Łukasz Kowalczyk

Berghain

Berghain leży na granicy berlińskich dzielnic Kreuzberg i Friedrichshain. Mieści się w dawnej elektrowni, szczyci się dancefloorem, gdzie do sufitu jest 18 metrów, oraz sławą najlepszego klubu techno na świecie.

1. Stalker

Drzwi zostały wycięte w betonowo-kamiennym sześcianie z sześćdziesiąt lat temu. W tych czasach stacje mocy były wstydliwe i udawały biblioteki lub muzea historii naturalnej.

Po długich pionowych pasach okien, od wewnątrz, ściekają kolory. Olbrzymy w środku tańczą, rzucają śnieżkami białych błysków, oblewają się farbą, czasem odpalają magnezję.

Patrzy na to z zewnątrz dwieście osób, a beżowe mercedesy wciąż przywożą nowe. Bardzo chcemy wejść, ale karnie czekamy w szarej poświacie świetlówek. Poprzywiązywali je do małych biednych drzewek i metalowej siatki, żeby wytyczały ścieżkę, i one cudem świecą.

Posuwamy się do przodu powoli. Godzina minie, nim staniemy u drzwi, gdzie nas będą sądzić. Wcześniej miną nas dziesiątki wracających, których stalker nie mógł przeprowadzić. Powiedział „step on the right” albo po prostu wyprostował upierścieniona rękę, więc posłusznie odeszli. Są uśmiechnięci, ale wiemy, że cierpią.

Stalker jest stary i wygląda jakby grał w filmie, który ogląda się tylko raz. Ma długie siwe włosy, a lewą połowę twarzy pokrywa mu drobna pajęczyna tatuaży. Srebrne stożki wbite w wargi są jak kły. Jest ciężki i ma spokojne oczy. Gdy jesteśmy blisko, musimy zrobić jeszcze krok do przodu, by się wyodrębnić. Stoimy tak dość długo, ale nie widzimy, żeby patrzył. Ważne, że milczy i uwalnia światło drzwi. Dzięki Bogu nie lądujemy po prawej stronie. Przeszliśmy.

2. Światło jest oszustwem. Mimikra.

W środku jest ciemno, a olbrzymy się gdzieś wyniosły. Kręcą się za to jacyś ludzie, kupują alkohol, giną w zakamarkach, upuszczają butelki, zbierają butelki, wracają. Ciekawe, gdzie podziali się tamci, sprzed wejścia. Ci tutaj są zupełnie inni, muszą tu mieszkać od lat. Upodobnili się stopniowo do wnętrza – łańcuchy, skórzane pasy, muskularne torsy, które w zamierzeniu mają dać radę temu wszystkiemu tutaj. Monstrualnym przekładniom i kołowrotom, pustce, tysiącom ton betonu i rozdzierającemu hałasowi.

Wspinam się po schodach, których szczyt ginie w głębokiej czerni i huku uderzającym w pierś w rytmicznych przypływach.

Muzyka się gniewa, ale gdy skakać dość długo, w dymie, przed zawieszonym wysoko na ścianie dj’em, można ją uspokoić. Udobruchana robi się tak głośna, że ściera uśmiechy z twarzy, a my, w podziękowaniu, skaczemy wyżej i szybciej. Koło mnie Hinduska z czarną kropką między oczyma powoli je lody, które kupiła trzydzieści stopni wyżej.

Gdzieś zniknęły okna, więc nie ma przez co wyjrzeć na zewnątrz. Czas tutaj płynie jak smoła, brak też kruków i gołębic, nie sposób więc stwierdzić, czy tam świta.

3. „Będą zatem istniały, jak długo trwać będzie ziemia: siew i żniwo, mróz i upał, lato i zima, dzień i noc”.

Gdy wychodzimy, do szatni oddaje płaszcze grupka transwestytów. Wyglądają na zmęczonych. Okazuje się, że nie ma jeszcze piątej, a kolejka przed wejściem jest teraz dłuższa. Jest całkiem sucho. Dużo rzeczy zrobiono niepotrzebnie, ale kilku udało się uniknąć. Potop, na przykład, został odwołany.

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 62 (12/2010) z 23 marca 2010 r.