Szanowni Państwo, a jednak ponad 50 % uprawnionych udało się do urn wyborczych. Emocje jednak nie opadły, wprost przeciwnie! Rezultat niepewny, walka polityczna trwa, i nie można nie zapytać, jakie wnioski można wyciągnąć z wyborów prezydenckich 20 czerwca – w sensie społecznym, politycznym i medialnym? Ilu było przegranych, kto naprawdę wygrał? Czy to prawda, że Bronisław Komorowski – jak powiedziała Jadwiga Staniszkis – w pewnym sensie przegrał pierwszą turę wyborów? Czego możemy spodziewać się w drugiej turze wyborów? A może od niezręcznej i źle przygotowanej kampanii prezydenckiej naprawdę znacznie ciekawszy jest… Mundial?

Odpowiedzi znajdą Państwo w tekstach, które napisali dla nas: Paweł Śpiewak, Ireneusz Krzemiński, Paweł Marczewski, Marceli Sommer, Michał Krasicki, Łukasz Jasina oraz Jarosław Kuisz. W zeszłym tygodniu o przedziwnym wyobrażeniu idealnego, polskiego wyborcy wypowiedzieli się: Wiesław Godzic, Agnieszka Rothert i Kazimierz Kik.

Zapraszamy do lektury i komentowania tekstów!

Redakcja


W temacie tygodnia:

1. PAWEŁ ŚPIEWAK: Zwycięzców jest wielu
2. IRENEUSZ KRZEMIŃSKI: Niebezpieczny wynik I tury
3. PAWEŁ MARCZEWSKI: Z myśliwego – liberał?
4. MARCELI SOMMER: Kompromitacje, sukcesy i przyszłość lewicy
5. MICHAŁ KRASICKI: Rosnący pesymizm i polska krótka pamięć
6. ŁUKASZ JASINA: Narzekanie jest boskie, czyli impresje powyborcze…
7. PIOTR KIEŻUN: Nowy prezydent osłabi swoją partię
8. JAROSŁAW KUISZ: Bez absurdalnych kompromisów


Paweł Śpiewak

Zwycięzców jest wielu

W tych wyborach nie ma przegranych poważnych kandydatów.

Platforma i Bronisław Komorowski mogą być słusznie zadowoleni, choć nie mogą być szczególnie dumni ze swojego wyniku. Marszałek otrzymał solidne poparcie nie dlatego, że miał coś zastanawiającego lub poważnego do powiedzenia, nie dlatego, że Sławomir Nowak miał pomysł na kampanię (wprost przeciwnie), ale dlatego, że zyskał pewne wsparcie, bo jest z PO – a ta ma od 2007 roku mniej więcej 42-procentowy elektorat. Głosowano wszak nie tyle na Komorowskiego, co na formację Donalda Tuska. Wyborców, jak się dowiadujemy, PO ani nie ubyło, ani nie przybyło.

Jarosław Kaczyński może być bardzo zadowolony, bo przekroczył 33-procentowy poziom poparcia z 2007 roku i okazało się, że jest w Polsce miejsce na centrowo-prawicową formację. Centrowy zwrot się opłacił i wart jest podtrzymania. Zwycięzcą jest też pan Napieralski, który w jeden dzień stał się liderem lewicy, choć nadal ani on, ani SLD nie mają nic do zaproponowania. Głosy na Napieralskiego to zapewne również głosy tych, którzy mają dość konfliktowego i dwubiegunowego podziału w naszej polityce.

Można rzec, że Polska była i jest podzielona wedle granic zaborowych i etnicznych, podobnie jak to miało miejsce w referendum unijnym czy w poprzednich wyborach parlamentarnych. Białoruskie regiony i Ślązacy opolscy nigdy nie głosują na prawicę narodową, a szlachta zaściankowa z Kaszub zawsze skłania się do kandydatów tradycjonalnych. Podobnie jest z podziałem na część wschodnią i centralną oraz na ziemie odzyskane. Polska geografia polityczna jest dość trwale ustalona.

Można przewidywać, że za dwa tygodnie Komorowski z pewnym trudem zostanie wybrany prezydentem, ale tak czy inaczej ta komfortowa dla PO sytuacja polityczna potrwa jeszcze rok. Teraz ani Schetyna, ani Tusk nie będą mogli znajdować w osobie prezydenta usprawiedliwienia dla swej bierności i braku poważnych projektów zmian w ważnych instytucjach państwowych. Ludzie Platformy po trzech latach rządów nauczyli się państwa i można od nich wymagać, by do tej znajomości rzeczy dorośli.

Ale mimo że PO łatwej będzie swoje ustawy przeprowadzać i swoich ludzi wpychać na stanowiska, to warunki rządzenia będą dość trudne. Przyjdzie ponieść znaczne koszta powodzi. Możliwa jest druga fala globalnej recesji. Polska gospodarka jest równie zacofania, jak była, a wzrost gospodarczy osiągamy tylko dzięki funduszom unijnym. Słabości PO wykorzysta konkurencja. Tym bardziej, że stosunkowo skromny wynik PO daje się też tłumaczyć pewnym i chyba narastającym rozczarowaniem obecnym rządem (choć nie samym Donaldem Tuskiem).

Kaczyńskiemu zależy, ale nie tak bardzo, na urzędzie prezydenckim. Bardziej na zwycięstwie wyborczym w wyborach parlamentarnych. Ma na to pewną szansę i dużo zależy od zdolności koalicyjnych jego partii. Z całą pewnością PiS pod wodzą Kaczyńskiego jest w stanie zawalczyć o dobry wynik za rok. Bez niego, gdyby trafił do Pałacu Namiestnikowskiego, ta partia może się niebezpiecznie dzielić. Walka o wpływy wybuchłaby tam z dużą siłą i do głosu wróciliby wtedy osobnicy pokroju Suskiego i Karskiego. Szansa PiS jest w centrum. Wywołuje to zresztą przerażenie warszawskiej inteligencji (co widać na Facebooku). Im bardziej cywilizuje się prawica, tym ona bardziej jej nienawidzi. Naród nadal nie dorasta do szczytnych wymagań elit, bo nie głosuje hurmem na jedynego słusznego kandydata.

Szansą dla nas wszystkich jest również polityka centrowa, o mniejszym natężeniu konfliktu. Więc wszystko, co czyni Polską politykę mniej agresywną, należy wspierać. Tym razem nagrody imienia Jacka Kurskiego za niegodziwość w mowie i czynach należą się wyłącznie sztabowcom Komorowskiego, Nowakowi, Niesiołowskiemu, Palikotowi. Siła spokoju znowu wygrywa, a spokój zdołali zachować szefowa sztabu PiS i Paweł Poncyliusz.

Od wyborów oczywiście ciekawszy jest mundial. Brazylia i któraś z latynoskich drużyn mają szansę dojść do finału. Dawne potęgi europejskie uległy dziwnej epidemii. To jest też wielkie wydarzenie.

* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.

Do góry

* * *

Ireneusz Krzemiński

Niebezpieczny wynik pierwszej tury

Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich po raz kolejny dowodzą, że przewidywanie w polityce nie jest łatwą sprawą, nie wiadomo, czy nawet nie bardziej zwodniczą niż prognozy meteorologów! Co więcej, pewność siebie i z góry powzięte przekonania na temat ewentualnych motywów wyborców są doprawdy wielką zmorą w politycznych rachubach. Sądzę bowiem, że politycy, sympatycy i działacze Platformy Obywatelskiej byli przekonani, iż pamięć o grozie, jaką wywołały rządy Jarosława Kaczyńskiego, zapewni zwycięstwo jego rywalowi, czyli przedstawicielowi PO, marszałkowi Sejmu RP, Bronisławowi Komorowskiemu. Ale, jak widać, pamięć ludzi, zwłaszcza – hmm – pamięć wyborcza jest dość krótka. Tym bardziej, że wydarzyło się tak wiele w Polsce, poczynając od katastrofy prezydenckiego samolotu, przez którą całe to wyborcze zamieszanie.

Jak wiadomo, nijak nie można mi przypisać sympatii politycznej ani do Jarosława Kaczyńskiego, ani do jego partii i politycznego obozu. Lecz nie mam wątpliwości, że kampania wyborcza prezesa PiS była naprawdę doskonałym dziełem. Można nawet chyba powiedzieć, że w paru punktach była zgoła majstersztykiem.

Po pierwsze, tak naprawdę zaczęła się niemal natychmiast po katastrofie, gdy rząd zajmował się niezwykle zresztą odpowiedzialnie obsługą tego niezwykłego wydarzenia społecznego, jaką była żałoba narodowa. Wszyscy zresztą byli dość skonfundowani tym tragicznym wydarzeniem – jednak grupka twórców kampanii PiS już wtedy zaczęła działać, niesłychanie umiejętnie wykorzystując społeczne nastroje i ową konfuzję polityków oraz zastępu dziennikarzy.

Być może, gdyby poziom polskiego dziennikarstwa i mediów był wyższy, nie poszłoby tak gładko, ale trudno nie pamiętać szlochającej z byłą prezydentową Moniki Olejnik i powtarzanego wciąż hasła zgody i jedności narodowej przez dziesiątki innych dziennikarzy. Kryło się pod tym nie do końca uświadamiane poczucie winy, że oto wyśmiewany i nie szanowany prezydent, nagle, nie wiadomo jak, wyrósł na… bohatera narodowego, pochowany na Wawelu i to tak, że przesłonił samego, tak czczonego w III RP, Józefa Piłsudskiego…

To niejasne poczucie winy – na co wskazała już w kilka dni po katastrofie moja przyjaciółka, znana psychoanalityczna terapeutka Olga Pilinow – dominowała także w przypadku tysięcy polskich obywateli, którzy gromadzili się przed prezydenckim pałacem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, bądź w innych miastach wyrażali swe uczucia. Wszak ogół polskich obywateli nie bardzo szanuje polityków, nie bardzo skłonny jest szanować własne państwo. Ale w obliczu takiej katastrofy, w której obok prezydenta zginęła ważna elitarna reprezentacja całej Polski – otóż trudno było sobie ludziom nie uświadomić, że to jednak dla nich ważne. Ważne, a przecież na co dzień niedoceniane i nie szanowane należycie. Świetny materiał na wyrzuty sumienia, które skłaniać muszą do innego i oczywiście lepszego spojrzenia na tych, którzy zostali jako najbardziej poszkodowani przez śmierć swych bliskich i swych partyjnych towarzyszy.

Ten element posłużył twórcom kampanii za podstawę zabiegu zmiany oblicza, wyobrażenia o Jarosławie Kaczyńskim. Ba, zapewne sytuacja obiektywnie temu sprzyjała, bo i dziś, po dwóch miesiącach od tragicznej śmierci jego brata bliźniaka widać na twarzy prezesa PiS ślad bólu i cierpienia. Zapewne ryzykowny, ale jakże świetnie zrealizowany pomysł, aby zamiast głównego kandydata pokazywali się jego partyjni, ideowi przedstawiciele – był właśnie jednym z majstersztyków kampanii.

Z kolei sytuacja przeciwnego obozu była bardzo trudna, bo, po pierwsze, niełatwo było pokonać swego rodzaju emocjonalny szantaż, wymuszający bardzo koncyliacyjne zachowania. Wszelkie „walenie prosto z mostu” – słynne wypowiedzi czy to Andrzeja Wajdy, czy jeszcze bardziej Władysława Bartoszewskiego – budziły niesłychanie negatywny oddźwięk, szczególnie wśród ogarniętych poczuciem winy dziennikarzy. Po drugie, gdy tylko minęło nieco czasu i rozwinąć się mogła prawdziwa kampania, na Polskę przyszła plaga powodzi. I bez względu na to, jak się w końcu podliczy straty, wydarzenie to wymagało bardzo stanowczej reakcji rządu, premiera i rządzącej partii. Wszak pretensje spaść mogły tylko na obóz rządzący. To znacznie spowolniło kampanię Komorowskiego.

Ba, to jednak nie końca usprawiedliwia prostą prawdę: że była to kampania po prostu kiepska. Zarozumiałe przekonanie, że przecież ludzie pamiętają, jakim to premierem był Jarosław Kaczyński, zapewne sprzyjało niedostatkom kampanii. Przypomina to nieco klęski wyborcze dawnej Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności, przekonanej o swej moralnej wyższości… Dobór osób, które reprezentowały Komorowskiego i – zatem – PO był co najmniej nieudany i można tylko błagać, żeby różne panie z podwójnymi nazwiskami przestały się ukazywać na ekranach telewizyjnych… Słynne gafy kandydata PO też wskazują, że sztab był słabo zorganizowany i kiepsko pracował: po pierwszych wpadkach grupka wykształconej młodzieży powinna przygotowywać materiały i pilnować wystąpień kandydata. Nic podobnego się nie stało i z tego trzeba wyciągnąć natychmiast naukę. Sztab wymaga natychmiastowej zmiany, a ci, którzy odpowiadali za dotychczasową kampanię powinni być natychmiast zwolnieni.

Jednak można i trzeba dodać jeszcze jedną, ważną uwagę. Być może, przekonanie o społecznej pamięci zagrożeń, jakie niosły ze sobą rządy PiS i osobiście Jarosława Kaczyńskiego wcale takie nietrafne nie było. Ale musimy uwzględnić element niezmiernie ważny: działanie tzw. publicznych mediów. Określenie „tzw.” jest tutaj na miejscu i nie jest przesadą. Sposób, w jaki działała telewizja publiczna, zwłaszcza telewizyjna „Jedynka”, przypominał doprawdy czasy peerelowskiej propagandy. A przecież – zwłaszcza w sytuacji powodzi, ulew itp. – właśnie program pierwszy telewizji był najpowszechniej odbierany. Publiczność wiejska, małomiasteczkowa, a nawet znaczne rzesze Polaków żyjące w miastach średniej wielkości w prywatnych domach – nie mają kablówki, nie wszyscy mają „satelity”, ale wszyscy oglądać mogą TVP. Miało to, jak sądzę, ogromne znaczenie w tej kampanii. Także fakt, że tak naprawdę, a wbrew znanym oskarżeniom ze strony PiS, obóz rządzący i Komorowski nie mieli żadnego, własnego ośrodka medialnego. Nie mają „swojej” gazety i tego fatalne skutki dają o sobie i w tym przypadku znać.

Oczywiście, trudno nie wspomnieć o tym, który okazał się wielkim zwycięzcą kampanii prezydenckiej i być może najwięcej na niej politycznie zarobił. Rzecz jasna, chodzi o przedstawiciela SLD, Grzegorza Napieralskiego. Istotnie, jego kampania odbiegała od pozostałych, wniosła dużo energii i przede wszystkim zmusiła obu dostojnych kandydatów PiS i PO także do wyruszenia w teren, do spotkań bezpośrednio z ludźmi, bez pośrednictwa telewizyjnego ekranu. Na tym kandydat SLD bardzo zyskał, chociaż wydawał mi się dość schematyczny, z lekka marionetkowy, z przyklejonym do twarzy uśmiechem i z góry zaplanowanymi, bynajmniej nie kontrowersyjnymi czy problemowymi wypowiedziami. Ale – jak widać – na tle innych, a zwłaszcza nijakiej kampanii Komorowskiego – zdobył duże uznanie.

Gdy to piszę, nie mamy dobrego rozpoznania, kto i jak na kogo głosował, więc trudno o jednoznaczne opinie. Sądzę jednak, że na kandydata SLD niekoniecznie głosował elektorat tej partii. Raczej byłbym skłonny uważać, że dużą część jego zwycięskich procentów „nabili” młodzi i młodsi wyborcy, którzy na pewno nie byli skłonni głosować na Jarosława Kaczyńskiego, ale których też bardzo rozczarował marszałek Komorowski. I tutaj sprawa jest niełatwa: bo zwycięstwo Napieralskiego na pewno daje mu istotny kapitał polityczny i osobisty. Ale nie wiadomo, czy może nie mieć też negatywnego wpływu na część przynajmniej SLD-owskiego elektoratu. Zapewne, znacząca jego część poprze Komorowskiego w drugiej turze, ale być może sporo obecnych wyborców Napieralskiego – w ogóle nie pójdzie na wybory w drugiej turze. Jedno nie ulega wątpliwości: obóz rządzącej partii, obóz PO i wszyscy jego sojusznicy muszą natychmiast zmobilizować się i przystąpić do pracy. Być może, obecna sytuacja: Kaczyński – Komorowski pobudzi i wyborców, i polityków do wysiłku i zmobilizuje do działania. Trudno sobie wyobrazić bowiem, z jak problematyczną sytuacją mielibyśmy do czynienia, gdyby, nie daj Bóg! – zwyciężył w tych wyborach następca Lecha, Jarosław!

* Ireneusz Krzemiński, profesor socjologii.

Do góry

* * *

Paweł Marczewski

Z myśliwego – liberał?

Ogłoszenie pierwszych, szacunkowych wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich oglądałem w warszawskim klubie Chłodna 25. TVN pokazuje wyniki sondażu przeprowadzonego przez Millward Brown SMG/KRC – 45,7 proc. dla Komorowskiego, 33,2 proc. dla Kaczyńskiego. Zaskoczeń nie ma. W końcu ktoś proponuje, żeby zmienić na TVP 1. „Na »Jedynce« na pewno wygrywa Kaczyński” – rzuca ktoś inny z przekąsem. Ogólna wesołość. Tymczasem „na Jedynce” wprawdzie nie wygrywa Kaczyński, ale za to przegranym pierwszej tury, wedle komentarza profesor Jadwigi Staniszkis, okazuje się – mimo najlepszego wyniku – Komorowski. Znowu ogólna wesołość.

Szkoda, że wieczór wyborczy na Chłodnej nie potrwał do rana, a zgromadzeni w klubie szybko znudzili się kolejnymi doniesieniami ze sztabów. Gdyby usłyszeli wyniki podane przez PKW o piątej nad ranem, wesołość ustąpiłaby miejsca zaskoczeniu, być może również niedowierzaniu. Komorowski 41,22 proc., Kaczyński 36,74 proc. Przewaga kandydata Platformy okazuje się niemal trzykrotnie mniejsza, niż przewidywał sondaż dla TVN.

Komorowski nie tyle przegrał z którymkolwiek z konkurentów, co ze swoimi własnymi nadziejami – na zwycięstwo w pierwszej turze i na to, że aby je odnieść wystarczy hasło „Zgoda buduje”, które należałoby zapewne przetłumaczyć na mniej enigmatyczne „Niczego nie zepsuję”. Wypada zatem przyznać rację cytowanej dziś z ochotą przez niemal wszystkie media Jadwidze Staniszkis – Komorowski jest faktycznie przegranym pierwszej tury.

Sądzę jednak, że profesor Staniszkis myli się co do charakteru tej porażki. Przegrana Komorowskiego nie wynika ze „zwrotu na lewo i rozmycia liberalnego wizerunku”, bo Komorowski nigdy wyrazistego, liberalnego wizerunku nie stworzył. Grał na pragnieniu stabilizacji, dość powierzchownie pojętych tradycyjnych wartościach (flinta, kapelusz z piórkiem i rodzinny obiad), dorzucając do nich opozycyjną kartę. Przykładem odwrotu od liberalizmu nie jest też, wbrew temu co twierdzi profesor Staniszkis, odejście od prywatyzacji w służbie zdrowia wbrew głosom środowisk lekarskich. Pozew sztabu pragnącego wykazać, że Komorowski nie jest zwolennikiem prywatyzacji służby zdrowia, jest oczywiście zrozumiały z punktu widzenia dynamiki kampanii, ale brakowało mu nieco substancji, bo doprawdy trudno jednoznacznie stwierdzić, jakie sam kandydat Platformy – niezależnie od linii przyjmowanej przez jego partię podczas prac parlamentarnych – ma poglądy w tej kwestii. W jego ogólnikowym dokumencie-manifeście „Wizja Polski” nie ma na ten temat ani jednego zdania.

Walka toczyła się będzie w drugiej turze nie tylko o głosy tych wyborców, którzy w minioną niedzielę poparli Grzegorza Napieralskiego, dając mu nadspodziewanie dobry wynik. Na tych wyborców grał będzie z pewnością Jarosław Kaczyński, bo nie wydaje się, aby mógł liczyć na jakąkolwiek „rezerwę” głosów w swoim własnym elektoracie. Wyborcy głęboko przejęci katastrofą pod Smoleńskiem i szczerze przekonani o tym, że to właśnie brat tragicznie zmarłego prezydenta będzie jego najlepszym następcą, na pewno nie zostali w domach podczas pierwszej tury. Inaczej wygląda sytuacja Bronisława Komorowskiego – ma on do wygrania nie tylko głosy zwolenników Napieralskiego, ale i niemałej grupy tych, którzy byli gotowi go poprzeć, ale nie zrobili tego zrażeni jego tradycyjną i mało konkretną retoryką. Ile było osób, które chciały głosować na progresywnego, proeuropejskiego liberała o nowoczesnych, dalekich od neoliberalnego dogmatyzmu poglądach na miejsce państwa w gospodarce, ale nie na myśliwego, który wdzięczy się do wyborców czekając, aż żona poda mu zupę? Ile spośród tych osób celowo oddało głos nieważny albo z rozmysłem nie poszło głosować?

Oczywiście Bronisław Komorowski nie będzie polskim Obamą. Rzecz w tym, by nie był polskim Vaclavem Klausem.

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog, eseista. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Przeglądu Politycznego” i redakcji „Kultury Liberalnej”. Dziennikarz „Europy – miesięcznika idei”.

Do góry

* * *

Marceli Sommer

Kompromitacje, sukcesy i przyszłość lewicy

„Afera sondażowa”

Już, już, wydawało się, że wyniki niedzielnego głosowania okażą się – jeśli chodzi o czołówkę stawki – do bólu przewidywalne. Jedyną niespodziankę sprawić miał, nadspodziewanie wysokim trzecim miejscem, Grzegorz Napieralski. Dysonans pomiędzy sondażami OBOP-u dla TVP a tymi przeprowadzanymi na zlecenie telewizji TVN i Polsat mógł zaskakiwać, ale większość przyjęła jako pewnik, że faktyczny wynik będzie gdzieś pomiędzy sprzecznymi prognozami. W blogosferze pojawiła się plotka, że OBOP „doszacował” wyniki swoich exit polls tzw. efektem poprawności politycznej, co byłoby praktyką niespotykaną i raz na zawsze dowiodłoby nierzetelności „upolitycznionych mediów publicznych”. Niepokój pojawił się nawet w szeregach zwolenników Jarosława Kaczyńskiego (czy aby na pewno TVP nie zmanipulowała wyników sondaży na korzyść ich kandydata).

Metoda badawcza stosowana przez OBOP (exit polls, na próbie ok. 50 000 Polaków) powinna wprawdzie dać wyniki dokładniejsze od zwykłych sondaży telefonicznych przeprowadzonych przez konkurencję, żadna różnica metodologiczna nie wyjaśnia jednak aż tak dużej różnicy. Niewielu zauważyło, że dysonans pomiędzy sondażami OBOP-u i pozostałych pracowni pojawił się już na ponad tydzień przed wyborami, kiedy to wyraźny wzrost poparcia w badaniu OBOP-u zarejestrowali Jarosław Kaczyński (o 8 proc. w ciągu około trzech tygodni) i Grzegorz Napieralski (też o 8 proc.), na łeb na szyję spadło natomiast poparcie dla Bronisława Komorowskiego (aż o 15 proc.). W tym samym czasie sondaże SMG/KRC stały w miejscu lub odnotowywały tendencje przeciwne (wzrost poparcia dla Komorowskiego o 6 proc.). Internetowa plotka (kaczka blogerska?) o manipulacji TVP i OBOP-u wydawała się tym trudniejsza do wykluczenia, że przecież nie jedna, lecz dwie pracownie otrzymały wyniki z kilkunastoprocentową przewagą Komorowskiego nad Kaczyńskim. I obie zapewniały o tym, że ich metoda dawała jak do tej pory znakomite wyniki.

Kolejne liczby, podawane już przez Państwową Komisję Wyborczą, powinny przyczynić się – z jednej strony – do obniżenia wiarygodności dwóch telewizji i współpracujących z nimi pracowni badawczych (warto podkreślić, że najprawdopodobniej to zleceniodawcy zadecydowali o „niskobudżetowej” – telefonicznej, opartej na niewielkiej próbie – formule badania). Z drugiej strony, powinny przynieść refleksję, czy aby na pewno tylko media publiczne winny być rozliczane z rzetelności i apolityczności (zgodnie z argumentem, że w wypadku mediów prywatnych decydują właściciel, reklamodawcy i niewidzialna ręka rynku), czy doprawdy prawo własności jest ponad wszelkimi standardami etyki i profesjonalizmu. Szczególnie w kraju, gdzie rynek telewizji komercyjnych jest tak zamknięty (w zasadzie można mówić o duopolu), warto patrzeć medialnym bonzom na ręce, zwracać uwagę na ich polityczne, biznesowe i środowiskowe powiązania w równym stopniu, jak robi się to z kolejnymi władzami TVP.

Po trzecie wreszcie, „afera sondażowa” powinna wnieść otrzeźwienie do mediów, wprowadzić sporą dozę sceptycyzmu i krytycyzmu do instytucji sondażu, a przynajmniej nauczyć dziennikarzy przykładania jakiejkolwiek wagi do metodologii stosowanej w danym badaniu. Obawiam się jednak, że nadzieja na rezultaty w tych trzech podstawowych kwestiach okaże się płonna.

Schyłek „antykaczyzmu”

Wyniki pierwszej tury wyborów mówią nam sporo na temat dotychczasowego przebiegu kampanii wyborczej. Starania sztabu marszałka Komorowskiego, by głosowanie uczynić plebiscytem w sprawie „przemiany” Jarosława Kaczyńskiego poniosły porażkę. Mimo zakulisowej gry politycznej wymierzonej w Grzegorza Napieralskiego, mimo nominacji Marka Belki na szefa NBP, otwartego poparcia uzyskanego od jednego z najpopularniejszych polityków formacji postkomunistycznej, Włodzimierza Cimoszewicza, i gestów cichego poparcia ze strony niemal całej „wewnątrzpartyjnej opozycji” w SLD (od Olejniczaka, przez Kalisza, aż po samego Kwaśniewskiego, który z ciepłymi słowami dla Napieralskiego odczekał do upublicznienia wyników pierwszej tury), Napieralski zdobył więcej głosów, niż ktokolwiek się po nim spodziewał.

Z tego zaskakującego wyniku, jak również z ponad 35 proc. poparcia, jakie zdobył Jarosław Kaczyński, można wnioskować, że mimo starań autorów kampanii Komorowskiego, jak też wielu innych polityków i osób publicznych, nie udało się przywrócić dawnego natężenia namiętnościom antypisowskim. Jeszcze niedawno lider wszystkich bodaj sondaży nieufności i posiadacz największego negatywnego elektoratu w polskiej polityce (w lutym, według OBOP-u, 49 proc. Polaków było zdania, że powinien wycofać się z polityki), zdołał osiągnąć – uwaga – więcej głosów, zarówno liczbowo, jak i procentowo, niż jego śp. Brat w pierwszej turze wyborów 2005 roku! Można tę zmianę nastroju w społeczeństwie przypisywać do pewnego stopnia tragedii z 10 kwietnia, ale gdyby nie spokojny profesjonalizm kampanii Jarosława Kaczyńskiego, który napotkał na nieudolność i błędy po stronie głównego konkurenta, „antykaczyzm” mógł powrócić ze zdwojoną siłą. Utrzymanie bądź zmiana tego trendu będzie kluczowe dla ostatecznego wyniku wyborów.

Wyborcy Napieralskiego, czyli kto?

Walka między Kaczyńskim a Komorowskim toczyć się będzie teraz o mobilizację swojego elektoratu i pozyskanie wyborców reszty kandydatów, w tym zwłaszcza Grzegorza Napieralskiego. Wbrew powszechnym przewidywaniom nie sądzę, aby to deklaracja Grzegorza Napieralskiego o poparciu jednego z dwóch pretendentów do prezydentury (lub nie popieraniu żadnego), była kwestią kluczową (ci wyborcy pokazali już raz, że kierują się własnym rozeznaniem, a nie głosem tego czy innego autorytetu). Istotniejszy może się ostatecznie okazać bezpośredni kontakt Komorowskiego i Kaczyńskiego z tymi wyborcami oraz podejmowanie dyskusji na bliskie im tematy.

Możemy się więc spodziewać po stronie Jarosława Kaczyńskiego akcentowania kwestii służby zdrowia, polityki społecznej i regionalnej, zniuansowanych wypowiedzi dotyczących polityki zagranicznej, podkreślających przekonanie prezesa PiS o ścisłym powiązaniu polskiego losu z losem Unii Europejskiej, wreszcie, chęć działania na rzecz „Europy solidarnej”. Marszałek Komorowski natomiast będzie prawdopodobnie podkreślał swój liberalizm obyczajowy (in vitro, parytety – warto zauważyć, że w tych sprawach Kaczyński nie opowiedział się nigdy jednoznacznie po stronie prawicy obyczajowej) i atakował swojego przeciwnika za konfrontacyjność wobec Rosji i europejskich partnerów. Kaczyński będzie musiał przekonać wyborców, że jego postawa wobec Zachodu jest bezkompleksowa i czyni go bardziej „europejskim” od kierujących się tym, „jak wypadną”, stawiających „dobre relacje” ponad „polski interes” Platformersów.

Decyzja, jaką podejmą wyborcy Napieralskiego, będzie ważna nie tylko dlatego, że może zadecydować o zwycięstwie jednego lub drugiego kandydata, nie tylko dlatego nawet, że wpłynie na przyszłą strategię koalicyjną Sojuszu Lewicy Demokratycznej. To będzie wielka próba dla elektoratu lewicy postkomunistycznej – okaże się bowiem, czy po ponad dwudziestu latach jest on bardziej „lewicowy społecznie” czy „postkomunistyczny” (czy decydujące będą realnie lewicowe społecznie aspekty programu PiS, czy nadal podziały na tle historycznym), czy Napieralski był kandydatem „wygranych” czy „przegranych” polskiego kapitalizmu. To może być znak na lata: pokaże, jaka lewica będzie w Polsce możliwa. Możliwe też, że znaczna część wyborców Napieralskiego, postawiona przed tym dylematem, nie zagłosuje wcale.

* Marceli Sommer, publicysta-amator. Studiuje politologię i studia wschodnioeuropejskie na University College London

Do góry

* * *

Michał Krasicki

Rosnący pesymizm i polska krótka pamięć

Mogę tylko podzielić się własnym – rosnącym od wczoraj przekonaniem – że wybory wygra Jarosław Kaczyński. Bronisław Komorowski nie ma już żadnego większego zapasu wyborców. Może dostać około 5 proc. głosów więcej niż w pierwszej turze – od młodych ludzi z miast, którzy bardzo nie lubią Kaczyńskiego, a głosowali na Napieralskiego.

Niewiele pomoże Aleksander Kwaśniewski, który wskaże pewnie na Komorowskiego. Kaczyński może liczyć z grubsza na tych, którzy głosowali na jego brata. Dostanie głosy Marka Jurka, Kornela Morawieckiego, Andrzeja Leppera, Bogusława Ziętka, a i wyborcy Waldemara Pawlaka nie wiadomo, czy nie zagłosują na niego ze względów strategicznych.

Co najmniej 5 proc. głosów dostanie Kaczyński od wyborców Grzegorza Napieralskiego. Podobno ekolodzy już namawiają, by nie głosować na Komorowskiego. Wystarczy policzyć… Kaczyński bardzo urósł po tej pierwszej turze i będzie rósł dalej. Wie, gdzie atakować Komorowskiego (sfera socjalna, opieka zdrowotna, alternatywa bogaci, wykształceni vs. biedni, pozbawieni szans na awans społeczny). Jest spokojny, uśmiechnięty, jak dobry ojciec narodu, a przeszłość już się nie liczy. Polacy mają krótką pamięć, ale co ważniejsze nie zaryzykują, by oddać całą władzę w ręce PO, i Kaczyński dobrze o tym wie. A zatem powtórka z rozrywki.

* Michał Krasicki, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

* * *

Łukasz Jasina

Narzekanie jest boskie, czyli impresje powyborcze…

Nie jestem może Matuzalemem, ale parę lat żyję na tym świecie i równie denerwującej kampanii wyborczej – jak do tej pory – nie widziałem. Spróbuję jednak nie dać ponieść się nerwom i opisać to, co zobaczyłem.

Po pierwsze: Platformo! Żółta kartka! Jak można popierać kandydata i jednocześnie sprawiać wrażenie, jakby robiło się to pod przymusem? Kampania Twoja pozbawiona była jakiejkolwiek głębszej koncepcji i idei. Kampania Twoja była nudna. Jej makiawelizm sprawiał wrażenie gier i zabaw, i nawet wspaniała rozgrywka lewicowością zbladła przy jednej, wczorajszej deklaracji posła Kaczyńskiego. Platformo! Czy naprawdę nie miałaś innego kandydata na szefa sztabu? Ten, którego wytypowałaś, denerwował każdego i sprawiał wrażenie nadzorcy kandydata ze strony Władcy Właściwego. Platformo! Nie miałaś żadnego pomysłu na tę kampanię.

Po drugie: PiS póki co gra dobrze. Brak zastrzeżeń.

Po trzecie: nasz naród chyba się sprawdza. Nie nawaliliśmy i z frekwencją było nienajgorzej.

A teraz na poważnie. Czerwcowe wybory prezydenckie z samej zasady nie mogły być zupełnie normalne. U ich podstaw legła smoleńska katastrofa i całkowita improwizacja. Co więcej, przydarzyła się nam majowa powódź. Media były zaskoczone i musiały wypracować nową politykę wobec kandydatów.

Bez względu na wynik drugiej tury, wybory te znalazły już swoje miejsce w historii. Przede wszystkim stanowią ostateczny kres prezydenckich marzeń Andrzeja Olechowskiego, który swoją „buławę w plecaku” nosił już od połowy lat 90. Nie wiadomo, co stanie się z Waldemarem Pawlakiem, którego pozycja w PSL jest dość słaba, i chyba tylko Janusz Korwin-Mikke, wytrwale walczący od dwóch dekad, ma powody do radości.

Po za tym, co opisałem powyżej, wybory nie wniosły nic. Nawet pogoda się nie zmieniła na lepsze.

* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

* * *

Piotr Kieżun

Nowy prezydent osłabi swoją partię

Pierwsza tura wyborów prezydenckich wiele osób wprawiła w zaskoczenie. Zdumiał wynik wyborczy kandydata SLD, który niespodziewanie zdobył ponad trzynaście procent głosów, choć jeszcze niedawno nikt nie dawał mu szans na przekroczenie pięcioprocentowego progu. Ale chyba największą niespodzianką, zważywszy na sondaże przedwyborcze, jest mała różnica pomiędzy dwoma liderami tych wyborów, Bronisławem Komorowskim i Jarosławem Kaczyńskim.

Zwolennicy obu kandydatów przygotowują się teraz do drugiej tury, ogłaszając wzmożoną mobilizację. Najlepiej widać to na przykładzie dwóch opiniotwórczych dzienników. W „Gazecie Wyborczej” króluje ton gorączkowego ożywienia przed ostateczną batalią o Polskę bez Kaczyńskiego i idei IV RP, w „Rzeczpospolitej” – zadowolenie i satysfakcja, że badania opinii publicznej były chybione i że naprawdę nic nie wskazuje jednoznacznie na wygraną Komorowskiego.

Zwieranie szeregów wydaje się zrozumiałe. Jednak może być i tak, że stronnicy Komorowskiego i Kaczyńskiego, a więc stronnicy PO i PiS, tak naprawdę powinni głosować zupełnie odwrotnie, niż obecnie deklarują. Dlaczego? Otóż całkiem prawdopodobny jest scenariusz, w którym wygrana kandydata osłabi znacząco szanse jego partii w przyszłych wyborach parlamentarnych.

Jeśli wygra Komorowski i całą władzę przejmie PO, będzie to moment, w którym łatwo będzie powiedzieć „sprawdzam”. Jeżeli PO nie zdobędzie się na niezbędne, trudne reformy lub niezdarne ich przeprowadzenie, mogą sprawić, że ucierpi na tym jej wiarygodność. Nie będzie można się wówczas usprawiedliwić prezydenckim wetem. Poza tym Komorowski może być po prostu słabym prezydentem, co niestety zapowiada jego kampania. Dużo zależy tu od najbliższego otoczenia, a te w jego przypadku jest wielką niewiadomą. Wątpliwe jest, żeby Tusk wypuścił do pałacu prezydenckiego swoich najlepszych ludzi. Pytaniem zasadniczym jest więc, kto będzie wspierał prezydenta PO w jego kancelarii.

Z drugiej strony konsekwencją wygrania Kaczyńskiego może być znaczne osłabienie PiS. Obecnie prezes jest podstawowym gwarantem spójności swojej partii. Bez jego przewodnictwa w PiS może dojść do wewnętrznych walk o schedę, a jest to wielce prawdopodobne, gdyż wbrew pozorom partia ta nie jest monolitem i również tam liczą się osobiste ambicje bardziej znaczących polityków. Odwrotnie, jeśli Kaczyński nieznacznie przegra drugą turę. Będzie wówczas w pewnym sensie wygranym, bo wyjdzie z tych wyborów wzmocniony wysokim, niespodziewanym wynikiem. Będzie to dla niego i dla jego wyborców sygnał, że jest o co walczyć w wyborach parlamentarnych.

Czy nie jest to zbyt przewrotna intelektualna konstrukcja? Głosowanie na kandydata, z którym się nie zgadzamy tylko z taktycznych pobudek jest zapewne zbyt daleko idącym i zbyt ryzykownym eksperymentem. Jednak powyższe przewidywania mogą okazać się prawdziwe. Byliśmy już przecież świadkami niejednej niespodzianki.

* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW.

Do góry

* * *

Jarosław Kuisz

Bez absurdalnych kompromisów

Jeśli ktoś lubi uporządkowaną rzeczywistość, równo ułożone ubrania w szafie czy opłacone w terminie rachunki, nie powinien zajmować się polską sceną polityczną. Lewicowy rząd podjął decyzję o wysłaniu wojska do Iraku. Wywodząca się ze środowiska gdańskich liberałów PO wstydzi się słowa „prywatyzacja”. Prawicowy program PiS bez skrępowania zagarnia kolejne lewicowe postulaty. Od lewicy do prawicy rozciąga się kraina politycznego cynizmu. To „problem” wszystkich demokracji Zachodu: polityka sprowadza się o wiele bardziej do wizerunku niż do merytorycznej debaty. A zatem można powiedzieć: Polska „normalnieje”.

Nic dziwnego, że kampania wyborcza nie tyle upłynęła pod znakiem żałoby (a II tura z pewnością upłynie jeszcze mniej), co pod znakiem dowodzenia, kto jest najbardziej elastycznym kandydatem. Paradoksalnie konserwatywny Jarosław Kaczyński wygrywa i tę konkurencję. Kilka lat temu okazał się politykiem godnym miana polskiego Bismarcka, wchodząc w egzotyczne sojusze i nie tracąc przy tym elektoratu, który dziś go poparł. Z kolei Bronisław Komorowski, który – po kilku lapsusach skoncentrował się na tym, by nie powiedzieć za dużo i zbyt szczerze – przegrywa wizerunkowo. Grzegorz Napieralski miał również zadanie ułatwione i – stawiając na wizerunek – poszedł w ślady Jarosława Kaczyńskiego. Od ponad 24 godzin jest dyndającym języczkiem u wagi. Pozornie nieodzownym.

Jeśli Bronisław Komorowski chciałby mimo wszystko wygrać w II turze, to nie powinien wdawać się w nazbyt ostentacyjne licytacje z lewicą. Nie tylko w ogóle nie jest powiedziane, że wyborcy zastosują się do zaleceń Napieralskiego (jeśli takowe w ogóle się pojawią), ale rozdymając licytację socjalną, może zniechęcić aktualnych wyborców. Motywacje do głosowania na „tego trzeciego” mogły być najróżniejsze, wraz ze szczerą niechęcią do Komorowskiego i PO na czele. Mało kto nie zauważa, że wyborcy SLD – oddając głos na Napieralskiego – pośrednio zaakceptowali nieformalny sojusz między PiS a SLD w polskich mediach. A i pamięć o sprawie Barbary Blidy nie spowodowała drżenia lewicowych rąk nad urną wyborczą.

W istocie, złakniony sukcesu Komorowski powinien raczej przygotować pakiet propozycji – które przez samo porzucenie ich przez PO – stałby się częścią oferty uznanej za lewicową. Na przykład hasła liberalizmu obyczajowego czy nacisku na korzystanie przez obywateli z ich wolności (prawo do in vitro etc.) są do przełknięcia przez elektorat PO (grunt przygotował Janusz Palikot, znacznie lepiej widoczny podczas kampanii niż Jarosław Gowin) oraz SLD, ale już nie do zaakceptowania dla elektoratu PiS. Zdobywanie punktów musi odbywać się bez utraty twarzy.

Spory o szpitale – w tym kontekście – z góry należy uznać za przegrane. Gdy Komorowski będzie tłumaczył różnice między prywatyzacją a komercjalizacją, Kaczyński powtarzając to samo, co zawsze, już wygra samym tonem głosu (i to nawet nie wspominając o niuansach planów reform Zbigniewa Religi).

Nazwanie PiS-u partią lewicową to majstersztyk zmiany języka politycznego – bez utraty elektoratu. Kaczyński ogłosił definitywne zakończenie podziału postkomunistycznego w polityce dokładnie tak, jak przed laty Joanna Szczepkowska stwierdziła, że w Polsce skończył się komunizm. Nieoczekiwanie i spektakularnie.

O dziwo, Komorowski w tej sytuacji powinien zdać sobie sprawę, że przegrywa na odcinku wiarygodności. Kaczyński może teraz mówić, co zechce: że jest lewicą lub prawicą. Przy pomieszaniu języków i licytacji na elastyczność to nie ma znaczenia.

Komorowski, zamiast gonić przeciwników narzucających język debaty i zamiast mówić o sobie, że np. jest jakąś jeszcze lepszą lewicą niż PiS (bo popiera go Olejniczak), powinien przejrzeć uczciwie własny program i licytować konkretnymi postulatami. W przeciwnym razie przegra wybory. Nawet jeśli, jak to określił Zbigniew Pełczyński w tekście „Wybory prezydenckie – dylematy obywatelskie”, walka toczy się o „pewnego rodzaju hybrydę”, czyli wadliwie skonstruowaną polską prezydenturę.

W tym sensie – niezależnie od tego, czy będziemy rozczarowani wynikami co do osoby, czy też nie – ważniejsze jest może to, ile zostanie nam z liberalnych postulatów po wyborach. I ze zdrowego rozsądku.

* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

Do góry

* * *

* Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk

„Kultura Liberalna” nr 76 (26/2010) z 22 czerwca 2010 r.