Magdalena M. Baran
Frank w kryzysie
Równo poukładane stosy pieniędzy. Stawki ustalone, ocenione, a jednak zmienne, zależne od zasobności poszczególnych klientów. Tyle dla zwariowanej właścicielki podupadłego pensjonatu, tyle dla przemysłowca, tyle zaś za kopalnię, co dochodu nijakiego przynieść nie może. Wszystko krojone na miarę potrzeb… bankierów. Temu zabrać, temu zabrać, a jeszcze i tamtemu też, a sobie… Sobie dać. Klucz do sejfu w każdej obracany ręce, przed oczami ukryty ciekawskich – w kieszeni, na dnie walizki czy torby, to znów na szyi noszony. Byle inny mniej dostał, byle na czarną więcej odłożyć godzinę, byle samemu dobrać się do bankowych skarbów. Tylko… ciszej!
Machinacje, malwersacje, kombinacje. Wszystkie pod krawatem, w czarnych wdowich rękawiczkach, w spuszczeniu nieszczęściem znaczonych rzęs. Rozegrane do bólu wręcz perfekcyjnym językiem autora, że jak po sznurku iść za nimi można do sensu sedna. Frank samego siebie ofiarą pada – najuczciwiej nieuczciwy w rozpamiętywaniu bankierskiego dziedzictwa, Egli – demonicznie uporządkowany personalny – na zimno przyrządzone kalkuluje prywatno-służbowe, nierozdzielane światy, gdzie marzenia pieniądza pragnieniem i pozorem bezpieczeństwa deptane; Bockman, wciąż w nerwach, co perfekcjonistę perfekcyjnym pożrą rakiem, eutanazją wątpliwą dobity, gdy winy swoje pospiesznie nawet fałszywemu gotów wyznać mnichowi. Trup ściele się gęsto, raz za razem strzały dochodzą z piwnicy, gdzie zimne drzwi sejfu skrzypią niczym wieko wciąż uchylanej trumny. Co też w środku?
W cieniu szwajcarskiego państwa, światowej stolicy oko perskie puszczających banków, nietrudno o jasne widzenie kto jest kim. Oto świat jest bankiem. Niczym więcej. Wokół zaś krąży zachłanna banda, wszystko gotowa oddać, sprzedać, rozdrapać, przehandlować za pomnożenia bogactwa, zapach pieniędzy, które miast gwarantować szczęście i dobrobyt, ciągnie w dół, do zimnego, wilgotnego grobu. Marzenia, plany, życie jako takie ulega zapomnieniu, rozmazane przegrywa ze złudną wizją szczęśliwości, jaką niesie wyśniony pieniądz. Tu ciągłe dóbr gromadzenie, z rąk do rąk pieniądz przekazywany, pod światło oglądany, nadgryzany probierczym zębem czasu, tak dalece nieczasowy przecież. Żądza bogactwa zwycięża. Nie ma uczuć, więzów, relacji, które ostałyby się po bankowej burzy Dürrenmatta. Taki świat, gdzie podejrzany wydaje się nawet grom z jasnego nieba.
Sztuka zamknięta w skeczu, w powtarzających się schematach scen balansujących na granicy groteski, czarnego humoru i… rzeczywistości przecież. Skeczowo to wszystko w dekoracje ubogie, ascetyczne przy, na dziesiątki sposobów odmienianej wizji bogactwa. Świat jest bankiem, co steranemu człowiekowi odbierze grosz ostatni, ale i człowiek, w świecie tym – tak starym, a tak przecież dzisiejszym – dla grosza zrobić gotów niemal wszystko. Świat to marionetek, gdzie każda każdą za sznurki ciągnąc rozgrywa – przegrywa, wygrywa… Komu to oceniać?
Powierzchowne, jakby sobą samym znudzone już aktorstwo, nie broni jednak prawideł Dürrenmattowskiego świata, szczególnie, gdy arię i songi fałszywie wyśpiewuje. Miast lekkości pozornej tej czarnej komedii, przygwożdżenie dźwiękiem bezbarwnym, beznamiętnym do fotela, nuty z ust płynące płaskie, miast słowa świata podkreślać, spłycające. Pozornie wszystko w porządku – dekoracje, skecze, odrobina burleski. Pozornie. Tekst jednak pozostaje. Dürrenmatt musi bronić się sam.
Spektakl:
Friedrich Dürrenmatt, „Frank V. Komedia bankierska”
Reż. Krzysztof Babicki
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
* Magdalena M. Baran, koordynator Instytutu Obywatelskiego, redaktor kwartalnika „Res Publica Nowa”, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 72 (22/2010) z 25 maja 2010 r.