, co dobrze rokuje dalszym badaniom nad jego twórczością. Więcej na temat programu sesji: czytaj tutaj.

* Janusz Degler, historyk literatury, witkacolog.

* * *

Jan Englert

Daleko od serialowego realizmu

W historii polskiej kultury Witkacy nigdy nie miał miejsca ostatecznie ugruntowanego. Jego twórczość jest raczej trudna w odbiorze – szczególnie dla widza dzisiejszego, pozbawionego umiejętności abstrakcyjnego myślenia. Daleko mu do wszechogarniającego dziś realizmu serialowego, co czyni go trudnym do przekazania publiczności. Nie należy zatem spodziewać się szczególnej popularności jego dzieł w polskim społeczeństwie. Podobnie jak, swoją drogą, szczególnie przychylnej recepcji w innych krajach europejskich. Problemy językowe i dość specyficzny nadwiślański światopogląd, oglądanie świata przez pryzmat rozciągliwej gumki lub zegara samokrętaja – to wszystko raczej nie da się pogodzić z dominującą w Europie literaturą obyczajowo-realistyczną.

Ale też nigdy Witkacy nie został – i miejmy nadzieję, nie zostanie – odrzucony całkowicie. W każdym sezonie teatralnym można znaleźć co najmniej dwa – trzy spektakle nim inspirowane. Jego rola jest również nie do przecenienia z punktu widzenia kształcenia młodych aktorów i reżyserów. Witkacy uczy dyscypliny związanej z formą. Dobre zagranie roli z „Pożegnania Jesieni” czy wyreżyserowanie którejkolwiek z jego sztuk świadczy o dużej dojrzałości artysty.

Ta twórczość ma i zawsze będzie miała swoich wielbicieli. Ale też ich liczba nigdy nie przekracza tej granicy, gdy można zacząć zarabiać pieniądze na sztuce.

* Jan Englert, aktor i reżyser.

* * *

Jarosław Gajewski

Kto i po co?

Kto i po co – oto są dwa pytania człowieka! Jak!! Jest jeszcze jedno pytanie: jak? Na to odpowiadam – kiedy dwa pierwsze pozostają bez odpowiedzi – wszystko jedno jak.

To kluczowy fragment monologu Bałandaszka, krytyka sztuki, głównego bohatera dramatu „ONI”. Jest on tam też autorem oryginalnej teorii „Czystej Formy”, w którą „wierzy w malarstwie”, lecz „nie wierzy w teatrze”. Jego życiową partnerką jest Spika Tremendosa, wielka aktorka, która „tylko na scenie jest sobą”. Bierze ona (mimo niechęci) udział w eksperymentalnym przedstawieniu sztuki, której tytuł – „Metafizyka dwugłowego cielęcia” – zgodnie z charakterem artystycznych poszukiwań zostaje podany publiczności na sam koniec. Co gorsza, ta „piekielna hiperfarsa” nie ma żadnych reguł i jak się okazuje, granie takich sztuk zostało zaordynowane przez byłego (porzuconego) męża Spiki (obecnie ważnego polityka), który w ten sposób niszczy teatr (posiłkując się teorią „Czystej Formy”!), by zemścić się na wciąż kochanej żonie.

Podczas tego spektaklu Spika zostaje zamordowana (przez cios nożem w serce) przez swego scenicznego partnera, a zarazem dyrektora teatru – Bamblioniego. Bałandaszek nieco wcześniej mówi o nim z uniesieniem i w zachwycie: „Jedyny geniusz sceny, jedyny twórca wśród aktorów, jedyny morderca wszelkiego udawania”. Spika z kolei – jako kobieta (traktowana dość instrumentalnie jako źródło doznań seksualnych) i aktorka składa się przede wszystkim z udawania – jest dla Bałandaszka „wcieleniem kobiecej obłudy”.

Dopiero jednak śmierć Spiki uświadamia Bałandaszkowi jej znaczenie w jego własnym życiu i pozwala na sformułowanie „dwóch pytań człowieka” czy może dwóch problemów człowieczeństwa: tożsamości i celowości.

Akcja i relacje bohaterów „ONYCH” nieuchronnie nasuwają na myśl teatralne perypetie sztuk Witkacego oraz złożoność stosunku realizatorów, krytyki, polityków i publiczności do jego Dzieła. Witkacy jest najczęściej ukatrupiany przez naszych „geniuszy scenicznych”. Z rzadka udaje się nam zrealizować inspirujące dzieło oparte na jego sztuce. Wciąż jednak pozostaje ważnym, organicznym elementem polskiego teatru i kultury. Jest jej owocem, a zarazem ma siłę być źródłem.

Jego tożsamość kulturowa jest jednocześnie dziwnie rozproszona i mocno powiązana z wieloma nurtami polskiego i europejskiego modernizmu, tradycji pozytywistycznej, a także romantyzmu. W teatrze jednak zbyt rzadko i niezbyt rzetelnie zastanawiamy się, „kto” napisał jego dramaty. Tu ma swe źródło błąd w rozumieniu, „po co” zostały one napisane, a stąd już prosta droga ku dowolności („wszystko jedno jak”) w ich wystawianiu.

Choć jego postać w świecie teatru (i kultury) jest ciągle „przyswajana”, on sam jakby wciąż nie daje się „oswoić”. W tym tkwi jego dziwna moc.

Warto się przyznać, jak sądzę, że wciąż nie wiemy, „kto” to jest Witkacy. Dopiero wyruszając w poszukiwanie odpowiedzi, możemy dowiedzieć się ciekawych rzeczy o nim i… o sobie. A co być może najważniejsze tym poszukiwaniu można znaleźć źródła twórczości samego Witkacego. Dla niego bowiem właśnie twórczość jest najwyższym i najważniejszym celem życia człowieka w obliczu śmierci.

* Jarosław Gajewski, aktor, profesor Akademii Teatralnej w Warszawie.

* * *

Łukasz Kowalczyk

Pięknie rzeźbiony patyk i parowóz historii

„Fenomen” to wygodne słowo. Nazywając tak kogoś, dowodzisz, że go wyróżniasz, lecz jednocześnie, że nie wahasz się go w tym słowie zamknąć. Nie jesteś wyznawcą, lecz znawcą. Znasz go. Rozumiesz go? Nie, na to nie pozwala ci skromność, intelektualna uczciwość i świadomość obiektywnych ograniczeń. Jakże zrozumieć fenomen? Rozumieć można procesy, a fenomen nie jest procesualny. Fenomen nie żyje. Jest spetryfikowany. Można najwyżej stawiać hipotezy co do tego, dlaczego się pojawił. Warto też pobrać próbki gleby wokół miejsca jego upadku, ewentualnie ostrożnie zeskrobać coś z jego wierzchu i poddać analizie. To jedyny rozsądny sposób intelektualnego obcowania z fenomenem.

Stygmat „fenomenu” przyznany żywemu boli, ale stwarza szanse na dalsze życie. Dużo gorzej jest, gdy przyznają ten medal pośmiertnie.

To był najwyższy czas na dekorację przed frontem całego społeczeństwa. Ostatnia szansa, by zmyć ten straszny wstyd, żeśmy się tak długo na „fenomenie Witkacego” nie poznali. Skandalicznie niskie ceny portretów niemal do lat 70., brak zainteresowania wystawianiem sztuk, wydawaniem książek, uznawanie autora raczej za zajmujące kuriozum niż za poważną postać sceny literacko-intelektualnej.

Aż mu wynagrodzono. Ekshumacja z poleskich błot, dzięki której spoczął (zaklęty w kości bezimiennej Poleszuczki) obok drogiej Matki. Imponująca ekspozycja stała obrazów w muzeum w samym Słupsku, gdzie Witkacy wybrałby się z pewnością równie chętnie jak do Kielc. Ekspansja Witkacego w dziedzinie instytucjonalnej edukacji. Imię jego noszą już nie tylko warszawskie licea, ale i toruńskie podstawówki. Przez pół Polski mknie ekspres „Witkacy”. Za to, że żadna z kopalń nie nosi jego imienia, winić należy tylko kondycję polskiego górnictwa.

I tak stał się Witkacy elementem polskiego krajobrazu podobnym do sosnowych zagajników czy ukwieconych łąk. Jest składnikiem powszechnym, niewymagającym wyjaśnień, w pełni uzewnętrznionym. To, czy ktoś lubi, czy nie lubi sosen lub kwiecia, nie zmienia faktu, że musi uznać ich obecność. Tak samo jest obecnie z Witkacym.

Gdy idzie o Witkacego, utrzymywanie w stanie pośmiertnej hibernacji (które jest w wypadku prowadzenia mauzoleum koniecznością) ma wyjątkowo przykry wymiar. Z każdego z centralnych pojęć teorii, które budował w odniesieniu do poszczególnych pól swojej aktywności (Tajemnica Istnienia, Jedność w Wielości, Czysta Forma), bije niechęć do przygodności i zewnętrznych jej objawów wyrażanych w faktach. I nawoływanie do walki o swoją jednostkowość i o indywidualny kontakt z tajemniczym, zindywidualizowanym absolutem. Do nasyceń metafizycznych:

„(…) [C]ała nasza twórczość, czy naukowa, czy filozoficzna, czy artystyczna i literacka, czy religijna (…) polega na walce z Tajemnicą Istnienia o tego Istnienia sens ostateczny. Sens ten pozostanie w pewnych granicach nieodgadniony na zawsze. Chodzi o walkę samą, o jej środki, o poziom, o płaszczyznę, na której się odbywa. Poza bezpośrednim przeżywaniem ta beznadziejna walka może jest właśnie tego Istnienia sensem ostatecznym, najwyższym”.
[„O znaczeniu intelektualizmu w literaturze”, „Gazeta Polska” 1932, nr 26-29].

Wyniósł Witkacy wreszcie tę adhortację (ku rozbawieniu współczesnych mu filozofów) na poziom teorii ontologicznej.

A my z uporem – o jego rodzinie i jej perypetiach, arystokratycznych afiliacjach, wygłupach, narkotykach, neurozach, kobieciarstwie i umiłowaniu shockingu w każdej prawie dziedzinie potocznego życia. Wsłuchując się w barwne neologizmy, z lubością oddajemy się polerowaniu Wierzchu Jego Egzystencji.

Ale być może jest jakiś mniej przez odbiorców zawiniony i bardziej bezpośredni powód tego, że Ignacy wciąż nie żyje? Może cierpimy na „syndrom Przylaszczkiewicza”? A może po prostu propozycje Witkacego w historiozofii i w teorii sztuki, jak i jego dzieła, są już zjełczałe?

To, jak rozumiał wartość jednostkowości, to, jak rozumiał sztukę i istotę przemian społecznych, gdzie widział dla nich zagrożenia, jakie dostrzegał drogi ucieczki i narzędzia obrony, było przecież związane z jego czasem. Postaci prawdziwie indywidualne, które oglądał, nie były podobne współczesnej ikonie indywidualisty. To byli mocni, niejednoznaczni ludzie, dzierżący stery cudzych losów, zmagający się z wirami historii, a przede wszystkim z pojawiającą się na horyzoncie zdehumanizowaną, zbiurokratyzowaną i zracjonalizowaną ludzką masą. Sztuka nie była jeszcze przedstawiona postmodernizmowi – dość zakłopotana pozbywała się dopiero werystycznej sukienki, by naiwnie przymierzać wiele innych, najdziwaczniejszych fasonów, oferowanych jej przed dwojące się i trojące prądy społeczne i teoretyczne. Rewolucje jego czasów były jak tropikalne huragany – straszliwe i destrukcyjne dla wszystkiego, czego dotknęły, ale nieuchronne i w tym sensie konieczne.

Nie trzeba wielkiego wysiłku, by zauważyć, że od wielu już lat jesteśmy w zupełnie innym miejscu historycznego cyklu. Sam Witkacy dowiedział się bardzo szybko, jak wielkie znaczenie dla przewartościowania sensu ma parowóz historii. Anna Micińska w swojej przedmowie do „622 upadków Bunga” zauważa, że Witkacy na skutek życiowych doświadczeń „nie zagubiwszy najgłębszej swej wiary w formalną sztukę i ontologiczną metafizykę, pojmuje je odtąd (…) nie tylko jako cel sam w sobie (…), ale jako jedyne narzędzie ocalenie tego Istnienia postawionego wobec rzeczywistości, w której rządzi historia i jej prawa”. Być może Witkacy był w stanie ocalić swoje Istnienie, wyrywając je w ostatniej chwili z pazurów historii. Ale tylko dla siebie. Nie dla nas.

Wielokrotnie powtarzane uwagi o profetycznych walorach historiozofii Witkacego czy oryginalności jego formuł literackich nie uzasadniają dostatecznie aktualności jego dzieł i zapatrywań. Wręcz przeciwnie – to, że Atanazy Bazakbal miał rację, że nastąpił w Europie „koniec najwyższych dotychczasowych wartości, szary mrok ogólnego dobrobytu”, może być uznane za podwójnie dobry powód dla przyjęcia, że Witkacy nie ma już o czym mówić.

I tylko niepokojące wrażenie, że istotą historycznego cyklu jest bezrozumna powtarzalność, oraz że walor „konstrukcji dowolnych elementów prostych i złożonych, stworzonych przez wyraz jedności osobowości i działających w sposób bezpośredni przez samą konstruktywność” wydobywamy dopiero w dialogu z taką konstrukcją, każe mi sądzić, że należałoby włożyć więcej wysiłku w próbę wydobycia z piersi Witkacego pięknie rzeźbionego osinowego kołka.

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny. Autor koncepcji numeru.