Umberto Eco. Fot. Aubrey. Źródło: Wikimedia Commons

W obecnym dyskursie niezwykle popularnym wątkiem było do niedawna przeciwstawianie kultury masowej kulturze wysokiej. Na szczęście coraz lepiej zauważalne są oznaki odwrotu od tego dość absurdalnego założenia. Kino „nieambitne” zostało docenione przez filmoznawców. Podobnie zaczyna być z literaturą. Nieliczne twierdze na niektórych uniwersytetach wciąż jednak roszczą sobie prawo do rozgraniczania spraw Wielkich i tych Niegodnych. Choć i one powoli są zdobywane.

Jestem przekonany, że każdy czytelnik „Kultury Liberalnej” czytał któreś z dzieł Umberta Eco: esej, analizę, a może coś z beletrystyki. W każdym razie zapewne nie ma wśród nas nikogo, komu zbudowanie skojarzenia z nazwiskiem Eco przyszłoby z wyjątkowym trudem.

Tym razem drogiej nam polszczyźnie przyswojono klasyczną publikację „Apokaliptycy i dostosowani”, która we Włoszech ukazała się już w roku 1964. Zachęcony przez bardziej wyedukowanych przyjaciół zabrałem się do czytania, choć przyznam, że z pewną rezerwą. Bo cóż o kulturze masowej może powiedzieć książka z 1964 roku mnie, człowiekowi zamkniętemu w jej pułapce w roku 2010?

W książce autor zajmuje się m.in. kiczem, komiksem, muzyką popularną i telewizją. Znając treść jego przemyśleń, można żałować, że nie przewidział powstania Internetu!

Ponadto w książce pojawiają się ukochane mity współczesności. Chociażby Superman. Jednocześnie Eco walczy z innym rodzajem mitów: mitami językowymi. Na przykład „pojęcia-fetysze”, za które uważa choćby „kulturę elitarną” czy „kulturę masową”, są przez niego uznawane za coś całkowicie bezwartościowego. Jakiż to wielki krok w kierunku późniejszego postmodernizmu! Z drugiej strony zdaje się odkrywać prawdę z pozoru oczywistą: nadchodzą nowe czasy, zatem warto wypracować nowe pojęcia. Zachęcam czytelników do zwrócenia na te fragmenty książki szczególnej uwagi.

A zatem autor „Imienia róży” nie tylko krytykuje dotychczasowy język, ale także tworzy go na nowo. Współcześni absolwenci kierunków medioznawczych bardzo często posługują się pojęciami, których autor pierwszy raz użył w tej książce.

Tekst książki nie jest trudny w analizie, choć nie oznacza to, że jest lektura łatwą. Wręcz przeciwnie. Język Eco bywa nieco skomplikowany (a może to efekt działania tłumacza?). Nie jest to jednak dzieło ideologiczne, sztuczne i przesadnie poważne. Siła Eco nie polega na wyliczeniach, ale na rzetelnej prezentacji wielu niezmiennych, a przez to wręcz uniwersalnych cech kultury masowej (choć autor daje nam odczuć, że stałość nie jest jej główną właściwością. Dominują raczej dynamika i tymczasowość).

Eco nigdy nie był przeciwnikiem kultury masowej. Mówiąc jego językiem, był zarazem „dostosowany” i unikał ślepych zachwytów. Być może dlatego w swojej książce stanowczo opowiada się po stronie „dostosowanych”. Godzi się z kulturą masową i jest jak najdalszy od roztaczania apokaliptycznych wizji. Zresztą, historia przyznała mu rację. Świat po czterdziestu kilku latach nie stał się chyba gorszy. Tak przynajmniej podpowiada mi intuicja historyka.

Zaglądając do książki Eco, dostrzegamy w niej również dalekowzroczność jego analiz. Co więcej, książka jest monografią naukową, co cieszy w dwójnasób.

Porównanie książki Eco z którymś z tekstów o podobnej tematyce, napisanych i opublikowanych niedawno, byłoby raczej trudne. Stylem Eco przypomina raczej dzieła dawniejsze, jednak sposób ujęcia tematu wybiega w przyszłość. Z pewnością jest to książka oryginalna, niezdezaktualizowana, syntetyczna i uniwersalizująca. Z powodzeniem będzie można do niej sięgnąć i za lat czterdzieści.

 

Książka:

Umberto Eco, „Apokaliptycy i dostosowani”, przeł. Piotr Salwa, wyd. W.A.B., Warszawa 2010.