Bartosz Biedrzycki

Miasto na mokradłach

Republika Weimarska, a w zasadzie jej trudności i ostateczny upadek to fascynujący okres w historii Niemiec. Próba analizy przyczyn klęski tego tworu może dać wgląd w przyczynę nadejścia kolejnego okresu – czasów narodowego socjalizmu w Tysiącletniej Rzeszy.

Jednak tak, jak ten czas historyczny jest fascynujący, tak jednocześnie trudny do uchwycenia i opisania, być może dlatego tak mało twórców chce się z nim mierzyć.

Jednym z tych, którzy podjęli to wyzwanie jest Jason Lutes, amerykański twórca komiksowy. W Polsce znany jest raczej słabo – wcześniej wydawnictwo timof i cisi wspólnicy wydało jego powieść graficzną „Karuzela głupców”, pierwotnie serializowaną w magazynie „The Stranger”.

Po uznaniu, jakie „Karuzela głupców” zyskała wśród krytyki, Lutes rozpoczął prace nad swoim monumentalnym dziełem – odliczoną na 24 rozdziały epopeją „Berlin”. Jej pierwszy tom (z trzech zbiorczych) ukazał się w Polsce w 2008 roku nakładem wydawnictwa kultura gniewu pod tytułem „Berlin. Miasto kamieni”.

Historia zaczyna się spokojnie i dość powoli nabiera tempa. Do Berlina, z zamiarem zostania wolną słuchaczką na tamtejszej akademii artystycznej przyjeżdża Marthe. Jeszcze w pociągu spotyka znanego dziennikarza, Kurta Severinga. Ta dwójka staje się potem jedną z osi fabularnych utworu.

Drugą jest Gudrun, którą mąż z córkami wyrzucił z mieszkania stwierdzając zwyczajnie, że uczciwy Niemiec nie będzie mieszkał z „czerwoną”.

I tu dochodzimy do trzeciego planu opowieści – bohaterem zbiorowym są bowiem Niemcy – podzieleni z grubsza na tych, których to wszystko nie obchodzi, na czerwonych, orędowników rewolucji robotniczej i brunatnych bojówkarzy narodowego socjalizmu. Jednych i drugich obserwuje na co dzień i komentuje stary policjant. Oba zresztą te ugrupowania zostają dość wyraźnie napiętnowane – brunatni są wyszydzani zarówno przez dziennikarza, który wypowiada się o nich z pogardą i razem z kolegami z redakcji otwarcie z nich drwi oraz przez policjanta, który w ulicznych przepychankach przyrównuje ich do psów. Czerwoni poddani są krytyce mniej opisowej – pokazany jest mechanizm uzależnienia „towarzyszki Gudrun”, która dostaje się pod nachalną i nie do końca oczekiwaną protekcję jednego z aktywnych działaczy ruchu, stając się komunistką niejako mimo woli.

Wśród tych ścierających się na ulicach, czekających tylko na wybuch, zdobywających wykluczające się sympatie ludzi frakcji rewolucyjnych toczy się zwykłe życie Berlina. Ludzie żyją, kochają się, spotykają, ranią wzajemnie i odrzucają. Marthe po porzuceniu uczelni próbuje zarobić na życie, odcięta od pieniędzy ojca; związuje się wreszcie z Severingiem, wcześniej odrzucając zaloty jednej z koleżanek. Na tle ich nagłego i gwałtownego romansu Berlin przygotowuje się do przejęcia władzy przez jedną z opcji. I chociaż czytelnik wie już, że zwyciężą brunatni i na wiele lat ciemność spadnie na to zbudowane na mokradłach miasto, bohaterowie epopei mogą jedynie domyślać się przyszłych wydarzeń. Bo w mieście jest nadal względnie normalnie; to nie jest Republika z „Czarnego obelisku” Remarque’a, gdzie szalejąca inflacja i bieda doprowadzała ludzi na skraj rozpaczy.

„Berlin. Miasto kamieni” to rewelacyjne studium ludzkich zachowań, postaw, charakterów, a także, a może przede wszystkim – zmiany tychże. Lutes stopniowo i powoli wprowadza swojego czytelnika w kręcącą się coraz szybciej karuzelę wydarzeń, która porywa kolejne postaci, wkręcając je w bezlitosne tryby historii, które bez skrupułów mielą na miazgę ludzkie życia.

Narysowany nastrojową, utrzymaną w konwencji magicznego realizmu kreską ten czarno-biały album olśniewa wiernością oddania świata przedstawionego, przepychem szczegółów i detali, skontrastowanym z wyrazistością ludzkich postaci. Mimo pozornej prostoty historia narysowana jest bardzo kunsztownie.

Z pewnością jest to jeden z tomów, które samym swoim pomysłem i istnieniem obalają bzdurną tezę powtarzaną przez ciasne umysły, że komiks to rozrywka prymitywna. Medium to, mające dłuższą historię niż kino, w swoim dojrzały dojrzałym wieku potrafi zaoferować wyrobionemu czytelnikowi także takie wysublimowane, inteligentne i przerażające w swojej trafności i wymowie arcydzieło. Z pewnością „Berlin” – nie tylko jako studium rodzącej się grozy hitleryzmu, czy analiza bolszewickiego widzenia świata, lecz także jako mistrzowskie notatki z obserwacji jednostek i tłumów ludzkich – jest pod każdym względem majstersztykiem.

Przemówi nie tylko do historyka, do psychologa czy socjologa – ten komiks przemówi do każdego, bo pokazuje zwykłych ludzi z każdej warstwy społecznej, uwikłanych w gordyjski węzeł bolesnej historii współczesnej.

Uznanie dla epopei Lutesa zostało zresztą dosadnie wyrażone przez polskich czytelników, którzy „głosując portfelem” dość szybko wykupili pierwsze wydanie „Berlina”, niemalże wymuszając na wydawcy dodruk, co w warunkach polskiego rynku komiksowego jest wydarzeniem prawie niespotykanym.

Ta, z pewnością jedna z najważniejszych powieści graficznych w historii medium, przedstawia obecnie dla czytelnika jedną tylko wadę. Musimy nadal czekać na publikację kolejnego tomu, chociaż po przewróceniu ostatniej karty tego świetnego także od strony poligraficznej wydania – chciałoby się zawyć z wściekłości, nie dostawszy odpowiedzi na pytanie – co dalej?

Na razie pozostaje nam także czekać na drugie wydanie „Mausa” Arta Spiegelmana, naturalnej kontynuacji „Berlina” – mrocznej, okrutnej opowieści o Szoa.

Komiks:

Jason Lutes „Berlin. Miasto kamieni”
Wydawca: kultura gniewu
 
 
 

 

* Bartek Biedrzycki, specjalista IT, twórca, wydawca i miłośnik komiksów, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.