Szanowni Państwo,
w ostatnich tygodniach jednym z najczęściej słyszanych w polskiej sferze publicznej apeli jest wezwanie do jedności. Czy rzeczywiście jedność jest nam potrzebna i dlaczego? Czy miałoby to może oznaczać, że Polacy nie dorośli do systemu wielopartyjnego, pluralizmu opinii i prowadzenia demokratycznego sporu? Albo jeszcze inaczej – dlaczego jest tak duży popyt na retorykę jedności? Spory w demokracji niosą ze sobą przecież korzyści fundamentalne i wydawałoby się oczywiste: choćby jawność. Może więc marzenie o jedności jest pojęciem zafałszowującym polską politykę – w tym sensie, że wzywanie do jedności – używane jako rodzaj szantażu – to hasło-wytrych, zastępujące cywilizowanie kultury sporów? Na te pytania starają się dziś odpowiedzieć nasi znakomici Autorzy: Zygmunt Bauman, Hanna Świda-Ziemba, Henryk Domański, Maciej Zięba OP, Bronisław Łagowski oraz Rafał Betlejewski. Zapraszamy do lektury różnych opinii w sprawie jedności !
Redakcja
ZYGMUNT BAUMAN: O podziałach wynikających z wołania o jedność
HANNA ŚWIDA-ZIEMBA: Hasłem „Solidarności” był pluralizm, a nie jedność
HENRYK DOMAŃSKI: Indywidualizacja, atomizacja i nawoływanie do bycia lepszymi
MACIEJ ZIĘBA OP: Szukając prawdziwej jedności
BRONISŁAW ŁAGOWSKI: Polacy w procesie mentalnej kolektywizacji
RAFAŁ BETLEJEWSKI: Wszyscy jesteśmy Żydami, przepraszam, Polakami
***
O podziałach wynikających z wołania o jedność
Gdybyśmy wszyscy byli ze sobą zgodni co do tego, jak nam żyć pospołu wypada i należy, nigdy pewnie pomysł demokracji nie wpadłby ludziom do głowy. Demokracja rodzi się wszak z odkrycia i przyznania, że się od siebie w czynach i myślach różnimy. I z intencji szanowania naszego prawa do naszej odmienności, i z decyzji powstrzymania się przed zmuszaniem nas lub szantażowaniem byśmy się jej wyrzekli lub do trzymania języka za zębami w wypadku, gdybyśmy wyrzec się jej nie chcieli. We wszystkich tych trzech punktach hasło jedności jest z demokracją na noże: jej odkrycie ignoruje, intencję potępia, a mądrość decyzji podaje w wątpliwość, zaś jej podjęcie stawia demokracji za złe. I istotnie trudno to hasło z demokracją pogodzić. Nasi przodkowie wymyślili wszak demokrację, gdy doszli do wniosku, że różnic naszych poglądów przezwyciężyć się nie da i że alternatywą dla ich uznania nie jest jedność, lecz beznadziejne pogłębianie się podziałów: na mówiących i słuchających, przymuszających i przymuszanych, ignorujących i ignorowanych, upokarzających i upokarzanych. I gdy orzekli nasi antenaci, że w ostatecznym rachunku wolą niewygodę niezgody czy nawet przykrości z niej wynikłe od ich alternatywy.
Zważywszy, że idea jedności kłóci się z realiami ludzkiego współistnienia, hasło zaprowadzenia jedności (niezależnie od motywów i wyobrażeń jego głosicieli) nawołuje do pogwałcenia tych realiów: a więc do powrotu z wygnania tejże przemocy, którą demokracja starała się skazać na dożywotnią banicję. A znów w krajach, w których demokracja nie miała jeszcze okazji do ferowania wyroków, bez tego hasła można się było obejść: przymus i przemoc były przecież milczącym założeniem państwowej praktyki, jako że nigdy się w tej sprawie z ludźmi czy rzeczywistością nie konsultowano. Z obu powodów hasło jedności przywodzi więc na myśl nieszczególnie apetyczne doświadczenia czasów i miejsc, w których wynoszono na piedestał przemawianie, rozmawianie spychając do lochu albo tolerując li tylko w roli drogi na skróty ku placowi straceń. Na przykład leninowskie pryncypia tzw. centralizmu demokratycznego: „póki co, gadajcie, co wam ślina na język przyniesie, ale po tym, jak was rzecz jasna przegłosujemy, morda w kubeł albo jej właściciel pod ścianę”. Albo maoistowskie wezwanie setki kwiatów do zakwitnięcia, czyli do dobrowolnego „wyjścia z podziemia” dziewięćdziesięciu dziewięciu na sto roślinek dojrzałych do ścięcia. Czy mam mnożyć przykłady?
Co tu dużo mówić: dialog – i spór, bez którego się on nie obejdzie – nie jest gładką i wygodną drogą do zgodnego (czytaj: bez stawiania się okoniem i bez kłótni) współżycia. Pełno na tej drodze wybojów, a co kot napłakał drogowskazów – nie możesz się zaklinać, że wiesz, dokąd ten trakt cię doprowadzi. A i z kamieniami milowymi nietęgo – nigdyś nie jest pewnym, jaki szmat drogi jeszcze do przebrnięcia pozostał. Najkrótszą drogą do jedności (czytaj: niesprzeciwiania się tych, którzy do sprzeciwu mają powody) dialog też nie jest. Im bardziej dialog dialogiem, czyli im wyrazistsza odmienność stanowisk i liczniejsze kości między nimi niezgody, tym silniejsza więc pokusa drogi na skróty: bo i szybciej się dojdzie, i wysilić się zbytnio nie trzeba. Będzie z początku trochę krzyku, ale ludzie, jak to ludzie, szybko się przyzwyczają, a pewnie i wdzięczni będą za nagły spokój i ciszę i za to, że nareszcie wiedzą, czego im czynić ani mówić, by nie narobić sobie biedy, nie należy.
Krótko i węzłowato: demokracja nie wróży szybkiego nadejścia nirwany w stylu „kochajmy się ludzie i kupą panowie”, a co więcej wcale jej nadejścia nie pożąda ani go sobie za cel nie stawia. A mimo to Winston Churchill, znany ze swych twardych przekonań i z braku szczególnego rozmiłowania w sprzeciwie przeciw nim i sobie, twierdził, iż demokracja jest najgorszym z politycznych reżymów za wyjątkiem wszystkich pozostałych… Cóż takiego mógł on mieć na myśli?
Ano, jak się domyślam, że jakby to głowie nie uwłaczało i jak wielkiej przykrości by to jej nie sprawiało, dwie głowy są lepsze niż jedna, a trzy lepsze niż dwie, bo każda z nich ma pomysły, jakich pozostałym głowom może ku ich własnej a i pospólnej szkodzie brakować. Jeśli wokół tłoczno od pomysłów licznych a rozmaitych, wolniej się do porozumienia będzie dochodziło (droga okólna jest z definicji dłuższa od tej na skróty) – ale i większa szansa, że się pomyłek uniknie, zaczajone groźby wcześniej dostrzeże, a bokiem obejdzie grzęzawisko, co jak się w nie wpadło, to już nie wypuści. Pewnie demokracja i jest najgorszym na pewność siebie sposobem – tyle że za wyjątkiem wszystkich pozostałych… Krótko mówiąc: chwała Ci Boże za to, żeś nas różnymi stworzył. Mądrzejsi i bogatsi nie jesteśmy wszak mimo naszego zróżnicowania, ale dzięki niemu.
A mógł też Churchill i to mieć jeszcze na myśli, że przymusowe czy dobrowolne wyciszanie głosów sprzeciwu rzeczywistych ludzkich utrapień nie wyleczy, lecz je tylko rozjątrzy, rzeczywistych ludzkich problemów nie rozwiąże, ale je tylko pozbawi szansy rozwiązania, a niczego z tego nie usunie, co ludzi w „rzeczywiście istniejącym” narodzie dzieli, co przeszkadza im sobie wzajemnie w wydobyciu się z tarapatów pomagać, od niedoli ratować, przed krzywdą bronić – a więc w dojściu do rzeczywistej solidarności przeszkadza.
Solidarność ci zbrzydła? Chcesz podziałów? Wołaj o jedność…
* Zygmunt Bauman, profesor socjologii.
***
Hasłem „Solidarności” był pluralizm, a nie jedność
Jedność ze swojej natury wiąże się zawsze z wykluczaniem. Wykluczonych jest często więcej niż tych, którzy ową „jedność” uosabiają. Pojednanie pod hasłem jedności oznacza wykluczenie „tych drugich” i przywłaszczenie wspólnoty, zgodnie z hasłem: „Ja i to, co ja myślę, symbolizuje naród”. Gdy na horyzoncie pojawi się wróg, pojawia się jeszcze jeden fałsz: różne „ja” zbierają się i mówią, że reprezentują naród wspólnie. Kiedy jednak niebezpieczeństwo znika, również w ramach tejże jedności zaczynają się ostre podziały.
W historii Polski mieliśmy do czynienia z dwiema takimi wielkimi „jednościami”. Po pierwsze, komunistyczną. Komunistyczna była jedność narodu, jedność społeczeństwa, jedność partii – która nawet jeśli dzieliła się na frakcje, nie miała prawa tego ujawnić. Przed kilkadziesiąt lat klęliśmy na to i walczyliśmy o pluralizm. I właśnie to ostatnie słowo, a nie jedność, było hasłem Solidarności.
Alternatywą dla jedności komunistycznej była jedność pod znakiem Kościoła katolickiego, zgodnie z hasłem „jedna owczarnia – jeden pasterz”. Co prawda w Kościele światowym, od pontyfikatu Jana XXIII i Soboru Watykańskiego II hasło to zmieniono na ekumenizm, rozumiany jako porozumienie między różnorodnością. W Polsce jednak – jeśli pominąć nieliczne środowiska, na przykład to związane z „Tygodnikiem Powszechnym” – Kościół jest ciągle mało ekumeniczny. Postulat jedności podnoszony przez polskie środowiska katolickie nadal opiera się na trzech hasłach: Bóg, Honor, Ojczyzna. I przekonaniu, że kto nie z nami, ten przeciwko nam.
Każda z tych „jedności” była jak najdalsza od demokracji. Istotą tej ostatniej jest pluralizm – istnienie i ścieranie się różnych orientacji politycznych. Każdy człowiek, jeżeli reprezentuje jakieś zdanie i nie zagraża przy tym wolności, godności i bezpieczeństwu innych, ma mieć prawo i miejsce na wyrażanie własnego zdania. Demokracja stwarza taką właśnie przestrzeń i to w tej samej mierze dla zbiorowości, jak i dla poszczególnych ludzi. Waloryzując jednocześnie tolerancję, jako niezbędną dla zdrowego funkcjonowania państwa przez swój twórczy i wzbogacający wpływ na politykę.
Tak rozumiana demokracja powinna opierać się na kulturze cywilizowanego sporu. Na przykład relacje między partiami powinny być sporne, jednak nie w tym znaczeniu, że gdy partia rządząca mówi „tak”, to opozycyjna zawsze mówi „nie”. Chodzi o wypracowywanie wspólnych, kompromisowych – przynajmniej w niektórych kwestiach – punktów widzenia. O rozmowy przy jednym stole, wspólne rozważanie argumentów i poszukiwanie rozwiązania, na które zgodzi się kilka ugrupowań. W ten sposób w życiu zbiorowym nie jesteśmy zdani na jeden pomysł czy to finansowy, czy gospodarczy, czy administracyjny.
Niestety, w Polsce dopiero się tego uczymy. Wciąż nie spieramy się ze sobą, nie polemizujemy, ale od razu skaczemy sobie do gardeł. Godne ubolewania jest, że ostatnią prawdziwą polemiką, jaka odbyła się w niepodległej Polsce, była dyskusja za rządów AWS, dotycząca powiatów. Pośród rzetelnych wypowiedzi za i przeciw pojawiały się wówczas ciekawe głosy specjalistów, pomysły wychodzące od samorządów, różne inicjatywy obywatelskie. Cały kraj debatował. Udowodniliśmy wtedy, że istnieje możliwość kompromisu, negocjacji, uzgodnienia, przez co każdy może być gospodarzem tego domu, którym jest państwo. Niestety, tak stało się tylko ten jeden raz.
Na koniec zadajmy pytanie o dzień dzisiejszy i jedność po katastrofie smoleńskiej. Zauważmy: w samolocie, który rozbił się w Rosji, siedzieli obok siebie przedstawiciele wszystkich ugrupowań politycznych, kancelarii prezydenta, wojska, rodzin katyńskich itd. Wszyscy lecieli razem, z jedną intencją: by uczcić ofiary Katynia. Ta jedność miała ma głęboki sens. Na taką jedność się godzę.
Katastrofa przyniosła – następnie – jedność w śmierci. Ci wszyscy ludzie, niezależnie od poglądów, zginęli razem. Polacy mieli tego świadomość. Kolejki, które ustawiały się, aby oddać hołd prezydentowi, nie składały się przecież wyłącznie ze zwolenników PiS. Byli tam najróżniejsi ludzie, którzy przeżyli tę katastrofę i przez osobę prezydenta chcieli oddać cześć wszystkim ofiarom. Również ta jedność ma sens i wymaga, byśmy nad nią umieli milczeć.
Te dwa dobre rodzaje jedności niszczy dziś PiS. Uderza mnie ogromny fałsz tej partii, która dowodzi, że oddawanie czci zmarłym tragicznie politykom świadczy o zmartwychwstaniu jakiejś „Polski, którą dotąd uciszano”. Jaka to ma być Polska? Odpowiedź brzmi: ta zjednoczona, która wyklucza inaczej myślącą większość. Ta zadufana, podkreślająca, jak ważna jest na międzynarodowej scenie. Ta odrębna i katolicka, wszystkim się sprzeciwiająca.
Na czele takiej Polski chce dzisiaj stanąć Jarosław Kaczyński.
* Hanna Świda-Ziemba, profesor socjologii, działaczka opozycji w okresie PRL.
***
Indywidualizacja, atomizacja i nawoływanie do bycia lepszymi
Wielkie tragedie skłaniają do podkreślania potrzeby jedności. Było tak w Stanach Zjednoczonych po zamachu 11 września 2001 roku i tak samo jest po katastrofie pod Smoleńskiem. W manifestowanych zbiorowo postawach smutku i w masowym uczestniczeniu w uroczystościach żałobnych dostrzeżono oznaki jedności na poziomie ogólnonarodowym. Większość mediów i osobistości życia publicznego oceniła to niezwykle pozytywnie, wyrażając żal, że są to tylko zachowania jednorazowe i po krótkim czasie wrócimy do negatywnie ocenianego braku tych postaw. Towarzyszą temu próby podtrzymania ducha wspólnoty, czego wyrazem były apele o wybór ponadpartyjnego prezydenta i zastąpienie zmarłych tragicznie parlamentarzystów przez mianowanie nowych, zamiast przeprowadzenia uzupełniających wyborów, które mogłyby prowokować do sporów.
Oczywiście ujawnia to tylko część zapotrzebowania na jedność, bo nie jesteśmy w stanie określić, czy np. ludzie, którzy stali przez Pałacem Prezydenckim, mieli poczucie wspólnoty. Mogła to być raczej chęć oddania hołdu najwyższemu urzędowi, żal w obliczu tragedii, które są składnikami prawie każdej cywilizacji, i potrzeba uczestniczenia w wydarzeniu historycznym na miarę epoki. Często, chociaż nie zawsze, towarzyszy temu chęć bycia razem, która może ulec wzmocnieniu.
Niezależnie od intencji zwolenników tezy o pozytywnych skutkach jedności, warto się zastanowić, na ile jest ona potrzebna. Zacznę od przypomnienia, że naturalnym stanem każdego społeczeństwa nie jest brak, ale istnienie podziałów społecznych. Na zawodowym podziale pracy opiera się efektywność ekonomiczna, a mechanizmy obsadzania hierarchii stanowisk na podstawie kwalifikacji i zdolności – które są przecież nierówne – dostarczają ludziom motywacji i są czynnikiem rozwoju. Żadne społeczeństwo nie mogłoby istnieć bez hierarchii społecznej, a zatem bez braku jedności, co dotyczy również orientacji życiowych, które są w znacznym stopniu odzwierciedleniem nierównych pozycji.
Jeżeli chodzi o scenę polityczną, to jednym z warunków konsolidowania się demokracji, rozumianej jako kształtowanie się optymalnego sposobu porozumiewania się społeczeństwa i władzy, jest aktywny udział obywateli w podejmowaniu strategicznych decyzji, czego wyrazem jest ich aktywność wyborcza, kontrolowanie poczynań klasy rządzącej i rywalizacja między partiami. Podstawą tak rozumianej demokracji jest wystąpienie wyraźnych tożsamości politycznych, tylko bowiem wtedy możliwa jest artykulacja interesów jednostek w kwestiach dotyczących ich losów życiowych i mobilizacja do aktywności politycznej za pośrednictwem instytucji, które są z tym artykulacjami związane. W szczególności, pluralizm poglądów i walka o głosy wyborców są świadectwem tego, że w społeczeństwie rysują się newralgiczne dla systemu demokratycznego podziały na ścierające się nieustannie siły lewicy i prawicy.
Z drugiej strony, byłoby źle, gdyby nie było poczucia jedności. Manifestowane przejawy wspólnoty narodowej, takie jak masowe poparcie dla rządu, patriotyzm czy pomaganie sobie nawzajem spełniają ważną rolę w sytuacjach kataklizmów, zewnętrznych zagrożeń i wojen. Daje to siłę narodowi, państwu i ludziom, bo czujemy się wtedy trochę bardziej bezpieczni. Niemniej, jedność polegająca na zbiorowym uczestniczeniu w uroczystościach i czuwaniu przy świecach, dochodzi do głosu w krótkich przedziałach czasowych. Na dłuższą metę przestaje być funkcjonalna, ponieważ usprawiedliwia bierność, przez odciąganie od spraw egzystencjalnych, dotyczących warunków bytowych, pracy, kariery i innych, bez których funkcjonowanie współczesnych społeczeństw byłoby niemożliwe.
Apele o zachowanie czysto emocjonalnej jedności demobilizują. Ogólnonarodowa wspólnota jest fikcją, a zastępowanie nią indywidualnej odpowiedzialności prowadzi do rozmycia odpowiedzialności, prowadząc do osłabienia spójności społecznej. Bardziej konstruktywne byłoby zachęcanie do „pozytywistycznej” jedności w życiu codziennym, polegającej na odpowiedzialnym stosunku do obowiązków zawodowych, przestrzegania prawa i identyfikowaniu się z interesem ogółu, chociażby przez niewyrzucanie śmieci do lasu. W porównaniu z innymi krajami, słabymi punktami Polaków są samolubność, skłonność do załatwianie spraw czyimś kosztem, zawiść (jedno z ostatnich miejsc na skali zaufania w Europie) i niechęć do uczestniczenia w organizacjach samorządowych (pod tym względem jesteśmy na końcu).
Apelowanie o powrót do wspólnoty nie wynika tylko z obecnej koniunktury politycznej, ale jest fragmentem ogólniejszego nurtu krytyki indywidualizacji i atomizacji w społeczeństwach rynkowych. Procesy te polegają na zanikaniu poczucia tożsamości, więzi i bezpośrednich stosunków charakterystycznych dla rodziny i bliskich znajomych. Zamiast nich są tylko indywidualne strategie, co oznacza, że społeczeństwo przestaje być wspólnotą, stając się zbiorem jednostek. Negatywnymi konsekwencjami tego procesu są alienacja, brak zainteresowania polityką, motywacji do uczestniczenia w życiu publicznym i głosowania w wyborach. Czynnikiem sprzyjającym atomizacji w odniesieniu do społeczeństw postkomunistycznych i Polski może być przechodzenie z komunizmu do demokracji i systemu rynkowego, chociaż jak dokładnie z tym jest, nie wiadomo, jako że wniosek ten jest bardziej rezultatem teoretycznej dedukcji niż badań. Prawidłowością dla okresów przejściowych jest to, że charakteryzują się one zanikaniem starych tożsamości i struktur i formowaniem się nowych.
Nawoływanie do jedności oparte jest na niepotwierdzonej diagnozie, że w Polsce tej wartości brakuje. Jednak z prowadzonych przeze mnie analiz porównawczych wynika, że społeczeństwo polskie nie jest mniej spójne wewnętrznie od innych społeczeństw pod względem zgodności między jednostkami co do podstawowych wartości i norm. Przy czym nie uważam, aby nawoływanie do jedności było szkodliwe. Tyle że ma ono taką moc perswazyjną, jak przekonywanie, żeby ludzie stali się lepsi.
* Henryk Domański, profesor socjologii, dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.
***
Szukając prawdziwej jedności
Jedność, przez którą rozumiemy jednolitość jest w społeczeństwie zawsze czymś niepożądanym. Debata publiczna domaga się artykułowania różnych racji, co nieuchronnie prowadzi do napięć, konfrontacji opinii i konfliktów. Dlatego chęć zachowania jedności za wszelką cenę wynika albo z naiwnego idealizmu, albo z próby uzurpacji, zgodnie z hasłem „to my mamy rację, więc wszyscy inni muszą ją podzielać”.
Istnieje jednak inny rodzaj jedności, który nazwałbym jednością głęboką. Wynika ona z poszanowania drugiej osoby jako istoty posiadającej niezbywalną godność. Tego rodzaju jedności nie burzą naturalne różnice w poglądach na kwestie społeczne, kulturowe, ekonomiczne, czy polityczne. Sprawia ona, że można się różnić, zarazem nawzajem się szanując. To przekonanie wpisane jest w kulturę chrześcijańską – taki właśnie szacunek mamy na myśli, mówiąc, że każdy człowiek jest naszym bliźnim. I tego przekonania nie może zmienić ani odmienny stosunek do zapalania zniczy na cmentarzu żołnierzy radzieckich, ani spór o wysokość podatków, ani to czyją listę się podpisuje przed wyborami prezydenckimi.
W polskim demokratycznym doświadczeniu politycznym rozpowszechniona jest jednak, niestety, zupełnie inna tradycja. Różnice poglądów oznaczają najczęściej agresję i dezawuowanie drugiej strony: zarzuty braku bądź intelektualnych, bądź moralnych kwalifikacji, oceniania, że „ten drugi” jest złym Polakiem, gorszym patriotą itd.
W naszej historii mamy co prawda przykłady na to, że potrafimy również postępować inaczej. Prawdziwie głęboką jedność udało nam się zbudować na przykład w czasach pierwszej „Solidarności”. Bardzo odmienne grupy, różniące się wiekiem, wykształceniem, poglądami społeczno-politycznymi, potrafiły rozmawiać wtedy razem i przekraczać dzielące je bariery. To przykład już klasyczny, ale jedność można budować zawsze.
Momenty śmierci ważnych społecznie osób – jak na przykład śmierć Jana Pawła II, która była dla wszystkich Polaków trudnym przeżyciem, czy katastrofa smoleńska – również miały moc budowania jedności ponad podziałami. Przypomnijmy sobie: w ostatnich dniach, ludzie, którzy stali pod Pałacem Prezydenckim po śmierci Lecha Kaczyńskiego byli z lewicy, prawicy i centrum, byli starsi i młodzi. Bardzo się od siebie różnili, ale łączyło ich coś wspólnego: szacunek dla drugiego człowieka, bez elementu agresji i pogardy. Dopiero z czasem zaczęto „polityzować” tę tragedię.
Albowiem w praktyce politycznej można tego rodzaju momenty jedności wykorzystywać w sposób instrumentalny. Jednak nie zmienia to jednego: ów moment jedności głębokiej jest pożądany zawsze. Nawet jeśli osiągamy go tylko w pewnych momentach. Dążenie, poszukiwanie i budowanie owej jedności może być trudne, ale praca ta jest konieczna, bowiem tylko w ten sposób można zapobiec sytuacji, w której przestrzeń publiczną przejmują wszelkiej maści ekstremiści, z radością wciągający większość społeczeństwa w swoje ideologiczne podziały. A wtedy miejsce racjonalnej debaty publicznej zastępuje wojna totalna w której nasi, a więc „siły światła” mierzą się z „nimi” – „wysłannikami ciemności”
* Maciej Zięba, filozof, teolog, dominikanin.
***
Polacy w procesie mentalnej kolektywizacji
Upraszczając zagadnienie, można powiedzieć, że Państwo jest z istoty jednością, a społeczeństwo z natury wielością. Państwo musi się przystosowywać do zróżnicowanego społeczeństwa, a społeczeństwo pod pewnymi względami podlega unitarnemu państwu. W sytuacjach niebezpieczeństwa zagrażającego wszystkim społeczeństwo łączy się w sposób spontaniczny i wówczas jedność staje się zarazem postulatem moralnym i dyrektywą pragmatyczną. Możemy wówczas mówić o społeczeństwie w stanie wyjątkowym. Taki stan nie sprzyja wolności ani wielu innym prawom człowieka.
Jedność jest bezwzględnie pożądana w jednej postaci – jako powszechna zgoda na obowiązywanie reguł gry czy reguł współżycia. Jeździć można lewą lub prawą stroną, przechodzić na zielonym lub czerwonym świetle, ale po ustaleniu reguły wszyscy muszą postępować tak samo. Stałość sprawiedliwych reguł jest warunkiem wolności. Polacy nie są jednak społeczeństwem, które charakteryzowałoby się jednością pod względem poszanowania reguł.
Tyle, jeśli chodzi o jedność formalną. Co do treściowej strony życia, naturalne i owocne jest pozostawienie swobody wyboru – pod tym względem jednostkę należy traktować jako podmiot inicjatywy i odpowiedzialności. Oczywiście w ludziach istnieje silna skłonność do konformizmu, imitowania zachowań większościowych i zbijania się niejako w jedną masę ludzką. Popychanie ludzi w tym kierunku za pomocą propagandy lub edukacji powinno być traktowane podejrzliwie. Trzeba w takich razach stawiać pytania: o co chodzi, co się za tym kryje, jakim i czyim celom ma to służyć. Może się za tym nie kryć żaden świadomy cel, a jedynie splot takich lub innych obiektywnych przyczyn.
W Polsce obecnie ludzie znajdują się pod naciskiem wymagań, aby stanowili wspólnotę – które dodają się do dziedzicznego kolektywizmu duchowego. W języku publicystyki słowo „społeczeństwo” jest wypierane przez słowo „wspólnota”. Zaimek „my” jest używany również tam, gdzie chodzi o czyny lub skłonności łatwo identyfikowalnych osób lub grup, do których mówiący nie należy. Najlepiej wspominane są wydarzenia dające ludziom „poczucie” bycia razem. Przy okazji zdarzeń nieszczęśliwych, jak ostatnia katastrofa pod Smoleńskiem, a przedtem śmierć papieża czy śmierć dziecka, media wymuszają na widzach określony sposób przeżywania żałoby, co jedne osoby skwapliwie przyjmują, a inne z tego powodu cierpią, bo odczuwają tę presję jako gwałt na autentyczności swoich uczuć.
Do mentalnej kolektywizacji bardzo przyczyniły się praktyki religijne o rozmiarach masowych, a zwłaszcza pielgrzymki papieskie, które pozostawiły w psychice wiernych przekonanie, że modlitwa jest tym ważniejsza, im więcej tysięcy ludzi bierze naraz w niej udział. Trzeba też uwzględnić idee, które dominowały w dawnej opozycji demokratycznej i ruchu solidarnościowym. Kluczowe pojęcie to podmiotowość społeczna, które wcale nie jest takie niewinne, jak wygląda, deprecjonuje bowiem odpowiedzialność indywidualną i podmiotowość w sensie ścisłym. Hasło „solidarność”, które było przystosowaniem inteligenckiej podmiotowości społecznej do potrzeb ruchu masowego, także popycha myślenie i odczuwanie w tym samym, kolektywistycznym kierunku. Mieściło ono w sobie żądanie jedności w walce z ludźmi panującego wówczas systemu. Tak postulowana solidarność nie miała nic wspólnego z solidaryzmem narodowym, przeciwnie, przypominała idee Abramowskiego, który głosił solidarność jako „straszną broń klasy robotniczej”. Otóż obecne wezwania do wspólnoty czy jedności mają również, mimo odmienności warunków, intencje zwalczania czegoś czy kogoś.
Dziwnych treści nabrał także ostatnio usilnie zachwalany patriotyzm. Domaga się on z jednej strony jedności przeżywania – do rzeczywistego działania się nie odnosi – a z drugiej dokonuje dyskryminacji i tych innych, nie-patriotów, z góry piętnuje. Ten typ patriotyzmu występował już nieraz w polskiej historii intelektualnej – tym gorzej dla teraźniejszości, że nie potrafi się od niego uwolnić.
Wszystko razem wziąwszy, widzi się jakiś strach w Polsce przed zróżnicowaniem poglądów, obawę, że inni mogą inaczej myśleć i inaczej odczuwać niż my. Nie sprzyja to oczywiście kulturze liberalnej.
* Bronisław Łagowski, profesor filozofii, historyk idei, publicysta.
***
Wszyscy jesteśmy Żydami, przepraszam, Polakami
Potrzebna nam jest jedność i różnica jednocześnie. Życie w całkowitej jedności, anielskim chórze, jakby powiedział Kundera, jest nieznośne. Ćwiczyliśmy to za komuny. Tak jak i życie w notorycznym, ustawicznym sporze jest koszmarem – zdaje się, że ćwiczą to republiki bananowe w Afryce.
W swojej pracy publicznej zajmuję pozycję krytyka państwa jako takiego oraz zjawiska tożsamości narodowej, a nawet dalej, krytyki tożsamości jako takiej. Wejdę jednak na chwilę w buty adwokata państwa. W sensownie zorganizowanej strukturze społecznej ludzie potrafią zachować wspólnotę przy jednoczesnym podkreślaniu różnic. Wspólnota i różnica powinny występować jednak na rożnych planach. Wspólnota powinna być filozoficzna, obejmować cel współżycia i współpracy, różnice powinny być psychologiczne/behawiorystyczne. Nie da się skonstruować i utrzymać tworu państwowego, w którym nie ma czytelnej wspólnoty celu, powodu współpracy. Tak samo jak nie da się w sposób trwały zlikwidować różnic w zachowaniu i ekspresji poszczególnych obywateli w taki sposób, by nie chcieli oni takiego państwa opuścić.
Od początku istnienia Polski zawieszone jest nad nami pytanie: czym ona jest? Jaki pomysł przyświeca nam wszystkim, że chcemy w tym kraju płacić podatki? Niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by sensownie na te pytania odpowiedzieć. Podsuwane są wiec nam odpowiedzi zastępcze w postaci: wspólnej religii, wspólnego wroga, wspólnego cierpienia, walki narodowowyzwoleńczej, mesjanizmu europejskiego, języka polskiego, symboli narodowych, poezji, przywiązania do tradycji, patriotyzmu itd. Na dłuższą metę okazuje się jednak, że wszystkie te odpowiedzi są niewystarczające. Polska stanie w końcu przed koniecznością sformułowania innej, czytelnej odpowiedzi.
Kto wie, być może uda nam się kiedyś doprowadzić do sytuacji, w której wszyscy będziemy się kłócić niczym przysłowiowi Żydzi w synagodze, czując jednocześnie, że wszyscy jesteśmy Żydami, przepraszam, Polakami. No, ale najlepiej, gdyby do tego wybrał nas sam Bóg.
* Rafał „Betlej” Betlejewski, artysta akcji, performer, twórca parateatralny. Autor między innymi akcji: „Zielona Góra. Tu i teraz” (2002), „Polskę Wolę!” (2004), „Ojciec, Pisarz, Biznesmen” (Berlin 2005), „I Like You, You Like Me” (Nowy Jork 2006), „Tęsknię za Tobą, Żydzie!” (projekt trwa). Copywriter, scenarzysta reklamowy.
* Autor koncepcji numeru: Jarosław Kuisz
** Współpraca: Tomasz Jarząbek
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk
„Kultura Liberalna” nr 70 (20/2010) z 11 maja 2010 r.