Łukasz Pawłowski

O wsparcie ludu

Już w trakcie oglądania najnowszego filmu Jamesa Camerona widzowi o przeciętnej nawet znajomości kina ciśnie się do głowy jedno pytanie: czy film, który bez wątpienia jest pod wieloma względami rewolucyjny, musi być aż tak prostacki?

W swej ponad trzydziestoletniej karierze Cameron nakręcił jedynie osiem filmów, każdemu z nich poświęcając całe lata. Jeśli nie mógł osiągnąć zamierzonego efektu, nie podejmował się realizacji. Tej cierpliwości wypada reżyserowi pogratulować także w wypadku jego najnowszego dzieła. Gdyby „Avatar” powstał kilkanaście lat temu, natychmiast po napisaniu scenariusza, kiedy możliwości technologiczne nie pozwalały na urzeczywistnienie wizji Camerona, film nie tylko nie zyskałby miana rewolucyjnego, ale stałby się finansową katastrofą, a twórca „Titanica” dołączyłby do grona reżyserów klasy B.

W warstwie fabularnej „Avatar” nie stoi bowiem wyżej od produkcji w rodzaju „Ostatniego samuraja”, „Pocahontas” i dziesiątek innych opartych na motywie poznawania i budowania szacunku dla kultury Obcego. Historia kina pełna jest butnych „Białasów”, którzy z rycerzy cywilizacji Zachodu stają się rzecznikami praw szeroko rozumianych dzikich. Oczywiście w historii kina roi się także od samotnych stróżów prawa, charyzmatycznych gangsterów czy schizofreników, co nie przeszkadza kręcić interesujących filmów z ich udziałem. Jednak scenariusz „Avatara” jest porażająco przewidywalny. Na przykład oglądając początkową scenę walki Jake’a Sully’ego z ogromnymi, dinozauropodobnymi stworzeniami, wiemy, że jej uczestnicy pojawią się jeszcze raz w decydującym dla akcji momencie i oczywiście nie mylimy się.

Przewidywalność to jednak nie jedyny mankament scenariusza – pozostaje jeszcze najzwyklejsza głupota. Przed rozpoczęciem ostatecznej rozprawy z najeźdźcami główny bohater mówi jasno, że w tym starciu jedyna szansa na zwycięstwo tubylczego plemienia Na’vi leży w jego znajomości terenu oraz wadliwego działania urządzeń nawigacyjnych najeźdźców. Kilka minut później Na’vi zapominają chyba o swojej strategii, bowiem widzimy jak półnadzy, uzbrojeni jedynie w łuki szarżują na koniach w kierunku wyposażonych w najnowocześniejszą broń najeźdźców. Skutki tego spotkania nietrudno sobie wyobrazić.

Dzieła Camerona nie ratują także dialogi, garściami czerpane z amerykańskich filmów sensacyjnych klasy B, a nawet C. Słuchając kolejnych pretensjonalnych tekstów, zastanawiałem się, czy reżyser nie puszcza do widza oka i czy nie oglądam właśnie nie tylko najdroższego filmu w historii, ale jednocześnie najdroższego filmu w stylu Quentina Tarantino. Niestety, taka interpretacja byłaby dla Camerona nazbyt życzliwa. Filmy Tarantino są tandetne w zabawny i przemyślany sposób. W odróżnieniu od nich scenariusz „Avatara” to tandeta nieopatrzona dodatkowymi przymiotnikami. Taka tandeta może się podobać, może nawet wzruszać – niekiedy wzruszają nas przecież nawet ckliwe reklamy – ale doszukiwanie się w niej drugiego dna, to moim zdaniem jałowy i niczym nieuzasadniony wysiłek.

Skoro film nie ustrzegł się tak poważnych błędów, gdzie w takim razie kryje się jego rewolucyjność? Tkwi przede wszystkim – co nie jest żadnym zaskoczeniem – w warstwie wizualnej. Prawie pół miliarda dolarów zainwestowane w „Avatara” widać już od pierwszej sceny. Za tę skromną sumę Cameronowi udało się wykorzystać techniki wirtualne oraz technikę trójwymiarową w niespotykany do tej pory sposób. Wirtualne postacie są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, poruszają się płynnie i naturalnie – wyjątkiem są jedyne konie ludu Na’vi – a przyroda planety Pandora, na której toczy się akcja, przyprawia o zawał serca wszystkich, którzy kiedykolwiek zetknęli się z wirtualnym światem gier komputerowych.

Cameron sprawił, że technika trójwymiarowa prawdopodobnie na stałe zadomowi się w kinach. Początkowo ograniczy się ona do filmów akcji, jednak wraz z malejącymi kosztami nic nie stoi na przeszkodzie, by została wykorzystana także w innych gatunkach. To największa zmiana od czasu wprowadzenia filmów dźwiękowych, dzięki której ziejące pustkami sale kinowe na nowo mogą zapełnić się widzami. Także dlatego, że tego rodzaju filmów po prostu nie warto ściągać z Internetu. Oglądane na ekranie monitora tracą zbyt wiele na swojej wartości. Trzeci wymiar może stać się lekarstwem na uderzającą w producenckie kieszenie plagę internetowego piractwa.

Sam „Avatar” już odniósł wspaniały sukces, a jego triumf będzie jeszcze większy, ponieważ posiada dwie najważniejsze cechy filmów, które na przestrzeni lat rewolucjonizowały kino popularne – jest przełomowy pod względem wizualnym i równocześnie wystarczająco prosty, a w tym wypadku nawet prostacki, by zyskać rzesze oddanych fanów. Tego rodzaju rewolucja potrzebuje wsparcia ludu i Cameron dobrze o tym wie.

Film:

„Avatar”
Reżyseria: James Cameron
Dystrybucja: Imperial CinePix
USA 2009

* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 1 (51) / 2010 z dn. 5 stycznia 2010 r.