Łukasz Pawłowski
Królewna Śnieżka nie może mieć dzieci
Kiedy tylko na sali kinowej zapalono światło, zacząłem przyglądać się twarzom siedzących obok widzów. Nie było ich wielu, a miny mieli krzywe, tak jakby mówili „No, niby dobre, zabawne, ale coś mi tu nie pasuje”.
„Odlot”, czyli najnowsza kreskówka światowego potentata, koncernu Disney/Pixar, w dużym stopniu przełamuje dotychczasową konwencję masowych animacji. Pod względem formalnym zmieniło się niewiele. Świat Disneya nadal zamieszkują pucołowate, puchate zwierzątka oraz „pampuśne”, ciekawskie dzieciaki o małych noskach i wielkich marzeniach, które z czasem przeistaczają się w delikatne, dobre żony i kochających mężów. Wszyscy ten świat znamy i wiemy, że nawet jeśli ktoś zechce mu zagrozić, siła mężczyzny, rozwaga kobiety i energia dzieciaków z pewnością sprawią, że wszystko skończy się dobrze. Tak przynajmniej było do tej pory…
W wypadku „Odlotu” już po kilku minutach autorzy mówią nam wyraźnie, że tym razem coś się zmieniło. Kilkuminutowa sekwencja przedstawiająca losy małżeństwa Carla Fredricksena i jego ukochanej żony Emily to bardzo ładna, niedługa opowieść o życiu człowieka. Ładna jednak nie w cukierkowym, disnejowskim sensie. Ładna, bo… słodko-gorzka, wywołująca mieszane uczucia. Takiej ambiwalencji w filmach amerykańskiej wytwórni do tej pory nie było. Później jest jeszcze „gorzej”. Krótka ilustracja rutyny dnia codziennego Fredricksena po śmierci żony to absolutny majstersztyk. Sceny, w których zniedołężniały dziadek zrywa się z łóżka o szóstej rano, starannie myje, ubiera, zjeżdża psującym się podnośnikiem dla inwalidów na parter swojego domku, zjada śniadanie i dziarsko wychodzi po to tylko, by usiąść na ganku, wywołały salwy śmiechu. Podobnie zresztą jak scena pokazująca staruszka przed telewizorem z tępym wyrazem twarzy oglądającego tele-zakupy. To zupełnie inny rodzaj humoru niż ten, do którego nas przyzwyczajono. Ze stetryczałego i nieszczęśliwego Fredricksena śmiejemy się tak głośno właśnie dlatego, że jego los wcale zabawny nie jest.
Nasze oczekiwania „zawodzi” w pewnym sensie także drugi z głównych bohaterów, chłopiec Russell, przypadkowy towarzysz Fredricksena w jego wymarzonej podróży do Ameryki Południowej. Wystarczy rzut oka na tego irytującego, gadatliwego grubaska, abyśmy byli w stanie przewidzieć jego losy w dalszej części filmu. To z pewnością ten fajtłapa odkryje w sobie talent, dzięki któremu uratuje pana Fredricksena i historia dotrze do szczęśliwego finału. I znów okazuje się, że nasze przewidywania są prawdziwe tylko częściowo.
„Odlot” może być znakiem, że nad wytwórnią Disneya krąży widmo, widmo realizmu. Jest to tym ciekawsze, że w warstwie fabularnej nowy film jest bardziej bajkowy – w sensie pogardy dla ograniczeń racjonalności rzeczywistego świata – niż wszystkie, jakie do tej pory widziałem. Ale paradoksalnie właśnie na tym tle główni bohaterowie po raz pierwszy wydają się naprawdę realni.
Gdyby filozofię Disneya streścić jednym słowem, byłaby to z pewnością „magia”. To właśnie z potrzeby oderwania od rzeczywistości miliony ludzi odwiedzają corocznie parki rozrywki, hotele, sklepy, a nawet miasteczko (Celebration na Florydzie) firmowane tym logo, pozostawiając za sobą miliardy dolarów. Disneya możemy kochać lub nienawidzić, ale niezależnie od naszej oceny lukrowanego wizerunku tej firmy wszyscy wiemy, czego się po niej spodziewać. „Najważniejsze dla naszej światowej strategii rozwoju jest codzienne spełnianie marzeń”, głosi oficjalna deklaracja korporacji. W tym świecie jak do tej pory nie było miejsca na rzeczywistość. I właśnie dlatego przewrotny realizm najnowszego filmu Disney/Pixar jest tak uderzający. No bo czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie na przykład dalsze losy Królewny Śnieżki, kiedy okazuje się, że nie może mieć dzieci z księciem, lub załamanego Puchatka, który po śmierci Prosiaczka nie ma pomysłu na resztę swojego życia?
Film:
„Odlot” (Up), reż. Pete Docter, 2009.
Polska premiera: październik 2009 r.
* Łukasz Pawłowski, absolwent psychologii, doktorant w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.