Magdalena M. Baran

Lengyel, magyar – két jó barát. Słów parę o „wieży Babel”

Miasto rozmigotane. Tysiące świateł zalewają place i ulice, przeganiając noc, co listopadowym popołudniem przychodzi zbyt pospiesznie. Iluminacja nowy odsłania obraz, gdzie poobdrapywania budynków nikną, szarość miejsca ustępuje rozbłyskom, a ruch miejski przeistacza się w leniwy nieco spokój. Wzgórza starej Budy z królewskiej swej wysokości spoglądają na drugi brzeg rzeki, na leżący u ich stóp Peszt, który w zakamarkach ulic podobną, a przecież i osobną snuje historię. Dunaj nocą ciemny, za dnia zaś pluskający falami w takt z wiedeńskiego walca, wije się niczym wstęga między bliźniaczymi kłosami warkoczy. Dwa, a jedno miasto. W lustrze wód światy oba, gdzie rząd królewski niegdyś z wysokości swej na lewobrzeżny patrzy parlament. Historia do współczesności puszcza oko.

Miasto spokojem tchnące, w innym swym zakątku tętniące rozgadaną prędkością przedziwnie melodyjnego języka. Wiedeńskie nieco, to znów pieszczone duchem Wschodu, otwarte, choć odgrodzone barierą powtarzalnego niezrozumienia. Ciepło-życzliwe, gdy niemieckojęzycznymi ustami staruszki opowiada o powojennych podróżach nad Wisłę, gdzie śpiewem wspierać chciano budowniczych Warszawy; w kadrze zatrzymane, zaprzyjaźnione z wszystkim, co nam drogie.

Budapeszt połyka świat z zaimprowizowaną naprędce otwartością jazzu, w przypominającym turecki pałac kinoteatrze „Urania” bawi się w takt milongów i przegląda najnowsze osiągnięcia szkół animacji, pachnie pieczonymi kasztanami i mocna kawa, śpiewa złotoustym tokajem, z naiwności drwi opowieściami o Cyganach wbijających w karczemne stoły noże. Z okien swych wygląda twarzami ciekawości, zagapiając się na świat, co przed nim, wciąż zdaje się żyć duchem przeszłości. Młody czas pośpiechu spotyka tu swe starsze, mocniej o życie się starające odbicie.

Lubią tu nas, choć mało który Polak potrafi wymówić historyczne przysłowie opisujące bliskość i anegdotyczną już przyjaźń łączącą oba narody. Język skręca się ze złości, ale toasty wznosimy równo – rodzime „na zdrowie” przeplatając co rusz ichniejszym „egészség”. Dużo wówczas mówimy o wzajemnej przyjaźni. Całość podlewamy tokajem albo „byczą krwią”, a oczy wychodzą nam z orbit nad miską gulaszu suto doprawioną papryką (wbrew powszechnemu przekonaniu słodką). Bo przecież w mniemaniu wielu naszych pobratymców Węgier żywi się właśnie gulaszem i plackami po węgiersku. Wciąż żywe zdają się, po raz kolejny zasłyszane w samolocie, opowieści o swojskim salami, bucikach, kostiumach kąpielowych, haftowanych bluzkach, wspomnienia o kryształach wożonych w obie strony przez całe dziesięciolecia.

Spacerując ulicami, napotykamy twarze – jaśniejsze jakoś, mniej zafrasowane, cieplejsze jakby. I myśl się pojawia, że o prawdziwych Węgrzech wiemy niewiele. „Wygodniej” przecież pośmiać się z tego niezrozumiałego, wykręcającego zmysły języka, niż szukać kultury w kraju, na który raz po raz zerkamy jak na ni to na nacjonalistycznych potomków Atylli, ni to na partnera wiele lat temu dopisanego nam w powojennej wyliczance. Obok tokaju (a kto się połapie w tych cyfrach przy Aszú) znamy jeszcze, śpiewany w stanie pewnego upojenia, „Czerwony pas” i jedynie słusznego czardasza. Chętnie powtarzamy również, iż to naród męski, szowinistyczny, kobiety odsyłający do zajęć tradycyjnych, zaś mężczyzn do szeroko rozumianej wojaczki. Usłyszeć można, iż „Madziar to czikosz, koniokrad, w najlepszym wypadku muzykant”, obowiązkowo wręcz wąsaty! Mimo że uprzejmi, nawet szarmanccy, dowcipni, towarzyscy i wręcz czarujący, w utartych mniemaniach Węgrzy są jednocześnie głupio uparci, buńczuczni, a – przy zachowaniu wszelkich pozorów – zamknięci w sobie i w swych ucieczkach… „nieco durni”. Przy tym – jak głosi kolejny stereotyp – są „niekompetentni, ale moralni”, obdarzeni silnym zmysłem, który nie pozwala im przekraczać pewnych granic. A jeśli już… to martwią się okropnie, popadają w melancholię (ileż to nasłuchaliśmy się o efektach „Gloomy Sunday”), zadumę, izolację. Wbrew pozorom nie jest to jednak „naród pogryzających smętnie paprykę samobójców”. Dużo tu radości, życia powiewu, oddechu, co tak potrzebny, rozbrzmiewającego z licznym kawiarenek i restauracyjek, zaraźliwie ozdrowieńczego śmiechu. Może więc lepiej miast gruntować rozplotkowane stereotypy, wybrać się na Węgry, by cieszyć się gościnnością, humorem, kuchnią, otwartością bez wiecznym podejrzeń i uśmiechem, który wciąż przywołują goście z bratniej przecież Polski. Rozmigotane miasto, co światy odmienne mostów siłą spaja, czeka…

* Magdalena M. Baran, doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika „Res Publica Nowa”.