U Rotha profesor Kepesh to do szpiku kości cyniczny wykładowca uniwersytecki, który monologuje ze swadą o swoich erotycznych podbojach. Weteran kobiecych ciał i piersi. Kobiety traktuje użytkowo, widząc w nich jedynie korpusy służące do wymiany płynów i drobnoustrojów. Początkowo podobnie traktuje emigrantkę Consuelę. Patrzy na nią trochę jak na parweniuszkę, która naiwnie w edukacji upatruje szansy na lepsze życie i społeczny awans. I traktuje ją stosownie do jej możliwości percepcyjnych. Kiedy przywozi kochankę do siebie, puszcza „łatwą muzykę klasyczną”: dynamiczne fragmenty symfonii Beethovena, adagia z utworów Brahmsa i kwintet Dvořáka („muzykę elektryzującą, łatwo wpadającą w ucho i niezbyt wymagającą”).
U Coixet Kepesh to wytrawny sybaryta, znawca włoskiej kuchni. Rozmiłowany w pięknych przedmiotach i utensyliach. Nasycone erudycyjnymi odniesieniami monologi lubi popijać czerwonym winem. Kiedy na wydawanym przez siebie koktajlu dopada go znużenie, wyciąga wielki album i ogląda malarskie reprodukcje. Kiedy kocha się z Consuelą, słucha „Dla Aliny” Arvo Pärta. Kiedy targa nim bezsenność, gra sonaty Beethovena. Ale kiedy jego stała kochanka odkrywa w łazience tampon pozostawiony przez inną kobietę i domaga się wyjaśnień, ten wybitny intelektualista i lew salonowy miota się. I kłamie. Kochanka (dobrze utrzymana czterdziestka) wpada w szał. Krzyczy: „Takich jak ja już nie ma! Miałeś pieprzenie w czystej postaci!” Fałsz, w którym oboje trwali, on zbezcześcił innym kłamstwem. Kepesh próbuje ją udobruchać, przekonuje, że ich seks jest podszyty przyjaźnią. Ale wie, że i to jest nieprawdą.
Uznanie budzi już mało oczywisty dobór aktorów. Penélope Cruz była na etapie udowadniania, że jest przede wszystkim aktorką, a nie pięknym ciałem. Dla Bena Kingsleya rola profesora była dopełnieniem jego bogatej i różnorodnej filmografii. Pomiędzy tą dwójką na ekranie wyczuwa się chemię i napięcie. A historia opowiadana przez Coixet nabiera też dla mnie innego, bardziej osobistego wymiaru. Ileż to moich koleżanek wikłało się w relacje, w których mężczyzna żądał hegemonii, czyniąc z partnerki jedynie korpus, ewentualnie obiekt estetycznego zachwytu. A co miał z reguły w zanadrzu? Ano to, co Kepesh. Intelekt, chuć i własne ego. Intelekt często w takich relacjach był kartą przetargową. Ale to za mało. Autorka „Życia ukrytego w słowach” demaskuje prawdziwą wartość monstrualnej listy lektur, a intelektualny profesorski entourage sprytnie rozmontowuje. Tomy albumów z malarstwem, nuty pięciuset sonat Scarlattiego i orgazm nie zawsze mogą wystarczyć. Kepesh w decydującym momencie okazuje się zwyczajnym tchórzem.
„Konające zwierzę” Rotha to z oczywistych powodów rozgrzeszenie męskiej niedojrzałości i egoizmu. Nic dziwnego, że autor „Kompleksu Portnoya” od lat uchodzi w wśród amerykańskich literatów za dyżurnego mizoginistę. W „Elegii” Coixet idzie dalej. Nie znajduje dla Kepesha usprawiedliwienia. Pokazuje go jako wyjałowionego z uczuć cynika. Akademika, który nawet na starość nie zmienił metody – uwodzi kobiety swoją intelektualną rezygnacją. Zobaczył to, co miał zobaczyć. Przeczytał to, co miał przeczytać. Poznał to, co miał poznać. Dlatego, kiedy Consuela oznajmia mu, że jest śmiertelnie chora, już wiemy, że Kepesh nie podoła. Nie jest zdolny, by poświecić się opiece nad kobietą, która do tej pory była dla niego arcydziełem cielesnego piękna. Miałby patrzeć, jak to piękno narusza choroba?
Kino kobiece, kino feministyczne? Te określenia w wypadku „Elegii” to chyba przesada. A jednak polecam kobietom lekturę tego filmu w samotności, z kieliszkiem wina w dłoni. Bo spostrzeżenia, które pozostają po „Elegii”, nie dla wszystkich będą oczywiste. Podstarzałym intelektualistom ku przestrodze, zaś młodym intelektualistkom ku pokrzepieniu.
Książka i film:
Philip Roth, „Konające zwierzę”, przeł. Jolanta Kozak, Czytelnik 2006.
„Elegia”, reż. Isabel Coixet, Monolith Film.