„(…) naszła go myśl, że coś zostawił w hotelu.
Przerażenie, jakie go ogarnęło w ślad za poczuciem straty, było nieadekwatne do małej wartości rzeczy, jakie zabrał ze sobą w podróż”.
Nie wziąłem ze sobą prawie nic, ale to, akurat to, jest mi bardzo drogie. Bardzo nie chciałbym tego zgubić – przecież to absolutnie nieodzowne, to niezbędnik, taki podróżny niezbędnik, nigdzie się bez tego nie ruszam. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żebym nie miał tego pod ręką. Dobrze to mieć pod ręką w razie potrzeby.
„Poczucie utraty było tak dojmujące, że ani przez chwilę nie wątpił w wartość i znaczenie tego, co gdzie po drodze zostawił”.
To rzecz niezwykle użyteczna. Konieczna, ale poza tym bardzo potrzebna. Nie, nie chodzi o to, że bez tego nie potrafię, na pewno potrafię, ale o ile lepiej, swobodniej, pewniej jest z tym. Nie umiem tego lepiej wytłumaczyć, ale chodzi o to, że naprawdę bardzo trudno będzie mi sobie teraz bez tego poradzić.
„(…) na próżno wysilał pamięć, nie umiał przypomnieć sobie istoty, objętości ani charakteru owej rzeczy”.
Jakie? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Takie zwyczajne. Musiał Pan coś podobnego widzieć, ciągle widuje się takie rzeczy.
Nie widział Pan? Naprawdę nigdy Pan nie widział?
* * *
„Wyspa” jest książka nieprzekonującą, zwłaszcza jeśli porównać ją z również niedawno wydaną „Pierwszą miłością” tego samego autora, bogatszą w siłę doświadczenia. Dwie historie mężczyzn, w których życiu czegoś brakuje, a którzy w pewnym momencie orientują się, że nie pojmują istoty owego braku. Żadna z wypraktykowanych metod radzenia sobie z pustką nie działa – nie pomagają języki klasyczne, podróże, literatura. Intelekt jest wobec pustki bezradny, język jej nie wypowiada i nie zapełnia, w pustce głos nie wzbudza echa. Opustoszały mężczyzna zwraca się więc ku kobiecie jako strażniczce tajemnicy i ku ciału kobiety jako świątyni, w której dokonuje się misterium wtajemniczenia. Misterium okazuje się jednak humbugiem, Pytia – tandetną tancerką albo puszczalską gimnazjalistką, sanktuarium – hotelowym pokojem oświetlonym jaskrawożółtym światłem. Niedopuszczony do inicjacji podstarzały adept pozostaje przed progiem nagi ze swoimi zegarkami, wiecznymi piórami, grzebykiem, papierośnicą, zapalniczką, chustką z monogramem i pudełkiem „Pamiątka z Tatr” pełnym najrozmaitszych guzików. Adept próbuje wołać bezpośrednio ze szczytu góry, stoczyć z Bogiem heroiczny bój o swoje imię – i zanudza Stwórcę na śmierć ględzeniem o niewygodnych butach, o spóźniających się tramwajach, o tym, że śnieg spadł, że trzeba go odgarnąć, że trzeba jeść, spać, wchodzić, wychodzić i wydalać. Konstatacja, że życie jest domeną konieczności, że więc prawdziwym źródłem cierpienia jest nagromadzenie konieczności drobnych, uporczywych i nieubłaganych, jest trywialna i głęboko niesatysfakcjonująca.
Cierpiący bohater Máraiego pozostawia czytelnika z poczuciem niesmaku. To mały człowiek, popełniający powszednie grzechy nieodpuszczalne. Tym straszniejsze jest, że między „Wyspą” a „Pierwszą miłością” nic się nie wydarza – niczego się nie uczymy, nie stajemy się lepsi, mądrzejsi czy choćby dostojniejsi w swym cierpieniu. Przerażająca jest nasza bezradność wobec tajemnicy, na którą nie odpowiadają ani ciało, ani Bóg. Przerażające są próby budowania odpowiedzi ze znanych przedmiotów, miejsc, smaków i zapachów, które młody Márai opisuje z dojmującym pietyzmem. Niczego nie możemy zgubić, niczego nie mieliśmy, niczego nie możemy odnaleźć. Niczego nigdy nie było. Nikogo nigdy nie będzie.
Książka:
Sándor Márai, „Wyspa”, przeł. Feliks Netz, Czytelnik, Warszawa 2010.