Maria Spiss
Wata
Znowu w Oslo. Po raz pierwszy zimą, a zimą gubię drogę, w mieście, które w innych porach roku jest nadzwyczajnie przejrzyste. Czuję, jakbym dreptała po ciasnej poduszce ze śniegu i ciemności. Właściwie nie chce się mówić, tylko patrzeć, nie myśleć. Drewniane domy pod śniegiem – co może być w tym widoku ujmującego? A jednak. Nadmiar czystego powietrza deprymuje. Ból głowy przyjmuje się jak uścisk nowo poznanego, odchodzi bezgłośnie. Wędrujemy wieczorem przez miasto, łykamy mróz, chcąc się śmiać. Na promocji książki znanego tylko w Norwegii pisarza goście napierają, oddechy pachną winem, pijący wymuszają spojrzenia. Odcinam się od tych, którzy próbują mnie przeciągnąć w swój fragment rzeczywistości, gdzie wszystkim krokom odpowiada uderzenie w ziemię. Ja wolę milczeć. Urażeni, przestają mnie zauważać. Tkwię więc w wytłumionej, białej niszy, poddając się zamarzniętemu miastu. Ono, widocznie też niechętne milczeniu, wypluwa mnie po kilku dniach.
Wróciłam. Marznę podobnie jak tam. Wewnątrz odzywa się lodowe ziarenko, zalążek kolejnej podróży.
* Maria Spiss, reżyserka teatralna.
„Kultura Liberalna” nr 58 (8/2010) z 23 lutego 2010 r.