Marta Bucholc
Ani śladu nudy. „Sherlock Holmes”
Sherlock Holmes miał wiele dziwactw. Jadał nieregularnie, regularnie nie dosypiał. Nie przejmował się wietrzeniem pomieszczeń. Był pracoholikiem. Bez zajęcia nudził się straszliwie, zabijając czas czytaniem, doświadczeniami chemicznymi, grą na skrzypcach i milczeniem. Milczenie bywało objawem melancholii, którą zwalczał tytoniem i przyjmowaną dożylnie morfiną. Mimo to utrzymywał znakomitą kondycję fizyczną i wybitną sprawność intelektu, której za pożywkę służyła zdumiewająca – i dziwaczna – wiedza. Wiedza Sherlocka Holmesa była, wedle określenia Watsona, „mikroskopijnie dokładna” w dziedzinach praktycznie użytecznych, a „mikroskopijna” we wszystkich innych. Sherlock Holmes nie dlatego rozpoznawał bezbłędnie, z jakiego cygara pochodzi popiół, że miał niezwykłą pamięć czy węch, lecz dlatego, że jako autor „małej monografii na ten temat” uzyskał, zważył, opisał i zmemoryzował wszystkie możliwe rodzaje popiołu. Sherlock Holmes był epistemologicznym pedantem: jego wiedza była niezawodna. Zebranie jej wymagało mnóstwa pracy, żmudnego ślęczenia nad archiwalnymi dokumentami, długich okresów bezruchu. Nudy, jednym słowem.
Problem z Sherlockiem Holmesem polega na tym samym mniej więcej, na czym polega problem ze wszystkimi detektywami (i, skoro już o tym mowa, bandytami przez nich ściganymi). Otóż życie detektywa (i gangstera) jest niebywale nudne. Dni, miesiące, a niekiedy lata spędzane w ukryciu, godziny i dni w zasadzkach, na czatach, na obserwacji, śledzeniu, oglądaniu bezsensownych zdjęć, łączeniu kreseczkami punkcików na tablicach, naklejaniu żółtych karteczek na czerwone karteczki, wykonywaniu telefonów, rozmawianiu z denerwującymi ludźmi. Setki godzin czytania gazet (a Bóg wie, że nie ma nudniejszego zajęcia), tomy akt, kilometry mikrofilmów i miliardy bajtów. Potem chwila akcji, a następnie ucieczka i znowu: kryjówki, czajenie się w mroku, nawał nonsensownych informacji. To cud prawdziwy, że komukolwiek udało się zrobić film na temat życia detektywa względnie bandyty, cud jeszcze większy, że filmu tego nie wzięto za nieudaną adaptację Prousta. Najbliżej oddania atmosfery pracy w tych dwóch zawodach był niewątpliwie Sergio Leone, cała reszta to po prostu gigantyczne „FF”.
Żeby „FF” było przekonujące i pozwalało ulec złudzeniu, że akcja jest odtwarzana w czasie rzeczywistym, musi jednak w filmie zostać coś z rzeczywistej nudy. Nie w postaci nudy, rzecz jasna, ale śladów, jakie taka skupiona, celowa i wypełniona intelektualną aktywnością nuda pozostawia na twarzach detektywów i gangsterów. Te ślady są na twarzy Roberta de Niro i Ala Pacino w „Gorączce”, ale też choćby Davida Thewlisa w „Gangsterze nr 1” czy Daniela Auteil w „36”. To jest właściwy trop, jeśli chcemy pokazać, że kiedy detektyw (lub gangster) drgnie, będzie stał szybciej, niż inni biegają – trzeba pokazać kontrast bezruchu i ruchliwości. W żadnym zaś razie nie wolno zaczynać od ruchu, choćby wszystkie reguły sztuki razem wzięte mówiły, że inaczej ludzie w kinie posną.
Żeby pokazać piętno nudy, nie wystarczy – jak to sobie chyba wyobraził Guy Ritchie – wyposażyć bohatera w nieostre spojrzenie, kazać mu dużo siedzieć, zademonstrować szerokiej publiczności, jak niechlujnie wygląda jego pokój i jak go drażni gwar w restauracji. Nie pomaga nawet udostępnienie widzowi monologów wewnętrznych Holmesa, w których z precyzją orzecznika ZUS przewiduje on skutki zadawanych przez siebie ciosów dla przyszłej sprawności fizycznej przeciwników. Stichomytie Sherlocka i Watsona, które bazując na wyświechtanym pomyśle, mają stworzyć komiczny efekt starego dobrego małżeństwa, kompletnie nie trafiają do przekonania, a do tego odbierają resztkę wiary w fascynację Watsona Holmesem. Fascynacja wymaga dystansu. Ten u Conan-Doyle’a wynikał z dobrych manier, dyskrecji i pewnej sztywności obu panów – czyli znowu: z pewnej angielskiej nudy ich domowego pożycia. W filmie nic z tego nie zostało.
Robert Downey Jr. gra Holmesa tak, by ożywić jego sparciały kraciasty wizerunek. Wygląda to, jakby ze zbioru możliwych pytań do Holmesa reżyser postanowił zadać te najbardziej uniwersalne („Gdzie się Pan nauczył tak świetnie bić?”, „Dlaczego się Pan nigdy nie ożenił?”, „Watson jest dla Ciebie bardzo ważny, prawda?”). Rzeczywiście, do odpowiedzi na te pytania dużo lepiej nadaje się Sherlock, którego styl bycia przypomina do złudzenia Mela Gibsona z „Zabójczej broni”, a kto wie, może i z „Mad Maxów”. I tylko Watsona jakby żal. Bo przecież największa nawet miłość nie może trwać tylko mocą nawyku i kohabitacji.
Film:
„Sherlock Holmes”
Reż.: Guy Ritchie
Australia – Wielka Brytania – USA 2009
Dystr. Warner Bros. Entertainment Polska
Data polskiej premiery: 15 stycznia 2010-01-11
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 52 (2/2010) z dn. 12 stycznia 2010 r.