Magdalena M. Baran

Menażeria Panów S. (cz. II)

[czytaj: część I]

W wirtuozerii przedziwnej słowa, słowa, słowa… Niecodzienne jednak, sobie samemu siłą nadludzką ludzkiego rozumienia wydarte. Cóż znaczyć mogą, gdy wypluwane, wyrzucane z siebie, to znów szeptane, kiedy indziej w głowie własnej powtarzane, niczym czarowna, niczym nieprzerwanie snująca się mantra. Wulgaryzmem nieskalane, śmiechem tkane, łzą tragiczną, krzykiem do głębi rozdzierającym, co wnętrze pali, gdy na światło dnia wydostać się nie może. Monologi o bólu życia.

Sztylet, co miejsce swe znajduje, gdy trucizna tchnienie odbiera miłości tak niechcianej, niespodziewanej, murem nienawiści grodzonej, a jedynej, wiecznotrwałej przecież. Zbawieniem on i kłamstwem niespodzianie sobie zadanym, gdy oczy najdroższe otwierają się, oddech urwany powraca, a eliksir, co oszukiwać miał zmysły, traci swą moc. Czy kłamią sobie nawzajem, gdy zza kurtyny miłości młodzieńczo-szaleńczej fatum nieubłagane wykrzywiony wystawia pysk? Zbawieniem czy potępienia rysem ten życia ból znaczony?

Ręce, co krwią spływają, gdy uniesieniem, szałem prowadzona dla władzy po zbrodni sięga oręż. Przebiegłość, w sztuce wytrwałość, w siebie samą ufność bez granic. Władza przeznaczeniem, losem, przed którym umykać nie warto, bo znajdzie, do drzwi jeśli nie mieczem zbrojnym, to wiedźmy kosturem zapuka… Dopadnie za zakrętem, na drodze pustej, w lasu rozszumianego ostępach. Los, co imion wiele nosi, ku śmierci pchnie, ku zbrodni drzwiom podprowadzi, gdy mocniej i mocniej pragnąć potrafi, gdy pragnieniem dyszy niezaspokojonym widząc, że upragniona, wywróżona przyszłość, królestwo władzy w zasięgu ręki. Dłoń, co z władzy żądzy ku mordowi pchnęła rycerza w miękkich pantoflach, sumienia teraz wyrzutem. Odciąć by ją? Krew zmazać po tysiąckroć pod wodę zanurzając, trać w obłędzie, aż krew urojona, którą dusza spływa, prawdziwą się stanie. Aż ku śmierci przyciągnie śmierć, aż śmiercią tron znaczony innemu przypadnie w udziale.

Krzyk, co świat na części rozdziera, gdy życie wbrew sobie męką nieznośna się staje. Współcześniejszy nam Hamlet na życie targnąć się waha, szkło roztrzaskane do żył pulsujących sobie przytykając. I jemu los złośliwy w dłonie wybory wkłada jednoznaczne, bo choć zasnąć, śnić i umrzeć łatwiej może wobec „morza nędzy”, to inne koleje, inne słowa, czyny pisane w Dole czy na Górze. Umknąć nie sposób. A i jak żyć? Czy z dnia na dzień, wegetując raczej wśród cierpień świata, pragnień niespełnionych, żądz cudzych, snów o potędze, okrucieństw, co ranią, a którym naprzeciw wyjść… zbyt trudno. Czy kłamać sobie, czy światu tylko, czy może światu śmiercią własną ze śmiechem w twarz chlusnąć, raz jeszcze, na wieczność już, śnić. W nieznane. Krzyk i gest bez odpowiedzi, drwiną fatum niedokończony, czynem niezamknięty, bo oto znów inna na horyzoncie zjawa, co ciało ludzkie przybrawszy, umysłowi do bólu świata świadomemu przerywa… jakby ze snu o prawdzie go wyrwawszy.

I łez tyle nad świata w fatum zaklętego losem. „A ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę”. Wszak w teatr życie bawi się. I tylko śmiech, co za plecami się czai pyta… czyj to teatr.

Spektakl:

„Wyobraźcie sobie… William Szekspir” (reż. Jerzy Klesyk, występuje Andrzej Seweryn), Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

* Magdalena M. Baran, doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika „Res Publica Nowa”, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

Kultura Liberalna” nr 68 (18/2010) z 27 kwietnia 2010 r.