Łukasz Pawłowski
Skrajne prawdopodobieństwa
[czytaj także polemikę Łukasza Jasiny]
Dziewięć kolejnych dni po śmierci Prezydenta i członków polskiej delegacji w drodze na uroczystości w Katyniu charakteryzowało się nie tylko narastającą absurdalnością, ale i wywoływało coraz większy niesmak. Amplituda pochwał wypowiadanych pod adresem Prezydenta po śmierci szybko dorównała najbardziej prymitywnym krytykom kierowanym pod jego adresem za życia.
Lech Kaczyński był podobno człowiekiem sympatycznym, ciepłym, dobrze i wszechstronnie wykształconym. O historii można z nim było rozmawiać godzinami, a Jego wiedza, szczególnie z zakresu II wojny światowej, była naprawdę szeroka. Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, Jan Ołdakowski, wspominał, że Prezydent niekiedy samodzielnie oprowadzał zagranicznych gości po Muzeum. O Powstaniu potrafił podobno opowiadać „ze swadą” i „niezwykle fachowo”.
Był podobno Lech Kaczyński, w odróżnieniu od brata, bardzo otwarty na innych ludzi. Jeszcze w PRL potrafił cierpliwie i długo tłumaczyć opozycyjnym „żółtodziobom” swoją ocenę sytuacji politycznej i związane z nią plany. Dla niektórych z tych „żółtodziobów” był wówczas mentorem, dla innych pozostał nim do końca życia. Podobno nigdy nie zapominał o „swoich” ludziach. Jeśli ktoś zdobył Jego zaufanie, mógł liczyć na wdzięczność i szeroko rozumianą pomoc. Podobno bardzo kochał swoją żonę, a prywatnie stanowili niezwykle dobraną parę.
Takie „podobne” informacje docierały do nas dzień po dniu ze wszystkich głównych stacji telewizyjnych, okraszane dodatkowo relacjami znajomych Prezydenta oraz dziennikarzy, ciepło wspominających osobiste kontakty z Lechem Kaczyńskim, jak gdyby zupełnie zapomniano o tym, że dla 38 milionów Polaków Lech Kaczyński nie był człowiekiem miłym, z którym można było ze swadą rozmawiać o powstaniu warszawskim. Był politykiem i jako polityk, a nie jako ojciec, dziadek, kolega, mentor powinien być oceniany.
Tymczasem właśnie w tej roli zupełnie się nie sprawdzał. Dziś apologeci Prezydenta przekonują jak wielka wizja przyświecała jego prezydenturze – wizja odbudowy poczucia przynależności narodowej, wyzwolenia się z kompleksu europejskiego zaścianka, skutecznego przeciwstawiania się imperialnym zakusom Niemiec i Rosji, nauczenia Polaków ich własnej historii. Dlaczego zatem do żadnego z tych szlachetnych celów (być może poza ostatnim) nie potrafił przez pięć lat przekonać Polaków, którzy tak wielką przewagą głosów chcieli najbliższej jesieni pozbawić go urzędu, a trzy lata wcześniej masowo ruszyli do urn, by urzędu pozbawić jego brata? Czy to my byliśmy zbyt maluczcy? Czy też On wyprzedził swój czas? Prawa strona sceny medialnej (scena polityczna pozostaje jeszcze względnie spokojna) przekonuje nas już od kilku dni, że twierdząco należy odpowiedzieć na obie części pytania, czego „najlepszym” przykładem był tekst profesora Zdzisława Krasnodębskiego, „Już nie przeszkadza”, zamieszczony w „Rzeczpospolitej”.
Polacy nie zrozumieli wielkiej wizji prezydentury Lecha Kaczyńskiego i nie ma w tym żadnej winy ani jego, ani jego współpracowników, twierdzi profesor. Wina to przede wszystkim mediów, ale też i nas wszystkich, którzy na Lecha Kaczyńskiego nie głosowaliśmy lub głosować nie mieliśmy zamiaru. Szklane, polskie domy czekały na nas za najbliższym rogiem historii, ale myśmy tę rzeczywistość odrzucili.
Tak być może wyglądała teoria, swobodne plany kreślone przy towarzyskich spotkaniach w gronie bliższych i dalszych współpracowników. Nie za intencje jednak powinniśmy oceniać głowę państwa, ale za praktyczne posunięcia, a te, szczególnie w polityce zagranicznej, trudno nazwać inaczej niż intelektualną i polityczną partyzantką. Nieszczęsny wyjazd do Gruzji był i pozostanie nie tylko nieodpowiedzialny, ale w sensie politycznym skrajnie głupi. Cóż mogliśmy (w najlepszym razie) zyskać jako kraj na tej wyprawie i co de facto zyskaliśmy? Kaczyńskiemu brakowało w polityce zagranicznej cechy, która na arenie krajowej doprowadziła go wraz z bratem do władzy – realizmu politycznego. Prowadził doraźne kampanie wymierzone przeciwko Unii, Berlinowi czy Moskwie, które nie składały się jednak na szerszy plan. Jaki miał być ich cel ostateczny? Tego rosnąca większość ze wspomnianych już 38 milionów Polaków nie dowiedziała się lub, jak próbuje nam wmówić profesor Krasnodębski, nie zrozumiała.
Żaden z poprzednich dwóch prezydentów nie miał tak dużego elektoratu negatywnego jak Lech Kaczyński. Czy rzeczywiście niepopularność i wszystkie Jego potknięcia można wyjaśnić nieżyczliwością mediów? Pomijając nawet zaskakująco życzliwą nieżyczliwość Telewizji Publicznej w stosunku do Prezydenta, twierdzenie to jest po prostu nieuczciwe. Czarno-biała, pozytywistyczna wizja świata i historii, wiara w to, że obiektywna prawda jest gdzieś „tam” i że zawsze można podzielić społeczeństwo na dobrych i złych, po prostu nie wszystkim odpowiadała i nie wszyscy się z nią zgadzali. Obecne tworzenie wokół Prezydenta aury „niezrozumianego geniusza” oraz porównywanie jego zgonu do wszelkich możliwych śmierci, począwszy od śmierci rycerza na placu boju (znamienne jest w tym kontekście nazywanie uczestników wypadku „poległymi”), rozstrzelanych w Katyniu oficerów, do śmierci papieża czy, idąc dalej tym tropem, do śmierci męczennika jest najzwyczajniej niesmaczne.
Podobnie żenujące są niektóre próby wyjaśnienia masowego udziału Polaków w ceremoniach żałobnych. Osobiście najbardziej uderzyła mnie teoria sprowadzającą masowe uczestnictwo w uroczystościach do poczucia winy wobec Prezydenta. I tu znów powraca motyw „niezrozumianego geniusza”, którego wielkość rozpoznano dopiero po śmierci. Pewnym publicystom nie mieści się w głowie, że uczcić pamięć Prezydenta można nawet wówczas, gdy był naszym politycznym przeciwnikiem. Przyznanie się do odmiennych od Lecha Kaczyńskiego poglądów i niezgody na jego prezydenturę, oznacza dla nich danie dowodu albo skrajnej dwulicowości albo skrajnej głupoty. Nigdy nie głosowałem na Lecha Kaczyńskiego i nigdy nie byłem dumny z jego prezydentury. Mimo to poszedłem w minioną sobotę na Plac Piłsudskiego i zapaliłem znicz pod masztem z polską flagą. Kiedy jednak publicyści – psychoanalitycy wyjaśnili mi następnego dnia, dlaczego to zrobiłem, w reszcie uroczystości żałobnych postanowiłem nie brać udziału.
Już wówczas stało się jasne, że walkę o pamięć po Prezydencie Kaczyńskim można uznać za otwartą. Kolejne wypowiedzi i decyzje, jak choćby artykuł profesora Krasnodębskiego, czy wybór miejsca pochówku Prezydenta (nawiasem mówiąc to rzadki przypadek decyzji, którą tak wielu ludzi uważa za szczególnie trafną, a która do tej pory pozostaje sierotą, daremnie poszukującą ojca) jedynie potwierdzały ten stan rzeczy. Możliwe, że walka ta potrwa jeszcze wiele lat, chociaż nie chciałbym bardzo, by za kilka dekad dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie nadal kłócili się zaciekle o Jego rolę w historii najnowszej Polski, będąc coraz mniej zrozumiałymi dla kolejnych pokoleń i coraz szczelniej zamykając się w orbicie własnych sporów. Ten scenariusz już skądś bowiem znamy. Jeśli jednak do tego dojdzie, mówmy o polityku, a nie człowieku prywatnym.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 67 (17/2010) z 20 kwietnia 2010 r.