Paweł Majewski

Tomasz Mann i uśmiech Matki Natury

Tomasz Mann, podobnie jak wielu innych pisarzy, niekiedy rysował. I podobnie jak w wypadku innych pisarzy, jego rysunki mogą posłużyć jako komentarz do znaczeń jego tekstów. Oto więc dwudziestoletni Mann narysował „Matkę Naturę” (Mutter Natur).

Wymieńmy kilka cech tego wizerunku. Postać, którą na nim przedstawiono, jest nie tylko groteskowa – jest również niejednoznaczna. Ma odsłoniętą górną część tułowia, część dolną osłania coś w rodzaju halki, a że ubiór ten nie ma ramiączek, można go też uznać za element kostiumu kabaretowego czy rewiowego, tym bardziej, że jest czarny. Prosto z bezkształtnego cielska wyrasta pozbawiona szyi wielka głowa o topornych, zwierzęcych rysach. Zadarte nozdrza upodabniają jej twarz do świńskiego ryja, a spomiędzy rozciągniętych w obleśnym uśmiechu grubych warg wysuwa się długi jęzor. Oczy zezują w bok i wszystko to sprawia wrażenie, jakby „Matka Natura” spoglądała na coś lub na kogoś z nieopanowanym pożądaniem. Włosy jej są rozczochrane, ale na czubku głowy widać mieszczański toczek zwieńczony ozdobą w kształcie grzebienia. Postać ta trzyma się pod boki, demonstrując ostentacyjną pewność siebie.

Gdyby Mann chciał po prostu skarykaturować klasyczno-gimnazjalną kliszę, ograniczyłby się może do prostszego gestu – do jakiegoś żartobliwego jednowymiarowego wykrzywienia odwiecznych wizerunków Natury obecnych w Kulturze. Lecz rysując Matkę Naturę, uderzył jeszcze w kilka innych miejsc owej kultury, w te jej węzły, które będą go boleśnie uwierać i prowokować w całym dojrzałym życiu, zarówno twórczym, jak i osobistym. Postać na rysunku łączy bowiem w sobie cztery elementy – oprócz „natury” są w niej również „kobiecość”, „mieszczaństwo” i „seksualność”.

O wszystkich tych sprawach w kontekście życia i twórczości Manna napisano już całe biblioteki. I nie należy traktować tego wyrażenia jako metafory. Bibliografia mannowska doprowadzona do roku 1969 mieściła się w dwóch tomach o łącznej objętości tysiąca czterystu stron i zawierała wyłącznie adresy tekstów, bez abstraktów. Od tego czasu liczba tekstów dotyczących Manna wzrosła kilkukrotnie, a odkąd w latach 80. zaczęła pękać brązowa powłoka, którą Olimpijczyk pilnie pokrył siebie samego i swoją rodzinę, ruszyła lawina tekstów genderowych, w których „kobiecość” i „seksualność” w połączeniu z „mieszczaństwem” w życiu i twórczości Manna badano wyjątkowo wnikliwie, a nierzadko nawet więcej niż wnikliwie. Nie ma potrzeby referować tu wyników tych badań. Wystarczy powiedzieć, że Mann od wczesnej młodości nienawidził „natury” i cały korpus jego tekstów jest świadectwem tej nienawiści. Jednak „natura” w jego pojęciu nie miała nic wspólnego z przyrodą, ze światem nieożywionym czy z doświadczeniem krajobrazu przez receptywną świadomość podmiotu (jak znikoma jest w jego tekstach liczba scen tego rodzaju!).

„Natura” jest u Manna dziedziną ściśle ludzką, istnieje w mentalnym wnętrzu człowieka i tylko tam. Co więcej zaś – odgrywa tam rolę wywrotową. Podkopuje bowiem mitopoetyczny porządek kulturowy. Więcej nawet – jako że porządek ów zbudowany jest w ścisłym z nią związku, w niej jest niejako umiejscowiony, z niej się wyłania i na niej się opiera, „natura” rozsadza go od środka. „Natura” jest bowiem czymś więcej niż popędem seksualnym, którego Mann, przez całe życie potajemnie pożądający atrakcyjnych młodych mężczyzn, nigdy w pełni nie zrealizował, mimo spłodzenia szóstki dzieci. Rzecz w tym, że popęd ów ustrukturowany jest według dyktatu społeczeństwa mieszczańskiego, według jego zasad kulturowych. To właśnie te zasady nadają mu dynamikę, nakierowują go w jedyną możliwą stronę – od mężczyzny do kobiety. Młody Mann dobrze już rozumiał ten fatalny spisek – Natura i Kultura podtrzymują się wzajemnie w sprzeciwie wobec wszelkich prób ich zdetronizowania. To dlatego „Matka Natura” w wersji Manna nie jest naga. Ma kilka wyrazistych atrybutów, które podpowiadają uważnemu obserwatorowi, że ktoś, kto ten obrazek narysował, wiedział o złożoności własnej sytuacji, a co najmniej przeczuwał tę złożoność.

I tak pozostało do końca. Przez ponad pół wieku Tomasz Mann będzie opiewał umierające na jego oczach wielkie mieszczaństwo europejskie, a jednocześnie będzie dyskretnie podkopywał jego fundamenty. Zaś rok przed śmiercią napisze swoją ostatnią nowelę – utwór pod tytułem „Oszukana”, którego bohaterka, kobieta w wieku poklimakterycznym, zakochana w młodym jasnowłosym (jakże inaczej) Amerykaninie, ulegnie złudzeniu, że powraca do przeszłej młodości, ponieważ znów zaczyna miesiączkować. W rozwiązaniu fabuły Mann informuje nas z nieodgadnionym nastawieniem (mściwa satysfakcja, współczucie, stoicka zaduma?), że domniemana krew menstruacyjna była objawem nowotworu złośliwego. W żadnym innym utworze tego pisarza nie mówi się tak dużo i tak otwarcie o fizjologii ludzkiego organizmu, a zwłaszcza jego układu moczopłciowego. Mówi się tu również coś o „małym micie na temat Matki Natury”. A więc Matka Natura nie przestaje drwić. Twórca w bezsilnej wściekłości po raz ostatni podnosi na nią „dłoń upierzoną watermanem”.

Ten zwrot pojawia się w wierszu Wisławy Szymborskiej poświęconym Mannowi.
(Pełna fraza brzmi „ssak z dłonią upierzoną watermanem”).

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 1 (51) / 2010 z dn. 5 stycznia 2010 r.