W ciągu ponad pięćdziesięciu lat, które upłynęły od pierwszych nagrań Presleya, rock przeszedł długą drogę od sezonowej mody rozwrzeszczanych nastoletnich barbarzyńców do uznanego elementu kultury, tematu opracowań naukowych, przedmiotu wzruszeń ojców rodzin rozpamiętujących burzliwą młodość.
Czym właściwie jest koncert rockowy? Socjologia mogłaby udzielić na to pytanie mnóstwo doskonale podbudowanych i scementowanych teoretycznym spoiwem odpowiedzi, zasadzających się na społecznej funkcji bądź wewnętrznej strukturze zjawiska. Perspektyw takich nie należy z gruntu odrzucać, warto może jednak skoncentrować uwagę na jednostce i jej indywidualnym doświadczeniu. Zamiast więc pytać, czym jest koncert rockowy, można zastanowić się, czym jest Przeżycie koncertu rockowego, sytuacja znajdowania się na Widowni. Czy nie należałoby rozpatrywać Przeżycia jako pewnego dreszczu, spiętrzenia emocji i wrażeń (czy wręcz Wrażeń), zachwytu nad migającymi laserami i jazgotem przesterowanej gitary? Może tak jak Simmlowskie wyprawy w Alpy, koncert muzyki rockowej jest „ekstatycznym świętem egoistycznego hedonizmu”?
Odchodząc jednak od psychologizowania w stronę ujęcia bardziej socjologicznego, należy zauważyć, że koncert rockowy jest przecież pewną sytuacją społeczną o ogromnym stopniu zagęszczenia różnorakich więzi, strumieniem doświadczeń opartych na współprzeżywaniu. Koncert jest serią relacji, którą przeżywająca jednostka nawiązuje z muzykami i z innymi widzami. Być może nie należy wyznaczać jego granic, gdyż otwartą kwestią pozostaje pytanie, czy wielogodzinne oczekiwanie przed bramami stadionu jest już częścią sytuacji koncertu. Godny podkreślenia jest natomiast niejednoznaczny charakter owych relacji.
Na koncercie rockowym podwójnie przełamany zostaje jasny i klarowny podział na oglądanych/słuchanych oraz oglądających/słuchających. Widz, uczestnicząc w koncercie, występuje przed innymi widzami, chociażby ubierając się zgodnie z modą, która w oczach przeciętnego uczestnika wskazać ma na jego status prawdziwego fana, bardziej wtajemniczonego, dysponującego bogatszymi predyspozycjami do poruszania się w przestrzeni, której punktem odniesienia są artysta i jego twórczość. Z taką relacją mieliśmy do czynienia już w wiekach poprzednich, gdy do teatrów lub sal koncertowych chodziło się nie tylko po to, a może w ogóle nie w tym celu, by rozkoszować się ariami, oratoriami i kwartetami, lecz także by podkreślić swoje znaczenie i prestiż w towarzystwie oraz swoją do owego towarzystwa przynależność.
Można zaryzykować górnolotne stwierdzenie, że fan na koncercie syntetyzuje w swoim przeżywaniu owe dwie skrajności – indywidualizm i kolektywizm.|Łukasz Bertram
Fan, który zakłada na koncert w czarną, skórzaną kurtkę i w charakterystyczny sposób przycina i żeluje włosy, jest w oczach innego typowym depeszem, fanatykiem Depeche Mode, jednocześnie jednak jest w stanie przez drobne szczegóły wykazać się osobistym podejściem do swej tożsamości jako członka subkultury. Z obu stron tej cienkiej liny rozpiętej między kolektywizmem a indywidualizmem zieją przepaście: zupełnego wtopienia się w grupę i przyjęciem formy nikogo więcej niż modalnego depesza albo wybujałej odmienności, wskutek której do danej jednostki nie chce przyznać się żadna grupa. Można zaryzykować górnolotne stwierdzenie, że fan na koncercie syntetyzuje w swoim przeżywaniu owe dwie skrajności – indywidualizm i kolektywizm. Gdy w ekstatycznej choreografii reaguje na przeszywający go strumień dźwięków, w nieskrępowany sposób wyraża swą indywidualność, będąc jednocześnie częścią licznej rzeszy fanów o reakcjach podobnych, ale nie identycznych.
Na czym polega jednak drugi wymiar owego przełamania? Musimy opuścić na moment perspektywę przeżywających jednostek i spojrzeć na złożoną z nich Widownię jako na zbiorowość. Oto masa ludzka wypełniająca szczelnie salę koncertową lub stadion, falująca rytmicznymi ruchami rąk sama staje się aktorem, wykonawcą, dla którego odbiorcą jest muzyk na scenie, nietracący rzecz jasna ani na moment nic ze swojego statusu wykonawcy. Muzyk otrzymuje od publiczności nie tylko frenetyczny aplauz po wyjątkowo dobrze odegranym utworze. To, w jaki sposób gra publiczność, jest autonomiczne, podmiotowe i często zaplanowane wcześniej, wykracza tym samym poza zakres zwykłej, behawioralnej reakcji na maestrię muzyka bądź inne elementy muzycznego show.
Jest więc koncert rockowy estetyczną synestezją, łączącą dźwięki muzyki, obraz na scenie, zapach i smak substancji legalnych i nielegalnych, dotyk otaczających zewsząd ciał.|Łukasz Bertram
Gdy 50 tysięcy ludzi tworzy na koncercie U2 ogromną narodową flagę, czy da się jednoznacznie określić, kto tu jest tylko widzem, a kto aż wykonawcą. Jeden z wielkich muzyków rockowych powiedział kiedyś: „Czasem, gdy stoję na scenie i widzę te niezmierzone tłumy, myślę sobie: »Tam są z trzy dywizje«”*. Ikona rocka, archetyp gwiazdy pop, wcielenie dziesiątków mitów związanych z rockandrollowym bohaterem, wyraźnie wskazuje, że relacja między nim a publicznością ma charakter wybitnie dwukierunkowy. Na dodatek coraz szersze upowszechnienie środków audiowizualnych sprawia, że publiczność skupiona w miejscu koncertu staje się dla publiczności uczestniczącej w sposób zapośredniczony przez np. telewizję istotnym aktorem spektaklu. Gdy oglądamy dobrze zmontowany koncert na DVD, dostrzegamy tysiące par rąk wybijających równo jeden rytm, mamy do czynienia z nieprawdopodobnym ceremoniałem współtworzonym przez zespół i publiczność. Oglądana z zewnątrz Widownia staje się pulsującym splotem pojedynczych przeżyć i doznań, iskrzącym się wielobarwnie i niepowtarzalnie. Staje się wykonawcą.
Jest więc koncert rockowy ucztą dla zmysłów. Jest estetyczną synestezją, łączącą dźwięki muzyki, obraz na scenie, zapach i smak substancji legalnych i nielegalnych, dotyk otaczających zewsząd ciał. Wszystkie one z osobna mogą mieć dla nas zupełnie inne znaczenie, nierzadko przypisujemy im zgoła negatywne konotacje. Zebrane w jedną całość natomiast otaczają nas welonem przeżyć i skłaniają do form zachowania, które chowamy właśnie specjalnie na takie okazje. Sytuacja koncertu apeluje jednocześnie do naszego indywidualizmu oraz do poczucia przynależności, wzywa do bycia sobą, zarazem zaś zespolenia się z tymi, którzy przeżywają to doświadczenie podobnie do nas. Jest formą uspołecznienia, który pozwala na autoekspresję bez ryzyka i strachu przed brakiem zrozumienia i uznania oraz na identyfikację grupową bez potrzeby wyrzekania się siebie. Jest też Simmlowską przygodą leżącą poza koleiną codziennego życia, „przeżyciem o niezrównanym zabarwieniu”, obiektem rozedrganych oczekiwań i przedmiotem nostalgicznych wspomnień; posiada osobisty sens dla uczestniczącej w niej jednostki, ale jednocześnie buduje jej tożsamość mieszczącą się w przestrzeni ogólniejszych wartości, odniesień i pragnień**.
A pięćdziesiąt kilka lat temu upominano fotografa dokumentującego pierwszą trasę Elvisa, by używał tylko tańszych, czarno-białych klisz. Wszak moda na dziecinny rock and roll niedługo przeminie.
Przypisy:
* Rozmowa z Keithem Richardsem, w: W. Weiss, „Sztuka Rebelii. Rozmowy ze świętymi i grzesznikami rocka”, Warszawa 1997, s. 12.
** Por: G. Simmel, „Filozofia przygody” w: „Most i drzwi…”, s. 256-260.