Starożytne chrześcijaństwo ma trzech wielkich bohaterów: św. Pawła, św. Augustyna i cesarza Konstantyna. Postacie dwóch pierwszych znamy stosunkowo dobrze. Św. Paweł, apostoł narodów, to wielki wizjoner chrześcijańskiego uniwersalizmu, którego do dziś czytają zarówno ludzie Kościoła, jak i profeci postsekularnych teorii. To dzięki niemu mała żydowska sekta rozpoczęła duchowy podbój grecko-rzymskiego imperium. Augustyn jest postacią, która dokonała trudnej próby pogodzenia ze sobą filozofii i teologii. Jego filozoficzne pisma przez wieki stanowiły inspirację dla myślicieli Zachodu – od św. Tomasza przez Kartezjusza po Wittgensteina. A Konstantyn?
Na pewno dzięki szkolnemu programowi kojarzymy go z edyktem mediolańskim i z politycznym zwycięstwem chrystianizmu. Ale czy możemy powiedzieć coś więcej o nim samym, o jego motywacjach, wielkich politycznych planach i pasjach? Postać św. Pawła przybliżają nam jego listy, Augustyn pozostawił po sobie „Wyznania” – arcydzieło literatury konfesyjnej. Konstantyn przy tych dwóch wielkich osobowościach wydaje się bohaterem pozbawionym indywidualnych rysów. Jest jak jego marmurowa podobizna z Muzeum Kapitolińskiego w Rzymie – monumentalny i bezosobowy, wielkie narzędzie historii. Czy jest to obraz zgodny z rzeczywistością?
Znakomitą próbą nakreślenia sylwetki tego pierwszego chrześcijańskiego cesarza jest niewielka książeczka znanego francuskiego historyka starożytnego Rzymu Paula Veyne’a. Choć tytuł – „Początek chrześcijańskiego świata” – sugeruje coś w rodzaju małego historycznego kompendium późnego antyku, esej Veyne’a to tekst o znacznie większych, historiozoficznych ambicjach. Opisane w nim narodziny chrześcijańskiego świata, a raczej chrześcijańskiego imperium, nie są bowiem zwyczajnym wydarzeniem. To przełom, który w zdecydowany sposób zaważył na kształcie zachodniej cywilizacji. Jeszcze w pierwszej dekadzie IV wieku chrześcijaństwo doświadcza jednej z dwóch największych fal prześladowań w historii Kościoła, w ostatniej – jest już oficjalną religią państwową. Jak doszło do tak radykalnej zmiany akcentów? Czy zadziałała tu Boża opatrzność, Zeitgeist, nieubłagane siły historii?
Dla Veyne’a kluczem do zrozumienia tego pasjonującego procesu jest osoba Konstantyna. To jego gest rozpoczyna całą serię wypadków, które zakończą się triumfem chrześcijaństwa. Oto w 312 roku w przededniu bitwy na moście Mulwijskim Bóg obiecuje Konstantynowi zwycięstwo pod warunkiem uznania nowej religii. Konstantyn na znak konwersji umieszcza na tarczach swoich wojsk chryzmę, symbol Chrystusa. Nazajutrz pokonuje uzurpatora cesarskiego tronu Maksencjusza. Odtąd wszystkie polityczne działania Konstantyna będą zmierzały do jednego celu – „zapewnienia rzymskiemu światu chrześcijańskiej przyszłości”.
Jest to przedsięwzięcie, które bezsprzecznie znajdzie swój szczęśliwy finał. Jednak – co podkreśla Veyne – to, co dla nas retrospektywnie jest oczywiste, nie musiało być takie w pierwszych latach IV wieku. Jednym z najbardziej zaskakujących faktów, na które zwraca uwagę francuski historyk, jest liczba chrześcijan w momencie konwersji Konstantyna. Według najnowszych badań stanowili oni nie więcej niż pięć do dziesięciu procent ludności cesarstwa. Często Konstantynowi zarzuca się utylitarne wykorzystywanie chrześcijaństwa do celów politycznych. Pod przykrywką nowej wiary miał on umacniać swoją pozycję w imperium, odświeżać imperialną ideologię. Jednak jeśli spojrzymy trzeźwo na sytuację w cesarstwie, możemy retorycznie zapytać za Veyne’em: „Jaki interes polityczny miał Konstantyn, by przyjąć chrześcijaństwo”? Jego konwersja, która będzie kazała mu oprzeć się na kontrowersyjnej mniejszości i zignorować sposób myślenia większości poddanych, okaże się czynem wielce zuchwałym, by nie powiedzieć brawurowym. Skąd zatem taka decyzja?
Veyne rekonstruując motywy Konstantyna, wskazuje w pierwszym rzędzie na specyficzne cechy nowej religii, które mogły zachęcić cesarza do „inwestycji” w dziwny kult importowany ze wschodnich rubieży imperium. W pewnym sensie chrześcijaństwo było najbardziej nowoczesną (moderne) religią cesarstwa. U elity „zyskało sobie status kontrowersyjnej awangardy”, oryginalnej i na wskroś nowatorskiej. Po pierwsze, była to religia miłości, w której centralnym aktem było namiętne, osobiste uczucie pomiędzy bóstwem a człowiekiem. Po drugie, chrześcijański Bóg jawił się jako absolutny władca nieba i ziemi (Veyne pisze o jego „gigantyzmie”), co sprawiało, że chrześcijaństwo nabierało metafizycznego, kosmicznego zabarwienia. Po trzecie, stanowiło ono część wielkiego boskiego projektu – projektu, co warto podkreślić, zaadresowanego w wyjątkowy sposób do człowieka. Wreszcie chrześcijaństwo stanowiło „strukturę kompletną” – było jednocześnie wiarą, duchowością, metafizyką, moralnością i filozofią.
Nic zatem dziwnego, że Konstantyn wybrał pełną wigoru chrześcijańską nowoczesność przeciwko skostniałej pogańskiej tradycji. Tym bardziej, że nowa religia nie była według Veyne’a religią niewolników, jak zwykło się pisać o pierwotnym chrześcijaństwie. „W III wieku społeczny profil wspólnoty chrześcijan był dość podobny do profilu otaczającej ich społeczności. (…) Chrześcijanie byli ludźmi normalnymi, a nawet godnymi pochwały. Nie żadnymi sekciarzami-apokaliptykami oczekującymi zniszczenia Rzymu – tej Wielkiej Nierządnicy, tego Babilonu; uważali się za obywateli imperium, za poddanych cesarzy, o których zachowanie w zdrowiu (pro incolumitate imperatorum) prosili Pana w długich, cotygodniowych modlitwach.”
A jednak nadal z politycznego punktu widzenia odważny krok Konstantyna w stronę chrześcijaństwa wydaje się karkołomnym przedsięwzięciem. Poważny polityk dbający o interesy imperium nie opiera całego swojego autorytetu na choćby nie wiem jak bardzo kuszących intelektualnie nowinkach. Czy wobec fenomenu konwersji Konstantyna musimy zatem pozostać bezradni? Nic podobnego. Jak podpowiada nam Veyne, powinniśmy tylko zacząć analizować to wydarzenie z innej perspektywy i potraktować cesarską rewolucję tak samo, jak potraktował ją sam bohater, a zatem nie politycznie, lecz religijnie. Należy zatem przyjąć, że konwersja Konstantyna była po prostu aktem czysto religijnym, wynikiem osobistej wiary, bezinteresownego przekonania. Veyne pisze w innym miejscu, że z pewnego punktu widzenia nawrócenie cesarza było „czystym kaprysem”.
Konstatacja ta jest brzemienna w intelektualne skutki. Jeśli nawrócenie Konstantyna miało jedynie religijne źródła, upadają wszelkie interpretacje, które zakładają finalistyczne rozumienie historii. (Oczywiście z wyjątkiem tych o teologicznej proweniencji, które Veyne jednakowoż – jako absolutnie świecki historyk – odrzuca.) Oznacza to, że początek chrześcijańskiego świata nie jest wynikiem jakichś kosmicznych praw historii czy to w wersji heglowskiej, czy marksowskiej. Oznacza to również, że do niczego nie przydadzą się nam socjologiczne analizy, a także, że nie istnieją żadne ukryte „potrzeby epoki” czy „potrzeby społeczeństwa”. Historia chrześcijaństwa jako Christianitas, a więc polityczno-religijnej wspólnoty, jest wynikiem religijnej decyzji charyzmatycznego przywódcy i wizjonera. Tylko tyle i aż tyle.
Teza Veyne’a jest kontrowersyjna, jednak pozwala połączyć sprzeczne z pozoru elementy historycznej układanki. Pokazuje też, jak wielką rolę w historii wielkich cywilizacji może odegrać jednostka. Po wszelkiego rodzaju marksowskich i strukturalistycznych rewolucjach w nauce to pogląd wielce osobliwy. Veyne uczy nas jednak również czegoś więcej. Wskazuje mianowicie, jak niewiele wystarczy, by odwrócić bieg historii. Dzięki pragmatycznej i przewidującej polityce Konstantyna, a także dzięki jego uporowi i charyzmie, nowa religia uzyskała status dominującej, ale wcale nie musiało się tak stać. Najlepszym przykładem jest los prowincji afrykańskich, najsilniej i najwcześniej schrystianizowanych, które cztery wieki później staną się zupełnie muzułmańskie.
Jeśli odniesiemy historyczne rozważania Veyne’a do współczesnych cywilizacyjnych procesów, łatwo zauważymy, że są one równie mało oczywiste. W przeciwieństwie do czasów Konstantyna, które były przedchrześcijańskie, dziś – przynajmniej w Europie – coraz częściej mówi się o świecie postchrześcijańskim. Czy takie jest przeznaczenie tego kontynentu? Kto wie. W każdym razie historia lubi płatać figle. To, co nam pozostaje, to wypatrywać nowych Konstantynów i uważnie śledzić ich kroki.
Książka:
Paul Veyne, „Początki chrześcijańskiego świata (312-394)”, przeł. Ireneusz Kania, „Czytelnik”, Warszawa 2009.