Paweł Majewski
Ortega w sieci. Kadr z historii mediów
„Bunt mas” to książka-mit. Z dobrymi, a zwłaszcza złymi konsekwencjami mityczności. Wie się tyle, że jej autor oskarżył bezmyślne masy o zamach na kulturotwórczą elitę. Owszem, było tak. Ale było też coś więcej. Masa (niekoniecznie tożsama z tłumem) niepokoiła Ortegę y Gasseta nie dlatego, że była wyszczekana, bezczelna i roszczeniowa, ale dlatego, że jej członkowie cechowali się silną wiarą w oczywistość kultury rozumianej jako zasób dóbr symbolicznych i udogodnień cywilizacyjnych dystrybuowanych w systemie społecznym. Dla masy, powiada Ortega, konsumowana przez nią kultura jest naturalna jak powietrze. Masa nie myśli o tym, że tę kulturę i cywilizację ktoś stworzył, że nie jest to stan naturalny ludzkości, tak jak człowieczeństwo nie jest naturalnym stanem człowieka. A jeśli nie myśli się o tym, nie myśli się również o wysiłku, jakiego kultura wymaga od swoich użytkowników. To właśnie jest sednem krytyki Gasseta. Masa wchłania kulturę całkowicie biernie. Efektem tego jest zanik zarówno samej kultury, którą Ortega rozumie jako zadanie, a nie jako produkt, jak i świadomej, zbudowanej na kulturze osobowości, która jest realizacją tego zadania. Konsekwencją owego zaniku jest z kolei Gassetowska agresywna przeciętność.
Dlatego Ortega ganił łatwość dostępu do dóbr kultury, co stało się kamieniem obrazy dla jego krytyków. Nie była to jednak tylko urażona duma hidalga, który musi tłoczyć się w foyer między prostakami. Wielkie zbiorowiska w kinach, w teatrach, na imprezach publicznych przerażały go. Wydawało mu się, że w tym ludzkim kotle rozpuści się bez śladu esencja przekazu kulturowego, idącego przez stulecia „ponad” masami i definiowanego przez wąską grupę „prawodawców”, określającego dla nich całość uniwersum kulturowego, wraz z jego peryferiami. Konserwatywny elitaryzm był skutkiem tego rozumowania, nie jego przyczyną.
Ortega mylił się jednak, sądząc, że rozwój cywilizacji technicznej umasowił kulturę już w latach 30. XX wieku. Wtedy proces ów dopiero się zaczynał. W tamtych czasach wciąż jeszcze mało kto (w stosunku do całej populacji) mógł obejrzeć operę albo przeczytać trudno dostępną lub kosztowną książkę. Pierwsze potężne przyspieszenie nastąpiło dopiero dzięki rewolucji roku 1968, kiedy pękła tama oddzielająca „kulturę wysoką” od „niskiej”. Zasób tekstów, obrazów i dźwięków tej pierwszej został ostatecznie wyjęty spod kurateli akademickich kustoszy i wyizolowanych grup twórczych, co stało się w dużej mierze za sprawą gwałtownie rozwijającego się przemysłu księgarskiego, fonograficznego i poligraficznego. To wtedy zaczęto na szeroką skalę wypuszczać na rynek tanie edycje klasyków literatury, które nie były – jak na przełomie XIX i XX wieku – pomocami szkolnymi, lecz samodzielnymi bytami lekturowymi i mógł je czytać każdy, bez względu na rolę społeczną. Rozzłoszczeni mandaryni wyrzekali na „penguinizację” klasyków, ale tysiące czytelników otrzymało szansę dotknięcia tekstów, o których przedtem tylko słyszeli.
W ostatnich latach XX wieku rozpoczęło się drugie wielkie przyspieszenie tego procesu. Tym razem z niewielką pomocą polityki, głównie zaś poprzez technologię. O Internecie wielu koneserów kultury starej daty mówiło, że to śmietnik gromadzący odpady ludzkiego umysłu. Umykało ich uwadze, że wielkie biblioteki również są takimi śmietnikami, tyle że mają lepsze katalogi. Kiedy powstała Wikipedia, uznano ją w wielu kręgach za bezwartościowe składowisko chaotycznych informacji, pisanych nieliterackim językiem przez dyletantów. Musiało upłynąć kilka lat, zanim zauważono, że żadna drukowana encyklopedia ani słownik nie jest w stanie nadążyć za przemianami świata i języka tak skutecznie, jak Wikipedia, przetwarzana i stwarzana każdego dnia, w prawdziwie spółdzielczej pracy tysięcy ludzi. Encyklopedie i słowniki – od Britanniki po Oxford English Dictionary – odzwierciedlały optykę „najwyższych warstw kulturowych”. Wikipedia jest wcieleniem demokracji (Ortega powiedziałby – ochlokracji) wiedzy. Działa na wszystkich rejestrach. Czerpie ze wszystkich obiegów symbolicznych.
Ale Sieć oferuje o wiele więcej. Istnieje dziś już kilka projektów mających na celu zarchiwizowanie całej wiedzy ludzkiej utrwalonej na wszelkich nośnikach i udostępnienie jej wszystkim. Zamiar ten, który z pewnością zachwyciłby Borgesa, jest może nieco utopijny, ale od kilku lat przynosi coraz bardziej konkretne efekty. Na uniwersytetach w Toronto, Kalifornii, Michigan i Nowym Jorku, a także na Harvardzie masowo skanuje się książki, których nie obejmują już prawa autorskie. Książki te można dowolnie ściągać i kopiować, ponieważ są umieszczone w archiwach sieciowych. Jest ich obecnie kilka milionów i zasób ten stale rośnie. Wiele z nich to drobiazgi, ale jest też praktycznie cały kanon literatury Zachodu do końca XIX wieku, setki edycji klasyków oraz pomniejszych autorów greckich i łacińskich (XIX-wieczne Teubnery i niemające copyrightu Loeby) oraz piśmiennictwo innych kręgów kulturowych. Znalezienie krytycznego wydania „Analektów Konfucjańskich”, roczników Assurbanipala albo gazelów Hafiza nie nastręcza trudności. Są także korpusy dawnych tekstów prawniczych i historycznych… Nie trzeba oddawać się piractwu, aby zgromadzić w kilka tygodni księgozbiór, który jeszcze w ubiegłej dekadzie wymagałby długich lat kolekcjonowania (i bardzo grubego portfela!). Jest to takie umasowienie, które Ortedze nie przyśniłoby się nawet w ciężkim koszmarze, i które pokazuje, że jego obawy nie były do końca uzasadnione. Umasowiony system kulturowy, jak się okazało, jest w stanie generować wielkie archiwa „kultury wysokiej”. Problem tkwi gdzie indziej – w słabości bodźców motywujących do korzystania z tych archiwów. Jednym z paradoksów współczesnej kultury jest fakt, że po upadku wielkich narracji, kiedy z katedr uniwersyteckich oznajmia się, że przestały one być potrzebne uczestnikom kultury, ich zapisy stały się tak łatwo dostępnymi, jakimi nie były nigdy za czasów ich obowiązywania. To jest kolejna odsłona Gassetowskiego umasowienia. Lecz nie widać przejawów wrogości mas wobec internetowych archiwów z klasykami. Przeciwnie, same te archiwa powstały niejako właśnie na marginesie procesów technologicznego umasowienia kultury.
Ich zaistnienie stawia użytkowników kultury, którzy pozostają wierni jej starym instrukcjom obsługi, w sytuacji określanej niegdyś jako embarras de richesse. Zasoby są bowiem dosłownie nieprzebrane, zaś kanały ich dystrybucji i obszary magazynowania powiększają się z roku na rok. Oto prosty przykład. Dysk przenośny o objętości terabajta (1000 GB) kosztuje obecnie kilkaset złotych. Średniej wielkości książka jako plik typu pdf zajmuje od 1 do 5 MB. Znaczy to, że na jednym takim dysku, który można schować do małej torby na ramię, zmieści się pół miliona książek. Już dziś można by – przynajmniej teoretycznie – zapakować bibliotekę uniwersytecką (UW albo UJ) do plecaka i wyjechać z nią nad jezioro. Kiedy już przejdzie nam rozbawienie tą perspektywą, możemy się nią zafrasować. Co bowiem można zrobić z taką ilością kultury poza ekstatycznym wrzuceniem jej do tegoż jeziora?
Może za jakiś czas w modę wejdzie noszenie wielkich bibliotek na łańcuszkach. W towarzystwie będzie się mówiło „Stasiek ma brelok z BUW-em, ale Wiesiek zapodał sobie bransoletkę z BN-ką, a Zdzisiek wrócił z Krakowa z Jagiellonką w palmtopie”. Szczytem stylu będzie naszyjnik z Library of Congress, snoby zafundują sobie Bodlejanę, a młodzi chrześcijanie będą nosić wisiorki z Biblioteca Apostolica Vaticana. Natomiast melomani będą używać iPodów (lub tego, co przyjdzie po nich) z dyskografiami dekad lub stylów muzycznych. „Ja mam lata 70., a ty?” – „A ja mam bluesa”.
W takich warunkach nie ma sensu zastanawiać się, jak w najbliższym czasie zmieni się podejście do poznawania, rozumienia i interpretowania przeszłości i teraźniejszości kulturowej. Już teraz, nie wstając od komputera, można w niedługim czasie zgromadzić taki zasób tekstów, obrazów i dźwięków, jaki przed rokiem 2000 wymagałby wieloletnich kwerend badawczych w wielu miejscach na kuli ziemskiej. W takiej sytuacji Joyce nie napisałby „Ulissesa” ani „Finnegans Wake”, a Borges – żadnego ze swoich esejów. Byłoby to zbyt łatwe. Informacje, które oni zbierali latami, by utkać z nich swoje teksty, dziś można zebrać w jedno popołudnie. Dodajmy, że ten drugi na pewno byłby nałogowym wikipedystą, a Kafka i Emily Dickinson porozumiewaliby się ze światem zewnętrznym wyłącznie poprzez Facebooka. Inne możliwości tego typu pozostawiam do wymyślenia Czytelnikom.
Pewne jest jedno, w bieżącym stuleciu będziemy musieli głęboko zredefiniować pojęcie kultury i sposób jej kultywowania. Zmusi nas do tego technologia, a czy zrobimy to masowo, indywidualnie, czy elitarnie, ma o wiele mniejsze znaczenie, niż się niegdyś wydawało.
* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
„Kultura Liberalna” nr 69 (19/2010) z 4 maja 2010 r.