Artur Wołoch

Apetyt na więcej. „Dziewięć”

Fellini w „Osiem i pół” przedstawił artystę, który powiedział już wszystko, co mógł, i próbuje ukryć się przed publicznością domagającą się ciągle więcej. Bob Fosse w filmie „Cały ten zgiełk” pokazał twórcę, który w pogoni za nieustannym „lepiej” zapomina o własnym życiu. Rob Marshall nakręcił „Dziewięć” jako opowieść o życiu, które staje się nałogiem, nieustanną pogonią małego chłopca za nowymi wrażeniami – próbą odzyskania czy raczej odtworzenia dzieciństwa, w którym wszystko uchodzi bezkarnie. Artysta, według Marshalla, to wieczny chłopiec uganiający się za życiem i marzeniami, który musi się jednak zatrzymać – aby wreszcie zacząć żyć, cieszyć się i dbać o to, co ma. Aby stać się mężczyzną.

Scenariusz „Dziewięć” powstał na kanwie „Osiem i pół” – wiele scen jest dosłownie cytowanych, część została dostosowana do wrażliwości współczesnego widza czy – należałoby raczej powiedzieć – uproszczona zgodnie z wymaganiami masowego odbiorcy. W „Dziewięć” nie ma więc wiele z nostalgii i poetyckości „Osiem i pół”, nie pozostało też dużo z świeżości „Całego tego zgiełku” (filmu z 1979 roku!), taneczno-muzycznego danse macabre z cudowną Jessicą Lange w roli śmierci. Film Marshalla nie ma też rozmachu musicalu zarówno w warstwie muzycznej (po wyjściu z kina nie zanucimy raczej pod nosem żadnego szlagieru), jak i choreografii (nie zawsze cieszy oko efektownymi układami tanecznymi). Nie jest również zbyt subtelny w warstwie tekstowej. Przesłanie piosenek często stacza się w banał i patos lub w dosłowny sposób komentuje fabułę. Do stworzenia efektownej scenografii nie został też wykorzystany potencjał Rzymu lat 60. Film sprawia wrażenie dopiętego na siłę za pomocą – świetnych skądinąd – zdjęć i montażu, maskujących braki tam, gdzie na produkcję nie wystarczyło już pieniędzy (pewnie z racji gaż zatrudnionych gwiazd).

Ale mimo tych uwag i wrażenia, że „Dziewięć” nie jest samodzielnym dziełem, li tylko zlepkiem fabuły zapożyczonej z „Osiem i pół”, piosenek zaadaptowanych na potrzeby filmu z innych musicali oraz przepłaconego importu gwiazd z Hollywood, to jednak całość układa się w dość zgrabną, ciepłą opowieść o życiu, które zawsze warto zaczynać na nowo. A dzieje się tak zapewne w dużej mierze dzięki Danielowi Day-Lewisowi, który tym razem może i nie jest rewelacyjny, jak to mu się rola w rolę udaje, ale doprawia film odrobiną ironii, humoru i człowieczeństwa. Mimo że gra drania, w żaden sposób nie można mu się oprzeć!

Parada gwiazd przewijająca się przez film też jest na swój sposób urocza – każda z nich wnosi do filmu coś własnego. Penélope Cruz może nie tańczy i nie śpiewa oszołamiająco, ale jako kochanka Continiego, pojawiająca się na każde zawołanie reżysera, jest wzruszająca. Sophia Loren po prostu jest! Nicole Kidman gra gwiazdę i gwiazdą jest – nieosiągalną, nieprawdziwą, sztuczną, pogodzoną ze swoją rolą. No i Judi Dench, która śpiewa, tańczy i gra z energią, której pozazdrościłaby jej niejedna współczesna pop-gwiazdka.

„Dziewięć” Marshalla jest jak „Osiem i pół” w wersji light. Nie powoduje niestrawności, ale brakuje w nim bąbelków, kofeiny, cukru – po prostu pełnego smaku! „Jesteś jak apetyt, giniesz z chwilą, gdy zostajesz zaspokojony” – mówi filmowa żona Daniela Day-Lewisa, odchodząc od znudzonego męża po wielu latach małżeństwa. I ta fraza przyświecała niestety Robowi Marshallowi podczas produkcji filmu, który pozostawia widza z uczuciem niedosytu i apetytem na więcej.

* Artur Wołoch, absolwent socjologii i filozofii, student reżyserii.

Film:

„Dziewięć”
Reż. Rob Marshall
USA-Włochy 2009
Dystr. Kino Świat

„Kultura Liberalna” nr 54 (4/2010) z 26 stycznia 2010 r.