Grzegorz Brzozowski
Kino śmiertelnie poważne. Planete Doc Review na gorąco (7-9.05.2010)
1.
Pierwszy weekend Planete Doc Review rozpoczął się trzęsieniem ziemi – wizytą Wernera Herzoga, honorowanego jako mistrz wszystkich mistrzów. W kurtce prosto z planu swego najnowszego filmu o francuskich jaskiniach (w technice 3D), porwał publiczność opowieściami o potrzebie poszukiwania przez dokument nowej definicji rzeczywistości – poza telewizyjnymi standardami czy manierą cinema verite. O poszukiwaniu nie tyle naukowych wyjaśnień, co sposobu na oddanie „chwały” ludzi pracujących np. w podbiegunowych bazach, wśród majestatycznego krajobrazu „Spotkań na krańcach świata”. Wreszcie o ucieczce od filmowania refleksji nad samym sobą – nie tyle jako filozoficznej zasadzie, co raczej instynkcie, podobnym jak u kota unikającego swego odbicia w lustrze.
Na potwierdzenie warsztatu Herzoga, na festiwalu przypomniano m.in. „Biały diament” – ekstatyczny obraz szaleństwa naukowca, które popycha go do podejmowania prób przelotu zeppelinem własnej konstrukcji nad amazońską dżunglą; w krytycznym momencie to Herzog, zamiast operatora, decyduje się wsiąść z nim do chybotliwej maszyny. Ekstatyczny lot przynosi zachwyt nawet tubylcom, kojarzących unoszący się wehikuł z tytułowym klejnotem.
Festiwal dokumentów Planete to jednak nie tylko okazja do oddawania chwały mistrzów, ale i rażących kontrastów współczesnej rzeczywistości – to przede wszystkim sale pełne zmieniających się co chwila obrazów i skrajnie różnorodnych wizji reżyserów.
* * *
2.
W jednej z nich można trafić na film rozpoczynający się od aktu strzelistego do Picassa, który „nie tyle szukał, co znajdował”. Autor „Niewiernych z Taliwoodu” rzeczywiście znalazł się w miejscu niesamowitym, które uznaje za idealnie strategicznie położone, by zainicjować III wojnę światową. To Pakistan czasu Talibów, oglądany z perspektywy George’a Gittoesa, zażywnego australijskiego performera, który odbywa swą małą podróż do jądra ciemności – zbiegającego się z lokalnym centrum kinematografii.
Niczym Herzog, Gittoes próbuje zbudować filmowy esej o odkrywanej krainie. To jednak nie tyle poszukiwanie ekstazy, co nachalnego wyjaśniania odwiedzanego świata; autor nie tyle otwiera się na zdumienie, co dowodzi swych racji. Chcąc udowodnić, że uśmiechnięty człowiek Zachodu może być tu gościnnie przyjęty i uniknąć podejrzenia o szpiegostwo – kupuje regionalny strój, śmiało wdaje się w rozmowy i ściska z przypadkowymi przechodniami. Chcąc pokazać, że istnieje w Pakistanie duchowość poza Talibami – siada przed 115-letnim sufim i maluje mu portret. Chcąc zaś ujawnić pod represyjną kulturą biznes homoseksualnych usług i prostytucji – znajduje ekspertów, którzy w montażu wpadają sobie w słowo potwierdzając przemyślenia autora. Wizja, oblepionego odautorskim komentarzem, Pakistanu to smakowity kąsek dla czytelników Edwarda Saida, poszukujących współczesnych odmian orientalizmu.
Wędrując z kamerą wśród Pakistańczyków, Gittoes ma przy sobie zawsze drugi obiektyw, niemal bez przerwy skierowany na samego siebie – kamerę obsługiwaną przez młodego lokalnego operatora. Kilkakrotnie wracają porównania do Picassem i paryskiej bohemy – rzeczywiście, Gittoes jest niewątpliwie najdojrzalszym – i najbogatszym – twórcą w fabryce filmowej szmiry. Gdy w związku z naciskami Talibów kończą się lokalne fundusze, dochodzi do wniosku, że show must go – staje się sponsorem dwóch pełnometrażowych filmów, w których sam gra, tym bardziej że lekką ręką może wyłożyć potrzebny budżet 7 tysięcy dolarów.
Nawet najtańsze produkcje Bollywood wydadzą się wyrafinowane w zestawieniu z komercyjnymi dziełkami Pakistanu – pełnymi gagów, grymasów i ciała obfitych aktorek, składają się na kiepsko zagrany cyrk zalany keczupową krwią. Wzorce z zachodniej popkultury mieszają się z lokalnym kolorytem – w tanich filmach obowiązkowo występują karły i wojowniczy wąsacze broniący honoru rodziny. Autentycznie lokalna jest też radość filmowania (nadrabiająca techniczne braki) oraz żywiołowy odbiór publiczności. To niejako podróż do początków kina, do czasów, gdy filmy brało się na poważnie i chciało się uciekać przed nadjeżdżającym z ekranu pociągiem. Postać sufickiego mędrca wykreowana na potrzeby produkcji Gittoesa zaczyna przyciągać rzeczywiste tłumy wyznawców.
Narrator kreuje się zatem na ostatniego obrońcę sztuki w czasach terroru. W pewnej chwili trudno już ocenić, kto jest właściwie bohaterem filmu: Pakistan podczas kryzysu demokracji czy rozbuchane ego autora, które błyszczy na niskim firmamencie prowincjonalnego Hollywood. Pod względem technicznym również trudno odróżnić produkcję dokumentu od pakistańskiej fabuły – film Gittoesa to operatorski horror, roztrzęsione ujęcia i upodobanie do telewizyjnych zbliżeń idą w parze z dydaktycznym montażem. Powstały twór przypomina mieszankę tricków z weselnych kaset z lat dziewięćdziesiątych, pomieszanych ze stylem Michaela Moore’a, a właściwie – epigona tego stylu.
Wiedziony ambicją stworzenia show narrator sam garnie się jednak w coraz większe tarapaty – zabiera aktorów na pogranicze z Afganistanem, „najwspanialszej fortecy świata”, do jaskini podobnej do tej, gdzie miał się ukrywać Bin Laden. Zmusza jednego z najzagorzalszych przeciwników filmów do wystąpienia przed jego kamerą. Buszując po dokumentalnym eldorado nieustannie znajduje doniesienia o zamachach, zamieszkach i wybuchach bomb. Któraś z produkcji zostaje przerwana przez rozwścieczonych mieszkańców wioski. Jeden z aktorów zostaje porwany. Gittoes znajduje nadpalone plakaty ze swego filmu po ataku bombowym na sklep z komercyjnymi płytami.
Oczyszczone z nieskromnych produkcji stoiska zostają zalane propagandową produkcją Talibów; pożegnalne nagrania samobójczych zamachowców mieszają się ze scenami z egzekucji na stadionach. Niewinna zabawa pryska, komercyjne produkcje zostają przerwane. Nadchodzą naprawdę kiepscy aktorzy, bez śladu poczucia humoru. Nawet słaby, kiczowaty żart zyskuje na wartości wobec ich powagi. Film Gittoesa odnajduje swe jądro ciemności – urywków filmów Talibów trudno nie skomentować inaczej niż: groza.
Z dydaktycznego show pod napięciem, film przeradza się zatem w diagnozę kraju – areny starcia dwóch konkurencyjnych widowisk. Być może trzeba było właśnie tupetu zachodniego szowmena-performera, by móc to wydobyć. Powstał film przewrotny: z jednej strony o peryferiach sztuki filmowej, z drugiej o ego zachodniego artysty. Mimo nachalności realizacji, oklejony obficie odautorskim komentarzem Pakistan ukazał przerażające oblicze. Powstał film niemożliwy do wytrzymania – od roztrzęsionej ręki operatora po rozbuchane ambicje narratora. Jednocześnie film niemożliwie potrzebny, choć drażniący – o kraju, w którym kino bierze się poważnie, i to śmiertelnie.
Dla reżysera to jednak nie pierwszyzna. George Gittoes zdaje się być uzależniony od podobnych podróży – przebywał m.in. w Bośni, Kongu, Rwandzie czy Timorze; mianuje się „artystą wojennym” używającym spektrum środków wyrazu, od fotografii po wideo. Prezentowany film to ostatnia część trylogii kręconej m.in. w przestępczych dzielnicach Miami i Iraku. Filmy do wglądu na jego stronie internetowej (która milczy wszakże o aktorach). To Herzog zdecydowanie innego kalibru, nieco pokraczny, ale także potrzebny.
Tegoroczne Doc Review aż kipi od podobnych kontrastów.
* * *
3.
W jednej z sal odbywa się masterclass z Martinem Strange-Hansenem, nagrodzonym Oscarem duńskim reżyserem, który prezentuje swój pomysł na podbicie rynku telefonów komórkowych. Serii „Pinly i Flau” zdaje się przyświecać idea maksymalnej kondensacji – uproszczenia do granicy prymitywizmu. Trzyminutowe animowane filmiki są gęste od dramatycznych zwrotów, silnych kontrastów barwnych, pozbawione nadmiaru detali; w sam raz do oglądania na przystanku. To produkcje niekomercyjne, ale docelowo mające być rozpowszechnione masowo przez komórki nastolatków. Fabuła również została zatem dostosowana do wymagań nastoletnich odbiorców; to historie starć z rodzicami – jak przyznał reżyser, w tym wieku „nawet samo ich istnienie było zawstydzające”; perypetie pełne pogubionych podpasek, nieoczekiwanych defekacji czy spadających staników. Wulgarne opowiastki powstały podobno na podstawie relacji o rzeczywistych problemach duńskich nastolatków.
* * *
4.
Tymczasem w sali obok rozpoczyna się film Oliviera Zuchuata: dziecięca ręka przegląda zeszyt pełen ludzi gubiących buty w ucieczce z wioski – to zapis ataku bojówki dżandżawidów na osiedla Czadyjczyków z plemienia Dajo; efekt rozlania się konfliktu w Sudanie na sąsiedni kraj. Na stronie obok narysowany bezczynny biały człowiek obok białego kota, jeszcze stronę dalej – scena odwetu na najeźdźcach leżących w kałużach krwi. Dzieci śpiewają piosenkę o marzeniu, by stać się policjantem i móc obronić swój lud. Kilka ujęć dalej starszy mężczyzna z wioski spokojnym tonem zaczyna odczytywać ze swego zeszytu listę osób, które zginęły w zapoznanej przez zachodnie media plemiennej bitwie. Ujęcie zdaje się nie mieć końca, lista ciągnie się niemiłosiernie, podobnie jak przetrzymywanie w tymczasowym osiedlu Gouroukoun, tytułowym „Daleko od wioski”.
Radykalnie odmienne doświadczenia ludzi zbliżonych do odległości sal kinowych. Tydzień pokazów festiwalowych dopiero się zaczyna, obejmie w sumie ponad 150 tytułów. Napięcie nie wydaje się słabnąć.
Filmy:
Biały diament, reż. Werner Herzog, Niemcy 2004.
Niewierni z Taliwoodu, reż. George Gittoes, Australia – Pakistan 2009.
Pinly i Flau, reż. Martin Strange-Hansen, Dania 2008.
Daleko od wioski, reż. Olivier Zuchuat, Francja-Szwajcaria 2008.
* Grzegorz Brzozowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.
„Kultura Liberalna” nr 70 (20/2010) z 11 maja 2010 r.