Magdalena M. Baran

Menażeria panów S. (cz. I)

Wirtuozeria szekspirowskiego słowa – tonąca w nucie makbetowskiej poezji magicznej, w szaleństwie kobiety o dłoniach skrwawionych, w przebiegłości Ryszarda, co ziemię spod nóg Lady Anny usuwa. Perliście rozpłakana w dialogu z beznamiętnym, znudzonym psem, zazdrością dysząca nad białą szyją śpiącej Desdemony, wyalienowana samotnością Tymona Ateńczyka sztyletem przebita, co budzi zdziwienie, trwająca w ciągłym zawieszeniu hamletowskiego pytania o życie/nie życie. Ludzka. A wszystko to teatr, co „przechodnim półcieniem” odpowiada prawdziwie. Myśl jasna, tak w oczy, tak w uszy kłująca, że na scen rozdrobnienie nieprzeliczalna. Wirtuozerii tej w krakowskim teatrze naprzeciw inne mistrzostwo wychodzi – w geście, spojrzeniu, płaczu i śmiechu, uważnie odmierzane w każdym wypowiadanym, wyrzucanym z siebie, wyśpiewywanym słowie. W ruchu kolejnym, tak wystudiowanym, na miarę każdej postaci krojonym, obecne.

Scena jest pusta, otwarta, jakby gotowa na przyjęcie wszystkiego, co stać się może i przecież się stanie. Tam śmierć, miłość i to, co pomiędzy nimi, się toczy. Tam żądze nieugaszone, pragnienia odwieczne w ciszy czekają słowa pierwszego, gestu, co światowi zaistnieć pozwoli, co zagra. Scena, niczym ziemia u swych początków, znająca tylko światło, wodę, powietrze, przy pomocy najuboższych, a najbogatszych przecież, bo ludzkich środków, na kilkadziesiąt minut staje się całym światem. Areną zaskakujących metamorfoz, gdzie jedno przemienia się w wiele, wiele w dwoje, to znów w chwilę, która gaśnie w słowie. Zasiadamy z fotelach, trzeci gong, gaśnie światło i… oto wchodzimy do gabinetu niepokrzywionych zwierciadeł, do garderoby, gdzie po kostium kolejny sięgnąć łatwo, pośród masek odnaleźć siebie. W chwili każdej, w nieustannej zmienności postaci – od miłości wiecznotrwałej, przez smutek, niezrozumienie, zawodów mnogość, samotność, obsesyjną żądzę władzy, aż po zmysłów zniecierpliwionych postradanie – odbija się wielkość i małość, panowanie, upadek i na nowo powstawanie największego i najlichszego ze stworzeń, człowieka. Tego, co świat, który jest teatrem, poddanym sobie czyni.

Goethe pisał niegdyś, iż Szekspir „tworzy sytuacje narzucające się wyobraźni, i w rzeczy samej łatwiej je sobie wyobrazić, a trudniej na nie patrzeć”… W krakowskim spektaklu Andrzej Seweryn zabiera widza w głąb mistrzowskiego, obarczonego ciężarem wszechobecnego fatum świata i każe patrzącym właśnie, przeżywać każdy śmiech, każdy ból, komiczny płacz nierozumienia, szaleństwo, samotność, życia rozterkę. Klucz może właśnie nie tylko w wyobrażeniu, lecz w wejściu w wyobraźnię wspólną, dzieloną, z której każdy widz inne wydobywać może interpretacje, słowa, odmienne z niej czytać znaki, „teatr” tworzyć po swojemu. Szekspir bowiem „jest jak świat albo życie. Każda epoka znajduje w nim to, czego szuka i co sama chce zobaczyć”. W tym biegu, w tym zgiełku, w tej pragnień nieuporządkowanych rzece warto wsłuchać się w galerię słów starego mistrza…

Spektakl:

Wyobraźcie sobie… William Szekspir (reż. Jerzy Klesyk, występuje Andrzej Seweryn), Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

* Magdalena M. Baran – doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika Res Publica Nowa, stale współpracuje z Kulturą Liberalną.

„Kultura Liberalna” nr 66 (16/2010) z 13 kwietnia 2010 r.