Magdalena M. Baran
Upiór polski
Z opowiadaniami bywa różnie. Mniej równo, zaskakująco, z wielkimi zwrotami, zaskoczeniami i uspokojeniami akcji. Na jedne się czeka, inne po prostu przychodzą, zostawiając w pamięci ślady, zastanowienia, pytania, okruchy baśni, strzępy historii, które raz zasłyszane każą do siebie wracać, zapytywać na nowo. Zapytywanie takie stwarza alternatywną wizję zakończeń, zderza wizję autora z ogromnym nieraz bagażem czytelniczych oczekiwań. Opowiadania zmieniają się, choć w gruncie rzeczy pozostają na swój sposób takie same. Czerpią z wielu studni ludowych podań, ze źródeł wyobraźni, z porannych majaków po przepitych nocach, z duchów własnych i okolicznych. Opowiadania żyją inaczej, w krótkości formy zamykając niejednokrotnie historie innym rozdymające się w nieznośne eposy, tomy dziwadeł, tysiącstronicowe wynurzenia słowotokiem zamazujące fabułę i krążące wokół niej emocje. Niektóre żyją dłużej, nie kilka, a kilkadziesiąt stron, wciągając czytelnika w las, w zapomniane miejsca pełne mrocznego niepokoju, w ciszę, którą zdaje się rozdzierać mnogość tłumionych krzyków. Wszystko to znaleźć można w najnowszym tomie opowiadań Orbitowskiego.
Tom rozpościera się między dwoma biegunami, chwalonym przez czytelników „Nowej Fantastyki” – „Popielem Armeńczykiem” a rzeczą nową, tytułowym „Nadchodzi”. Wiele między nimi słów, ale przy niewątpliwej „ciekawości” wyboru, te dwie historie pozostają dlań wiodące. Wizje jednego, a przecież dwóch światów, przeciwstawnych pozornie, a chciałoby się rzec… komplementarnych. Krzywe zwierciadło chichoczącej historii. Malowane słowem, oddawane w tylu na pozór nieistotnych szczegółach obrazy uwiarygodniają papierowy świat. Samo portretowanie jasne, często jednoznaczne, choć typy poplątane. Postaci rysowane krótszymi pociągnięciami pióra okazują się wyraźniejsze, mniej papierowe, w swych szaleństwach czytelniejsze, bardziej zrozumiałe, bliższe, głośniej o uwagę wołające. Upiory stają się bardziej widoczne, niemal dotykalnie obecne, lęki klarowne, grozą swą kłujące głębiej, pozostawiające ślad.
Kolejny poziom tworzą cięte i cierpkie riposty na przemian rzucane ówczesnemu, to znów współczesnemu światu. Diagnozy własne, snute opowieści, historie z piekła rodem wchodzą w zakamarki pogmatwanej podświadomości bohaterów, penetrując miejsca, do których balibyśmy się dotrzeć bez mapy czy bodaj porządnej latarki. Wyraźne obrazy mieszających się ze sobą światów, gdzie duch historii ponurej, a w swym obłędzie przygniatającej nieustannymi powrotami identycznych ze swej istoty zrywów, przez setki stron rękę sobie podaje z mitem o upiorach dziś wielu ścigających, z mitem własnych przeszłości, udręk, które współtworzą kolejne poziomy historii, bycia-tak-a-nie-inaczej pojedynczego człowieka, a wraz z nim losów tak wielu.
Przy całej wyglądającej z kart tomu historii celny jest także opis współczesności, jaki mimo rzadkich bezpośrednich do niej odniesień serwuje Orbitowski. W wielu miejscach pozostaje on gorzki, ostry, a przecież jakże, przy całej swej fantastyczności, rzeczywisty, codzienny, w niezwykłości zwykły. Prawdziwość taka urealnia koszmar, baśń, klątwę, mit, sprawiając, że chciałoby się nie wierzyć w fantazję, w którą uwierzyć nietrudno.
Książka:
Łukasz Orbitowski, „Nadchodzi”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010
* Magdalena M. Baran, doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika „Res Publica Nowa”, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 60 (10/2010) z 9 marca 2010 r.