Grzegorz Brzozowski

Budzący się

Dzień pierwszy

W sobotni poranek trudno uwierzyć. Wielu bierze to za kiepski żart znajomych, nie wierzy do momentu, aż sprawdzi nagłówki na jednym z portali internetowych, zobaczy w sklepie zapłakane sprzedawczynie lub zauważy, że wszyscy w tramwaju już do kogoś dzwonią. Mówią, że czują się jak w hipnozie lub ostatnim odcinku serialu Agnieszki Holland „Ekipa”, gdzie prezydent ginie w wyniku złożonej, przygotowanej we wcześniejszych odcinkach intrygi.

Teraz jednak przygotowania nie ma. Jest też inaczej, niż gdy umierał Jan Paweł II – do tamtej myśli można było się przyzwyczaić, a to spadło jak grom. Wtedy też ludzie wiedzieli, jak się zachować, modlitwa była bardziej oczywista. Zapytani w południe w centrum miasta, przy Grobie Nieznanego Żołnierza młodzi nie umieją nazwać tego, co czują. Powtarzają formułki, które słychać już w mediach: wezwanie do bycia razem, do odsunięcia politycznych sporów, prognozy, że żałobna jedność nie potrwa zbyt długo. Albo przywołują rodzinne historie – urywane opowieści dziadków, którzy otarli się o Katyń.

Ludzie chodzą po Placu Piłsudskiego, zapalają pierwsze znicze przy masztach reprezentacyjnych flag, wejściu do Garnizonu Warszawskiego, przed żołnierzami trzymającymi wartę przy Grobie. Starsza Pani przy Krzyżu Papieskim zachęca przynoszących kwiaty, by wstawiali je do ustawionego przez nią wiaderka. O wypadku dowiedziała się od księdza na zakończenie porannej mszy. Wzięła wodę z sąsiedniej kawiarni, wiaderko nie chciało wejść pod kran, więc kelnerka nalewała po kubeczku. „Tu się zawsze wszystko dzieje, i wesołe, i smutne. Byłam tu, jak była pielgrzymka papieska w 1979 roku, i potem po śmierci Papieża. A teraz i to. Jakby historia chciała zatoczyć… chciała wrócić…”

Przez kolejne godziny miasto próbuje się obudzić. Krakowskim Przedmieściem suną już tłumy. Przed Pałacem ścisk zwiększają pierwsze wozy telewizyjne. Trudno usiąść na którejś z ławek – zajmują je sprzedawcy kwiatów i zniczy, wskakują na nie przechodnie z aparatami. Wokół tej tuż obok Pałacu, przy skasowanym przystanku autobusowym, ciągłe zmiany: raz ustawiają się kolejki do dodrukowanych wydań gazet, to znowu ławka staje się przystanią dla wózków i babci próbujących pokazać wnukom „patriotyzm, bo teraz są otwarte granice, wszyscy jeżdżą i coraz mniej osób to rozumie”. Dzieci podnoszone są na barki ojców, same podnoszą flagi: namalowane przez siebie, kupione z jednego ze stoisk „w trzech rozmiarach, od 5 do 30 złotych” lub naklejone na kurtkę, z nadrukowaną czarną wstążeczką.

Mieszają się twarze i języki. Na ławce przy skasowanym przystanku siada pogubiony w tłumie, samotnie podróżujący emeryt z Japonii w pluszowej czapce z kwiatkiem. Przyleciał na tydzień do Polski, specjalnie by odwiedzić Auschwitz, o którym wiele czytał. Następnego dnia ma samolot powrotny, chciał wybrać się na Stare Miasto, a drogę zagrodził mu tłum. Kilka razy wstaje, kłania się i szybko siada, dziękując za pomoc z mapą. Wypytuje o szczegóły tragedii, z angielskiego silnie znaczonego japońskim akcentem jasno wydobywa się tylko jedno pytanie: „So what will now happen with you and Russia?” Prosi o zrobienie zdjęcia, w podziękowaniu za gościnność kłania się raz jeszcze, wciska na pamiątkę japońską monetę i znika w tłumie.

Na Placu Piłsudskiego sobotnim wieczorem zbierają się ludzie na rozsyłane smsami wezwanie. Gdy wybija godzina zbiórki, nic się nie dzieje, tłum milczy, modli się, miesza. Słychać harcerskie piosenki, wokół Krzyża Papieskiego rozlega się „Barka”. Gdzieniegdzie zapalają się lampki ekip telewizyjnych, ponad Krzyż podnosi się dźwig z kamerą schowaną pod parasolem. Między Grobem Nieznanego Żołnierza a Krzyżem pojawia się ścieżka ze zniczy, najpierw pojedynczych, w dużych odstępach, potem coraz liczniejszych, w kilku zwartych rzędach. Nie wiadomo, kto zaczął ją układać, nikt też do końca nie wie, co ona znaczy.

Przed Pałacem do późna stoją grupy ludzi. Na chodniku naprzeciwko ze zniczy ułożono krzyż, pielęgnuje go lekko ubrana pani z praskim akcentem, która przyznaje, że poszła dziś na imprezę, ale jakoś nie mogła tam zostać, więc przyszła tu i od godziny zapala zdmuchnięte przez wiatr świeczki ku pamięci „światowych ludzi”. Dwóch młodych żołnierzy z oddziału odbywającego warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, w cywilu wędruje z flagą przewiązaną kirem, próbując unikać wywiadów. Mówią, że ciągle zaczepiają ich dziennikarze, nie mogą się od nich opędzić. W końcu dopada ich włoska telewizja, ustawia na tle Pałacu, kilka razy próbuje rozpocząć nagranie zawsze tym samym pytaniem: „So how do you feel?”.

Para młodych czeka na wejście do pałacowych ksiąg kondolencyjnych, przyjechała prosto z Mazur, z wesela, które jednak się dziś odbywało, a oni nie mogli już na nim wytrzymać. Patrzą na rosnące, ściśnięte szeregi zniczy i rozlany gdzieniegdzie wosk: „gdy są za blisko, zaczynają pękać”

***

Dzień drugi

Niedzielnym popołudniem tłumy są jeszcze większe, a przejście przed Pałacem jeszcze węższe od rozlanych na ulicy światełek. Bywa, że starsze panie, próbując utorować sobie w ścisku drogę, wpadają w dyskusję. Wśród zniczy pojawiają się wezwania o polityczne przebudzenie, ze złowieszczym hasłem „to nie może być przypadek”. Harcerze łapią się za ręce, by ochronić tłum przed wtargnięciem na stosy zniczy. Uwijają się strażacy, zasypując rozlewającą się stearynę – trzeba to zrobić zanim spadnie deszcz, wtedy wosk może zacząć pryskać.

W kawiarni na Krakowskim Przedmieściu, z widokiem na wzbierający na zewnątrz tłum, siada młody Libańczyk z książką o Chinach. Właśnie przyjechał tu do dziewczyny. Mówi, że bardzo nam współczuje, ale rzeczy podobne do tego, co dzieje się zakonem, widział już w Libanie, gdy miasta powstały po zabójstwie premiera Haririego w 2005 roku. Potem przychodziły kolejne manifestacje, coraz bardziej upolitycznione; partie prześcigały się w pokazywaniu swojej mobilizacyjnej siły. Wierzy, że u nas tak się nie stanie.

Czas odmierzany jest godzinami do przylotu trumny z ciałem. „Już ruszyła z Moskwy”, „już leci, będzie za godzinę”.

Z Placu Piłsudskiego wyrusza za wojskową ciężarówką Marsz Cieni; szeregi mężczyzn z walizkami, w historycznych mundurach formacji, których żołnierze zginęli w Katyniu, za nim kobiety w kostiumach z epoki, niczym z filmu Wajdy. Uczestnicy mieszają się z rosnącą grupą przechodniów, zmierzając powoli w stronę Pomnika Poległych i Pomordowanych na Wschodzie. Starsza pani w stylowym kapeluszu, zapewne oryginalnym, powoli idzie obok, chodnikiem. Przyznaje, że rzadko wychodzi z domu, bo nie lubi tłumów, ale dziś wyjść musiała. Myśli o rocznicy Katynia i śmierci Papieża, która też wydarzyła się w wigilię Niedzieli Miłosierdzia Bożego. „I że to dziać się musi w Polsce, że to znowu u nas jedyny taki przypadek, nawet jak już wszystko wychodziło. Że też ta Polska to takie chodzące nieszczęście.”

Pochód zostaje przerwany przez policjantki przy wlocie do ulicy Senatorskiej; część przechodniów zastyga w oczekiwaniu na kondukt żałobny. Większość szybko wyjmuje aparaty, opierając się policjantkom, które wzywają posiłki nie mogąc skłonić tłumu by się cofnął. Czeka chłopak z dwiema różami, przez telefon rozmawia z bratem wyglądającym konduktu na lotnisku. Czekają trzy panie w modnych sweterkach, głośno wzdychając, że zaraz zemdleją w tym tłumie, po cichu komentując panów z chodnika naprzeciwko. Synek jednej z pań zazdrości plastikowej szabli chłopakowi, który stoi naprzeciw obok policjanta; , grozi, że zaraz uśnie na krawężniku, wreszcie oddaje bukiet tulipanów nieznajomej staruszce. Mama każe wstawać, przepuścić starszą panią do przodu i trzymać kwiaty samemu.

Surowe policjantki zatrzymują przed wjazdem na Krakowskie Przedmieście nawet ambulans. Ktoś dzwoni do babci, która cały dzień czuwa przed telewizorem. „Kondukt wjeżdża w Emilii Plater. Niedługo będzie na Senatorskiej.”

Policjantki odbierają wiadomość, że już jedzie.

Tłum milknie na sekundę, po czym zaczyna klaskać. Pod kołami słychać chrzęst rzucanych kwiatów. Starsza z policjantek, wmieszana w tłum, płacze.

Przechodnie zaczynają cisnąć się wokół wozu telewizyjnego, wyglądając przez przyciemnione szyby relacji spod Pałacu. Na strzegące go lwy zarzucono szaliki kibiców, nagie jeszcze drzewa obrosły w połowach pni tulipanami. Kwietniki, w których nie zdążono jeszcze zasadzić bratków, pełne są lampek; płomyki zaczynają otaczać pomnik Mickiewicza. Wśród wypalających się zniczy schną tulipany, furkoczą rysunki serc, samolotów i pary prezydenckiej. Latarnie, ławki, parapety: Krakowskie Przedmieście w zniczach. Nawet budka telefoniczna. „Miejsce jest już nieważne.” Niektórzy wędrują z zapalonymi zniczami, miejsca nie znajdując.

Trudno powiedzieć, kiedy tłum znowu się zatrzyma. Przed Świętą Anną ludzie przystają na chwilę posłuchać mszy z telebimu; ksiądz wzywa do odwagi. Część zaraz po kazaniu odchodzi „Zazwyczaj nie biorę udziału we mszy w niedzielę, ale dziś poczułam że chcę, że trzeba.”

Trudno zapalić znicz, by nie błysnął gdzieś w pobliżu flesz. Obok ludzi co chwila przystają statywy. Czasem ktoś głośno skomentuje trzepot migawek nad uszami, mówi, że z premedytacją nie zabrał dziś aparatu „Tu powstał już jakiś jarmark, nie można się skupić. Byłyśmy tu w sobotę rano, można było jeszcze poczuć jakieś emocje. Teraz wszędzie są zdjęcia. Po co ludzie to robią? Na «Naszą Klasę»?”

Kręgi wokół masztów z flagami i Krzyża na Placu Piłsudskiego są coraz szersze. Zatrzymuje się zdyszana para na rowerach, zapala lampkę, jechała dziś za konduktem od lotniska. „Ludzi było tyle, że wyszło trochę, jakby Prezydent był wielkim fanem motorów i cyklistów”. Byli też na Żoliborzu, pod domem Prezydenta. Dlaczego jechali? „To nie był mój Prezydent, ale to jest mój Prezydent. Nie głosowałem na niego, ale przyjechałem, bo czuję że mam teraz wobec niego obowiązek. Chcemy uczcić wszystkie ofiary, ale on był tym pierwszym z Polaków.”

Z ciągle dostawianych zniczy zebrały się już wielkie koła. Ludzie coraz dalej od siebie, ich twarze stają się coraz mniejsze, podświetlone od zniczy jak kolejne płomienie. Podczas nocnego spaceru trudno przewidzieć w jakich miejscach pojawią się nowe światła, w którym oknie wystawione będzie zdjęcie jednej z ofiar, z którego kościoła wyjdą rodziny po mszy żałobnej. Samotne znicze wędrują pod Pomnik Powstańców Warszawskich, kolumnę Zygmunta, drzewa w Parku Saskim. Miasto jest nie do poznania, coś do późna już nie pozwala mu zasnąć.

Mijają dwa dni z siedmiu, znaków na ulicach przybywa. Nikt nie wie, skąd pojawiają się wzory ze świeczek i tulipanów, skąd przypływają wciąż ludzie. Ostatni nocni spacerujący mieszają się z pierwszymi przebudzonymi. Nad placami wciąż furkoczą pióropusze z flag miasta i kraju. Pojawiają się znicze na podstawkach w kształcie świeżych liści.

Miasto jest inne, hipnotyzuje, ledwo pozwala wrócić do domu. Świat patrzy ze skupieniem, od dawno nie słyszanych znajomych z dalekich stron spływają mejle i smsy, do których czas jest zajrzeć, gdy noc się już prawie kończy.

***

Dzień trzeci, początek

W poniedziałek nad ranem koleżanka zatrudniona w Pałacu pisze w mejlu, że nadal nie może spać.

Bo sny są ciągle złe.

* Grzegorz Brzozowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.