Katarzyna Kazimierowska

Z miłości do kina i kobiety

Niewidomy reżyser, po nieoczekiwanym spotkaniu, przypomina sobie wydarzenia sprzed 15 lat, w wyniku których stracił wzrok i ukochaną kobietę. Z góry wiemy, że nie będzie happy endu, za to razem z Almodovarem, niezawodnym w budowaniu emocji, przeżyjemy wielką miłość – miłość do kina.

Nie zamierzam jednak pochylać się z zachwytem nad „Los Abrazos Rotos”. Film ten pozostawił we mnie ogromny niedosyt, podobny do uczucia, jakie towarzyszy nam podczas wizyty u psychoanalityka, gdy nagle kończy się czas, a my byśmy chcieli jeszcze popłakać przez chwilę na kozetce. Niedosyt związany jest z nadmiarem oczekiwań. Hiszpański mistrz przyzwyczaił nas, że w jego filmach bohaterowie przeżywają silne emocje we wszystkich możliwych odcieniach, że błyskotliwe dialogi iskrzą od ripost, a bohaterowie to ludzie z krwi i kości, nieważne jak pozornie przerysowani by byli. Jednak to, co zachwycało chociażby w – „Volver” – podróż od pełnych absurdu scen telewizyjnych, przez rozmowy kobiet na cmentarzu czy żartobliwe dialogi w domu siostry Raimundy, po mocno zaznaczoną pokoleniowość, silnie połączoną więzami krwi i miłości – znika. To, czego brakuje w ostatnim filmie Almodovara wypełniało przecież „Wszystko o mojej matce”, „Złe wychowanie” czy „Porozmawiaj z nią”. Smutne jest gdy reżyser czując, że jego dzieło nie dotrzymuje kroku poprzednim, stara się je ratować, dodając w wywiadach sporo własnej interpretacji, mówi – „To mój najbardziej osobisty film”. To niepotrzebne, chodź świetnie działa marketingowo.

W Los Abrazos Rotos mamy tragiczną miłość, obsesję i namiętność, ale zabrakło tej lekkości, która sprawia, że życie bohaterów Almodovara jest jednak znośne. Reżyser serwuje nam za to melodramat na miarę „Wichrowych wzgórz”. I choć ostatnie sceny niosą ciepłe akcenty i przywrócenie wiary w życie, a może po prostu znalezienie w nim celu, to jednak takie miłości i takie historie nie istnieją i dlatego tak trudno w nie uwierzyć. Jedynie kolory, tak charakterystyczne dla tego wielbiciela kiczu, są mocne i zachwycają, wnętrza aż kipią od nasyconych barw, które tym razem są żywsze od stworzonych przez Almodovara postaci. Brakujący pazur ostatniego dzieła hiszpańskiego mistrza pojawia się zupełnie niechcący – w kręconym przez głównego bohatera filmiku pod tytułem (wolne tłumaczenie) Urzędniczka kanibalka. Dialog między dwiema kobietami w cukierkowej scenerii ma w sobie więcej życia i energii niż całe „Przerwane objęcia”.

Co jednak trzeba przyznać starzejącemu się, i może przez to bardziej sentymentalnemu, twórcy takich szaleńczych i cudownych obrazów jak „Kika”, „Drżące ciało” czy „Kobiety na skraju załamania nerwowego”, to wiara w to, że miłość, nawet ta nieszczęśliwa, warta jest każdej oddanej jej chwili, bo nic tak nie uskrzydla i nie nadaje sensu życiu. Jednocześnie, i tu powtórzę za większością recenzentów, w Los Abrazos Rotos znajdziemy niekłamany zachwyt nad X muzą i prawdziwy hołd złożony wielkim filmowego świata, od cytowania mistrzów po przyznanie się, że największą miłością i sensem życia starego Pedro jest kino – na szczęście, w jego przypadku, odwzajemnioną. Ostatnie słowa należą się jej – Penelope, która wyrosła już na hiszpańską Marilyn Monroe. Aktorka pięknieje z każdym filmem i nikt tak jak Almodovar nie umie z niej tego piękna wydobyć. Cruz po tym filmie będzie uosabiać kobiety, cierpiące bez krzyku, które swoje nieszczęście wyrażają nie słowem, a spojrzeniem. Bez niej Przerwane objęcia pozostałyby w mojej pamięci piękną, ale jednak – wydmuszką.

Film:

Przerwane objęcia (Los Abrazos rotos) (2009), reż.: P. Almodovar.

* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz kwartalnika „Res Publica Nowa”, współpracownik działu kultura „Dziennika”.