Szanowni Państwo, lewica w Polsce pogrążona jest w bardzo szczególnym kryzysie, który tylko do pewnego stopnia odzwierciedlają sondaże. Kryzys polega nie na braku obecności w polskiej debacie czy sferze publicznej, ale na sposobie tej obecności. Retoryka lewicy związana jest dziś przede wszystkim z liberalną obyczajowością (związki partnerskie, parytety itd). Jednak tematyka ta jest w dwojaki sposób problematyczna. Po pierwsze, nie jest ona niczym wyróżniającym dla lewicy. Również inne, nielewicowe partie, mogą z powodzeniem jej używać. Po drugie, retoryka ta zdaje się „przykrywać” problemy biedy, nierówności społecznych itd., czyli te, które znajdują się w samym centrum lewicowej tożsamości. O klęsce lewicy w obliczu kryzysu finansowego z 2008 roku napisano wiele, ale w Polsce być może nie zadano jeszcze najważniejszych pytań. Czyżby, z jakichś względów, lewica obawiała się poruszać te typowo lewicowe problemy? Czy to, czego boi się najbardziej, to brak własnej tożsamości, w szczególności w nadwiślańskich warunkach? Jak wygląda polityka historyczna lewicy w polskich warunkach?
Zapraszamy do lektury pierwszej odsłony Tematu Tygodnia, poświęconego strachom współczesnej lewicy. Nad różnicami między amerykańską i europejską lewicą zastanawia się Michael Walzer, o polskiej lewicy kulturowej pisze Tadeusz Szawiel, a kryzys socjaldemokratów w Niemczech i Wielkiej Brytanii opisuje Henning Meyer. Wkrótce ciąg dalszy dyskusji, a także oczywiste pytanie o strachy polskiej prawicy. Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. WALZER: Milczenie mas i wypożyczona tożsamość
2. SZAWIEL: Problemy polityki różnicy kulturowej
3. MEYER: Zmęczenie, rozczarowanie, nowy początek
* * *
Milczenie mas i wypożyczona tożsamość
Kryzys finansowy z roku 2008, oraz jego długotrwałe konsekwencje, nie wyglądały tak samo w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Różniły się także użyte wobec nich środki. I podobnie strach lewicy po obu stronach Oceanu Atlantyckiego ma odmienne oblicza.
Zacznijmy od kilku słów o terminologii. W Ameryce nie używamy europejskiego sformułowania „demokracja socjalna”, ale mówimy o liberalizmie (który nie kojarzy się ani z libertarianizmem, ani z ekonomią typu laissez-faire). To oczywiste, że Ameryka na wiele sposobów znajduje się w kryzysie. Dług publiczny jest ogromny, a rząd będzie w końcu musiał podjąć niepopularne decyzje dotyczące reformy służby zdrowia. Sytuacja ekologiczna po wycieku ropy w Zatoce Meksykańskiej jest dramatyczna. W dodatku konsekwencją koniecznych reform dotyczących emisji dwutlenku węgla będzie spowolnienie gospodarki. A jednak administracja Baracka Obamy, politycznie ucieleśniająca amerykańskie pojęcie liberalizmu, wciąż cieszy się sporym poparciem społecznym. Jest tak co najmniej z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Partia Demokratyczna wciąż dysponuje 13 milionami adresów elektronicznych, które zebrano podczas kampanii prezydenckiej i czyni z nich użytek. Po drugie, każdy kryzys stanowi jednocześnie możliwość rozwoju. Amerykanie zdają sobie z tego sprawę, bo raz już to przeżyli, przy okazji wielkiej depresji z lat 30. XX wieku.
Istnieje jednak przynajmniej jedna zasadnicza różnica między sytuacją Ameryki dziś i sprzed 80 lat. Barack Obama, mimo poparcia w sondażach i nowoczesnych metod kontaktowania się z wyborcami, w przeciwieństwie do Roosevelta nie może pochwalić się zmobilizowanym elektoratem, który byłby gotów przeistoczyć się w masowy ruch społeczny i nadać impetu wychodzeniu z kryzysu. I niestety, przez ponad dwa lata Obama nie był w stanie takiej mobilizacji wytworzyć. Gdyby mu się to udało i gdyby reformy, które przed nim stoją, okazały się udane, amerykański liberalizm miałby szansę nie tylko na przetrwanie, ale i ulepszenie i wzmocnienie. Jeśli mu się nie uda, następne wybory prezydenckie może wygrać zapatrzona w neoliberalny rynek prawica. Tu właśnie upatruję największego wyzwania – ale i największego strachu – lewicy w USA.
Europejska lewica boryka się z zupełnie innymi problemami. W Stanach Zjednoczonych było ogromnym zaskoczeniem, jak słabe i niezdolne do odzyskania swojego kapitału politycznego okazały się europejskie partie socjaldemokratyczne i socjalistyczne w obliczu kryzysu finansowego. Brytyjska Labour, francuscy socjaliści, niemiecka SPD – zamiast dyskutować na temat dalszej strategii, pogrążyły się we frakcyjnych i osobistych walkach. Już to skutecznie uniemożliwiło im działanie w sposób adekwatny do sytuacji – reszty dokonała ich koncentracja na zagadnieniach błędnie uznanych za najważniejsze. Mam na myśli nadmiernie skoncentrowanie na zagadnieniach związanych z tolerancją społeczną. W Stanach Zjednoczonych lewicowość, mniej więcej od lat 60., tradycyjnie związana jest szacunkiem dla tego, co określamy autentycznością osobistą. Innymi słowy, kładziemy duży i coraz większy nacisk na tolerancję wobec tego, co dawniej określano dewiacjami społecznymi i seksualnymi, a co dziś uważamy za wyraz prawa do samodzielnego decydowania o kształcie swojego życia. Jednak w przeciwieństwie do europejskiej lewicy, Amerykanie nie uważają, by były to zagadnienia związane z polityką państwa jako całości. Przeciwnie, jesteśmy przekonani, że nie mają one związku z tym, co musi być społeczną bazą dla każdego rodzaju polityki lewicowej.
Wszystko to razem zadziałało w państwach europejskich na niekorzyść lewicy. Więcej – wzmocniło również wzrost partii centrowo-prawicowych. We Francji i w Niemczech ugrupowania Nicolasa Sarkozy’ego i Angeli Merkel zachowały się wbrew swoim neoliberalnym przekonaniom, pompując pieniądze w różnego rodzaju programy, godne niejednej partii lewicowej, i w ten sposób zyskując nowych zwolenników. Tymczasem lewica nie potrafiła – lub obawiała się – korzystać ze swojej pozycji ideologicznej, której, w przeciwieństwie do ugrupowań Merkel czy do Sarkozy’ego, w sytuacji kryzysu finansowego nie musiałaby od nikogo pożyczać.
* Michael Walzer, filozof i pisarz polityczny, redaktor naczelny „Dissent Magazine”.
* * *
Problemy polityki różnicy kulturowej
Od jakiegoś czasu mówi się w Polsce o lewicy kulturowej. I zazwyczaj łączy się to określenie ze środowiskiem „Krytyki Politycznej”, które kieruje uwagę i animuje dyskurs w sferze szeroko rozumianej różnicy kulturowej, w przeciwieństwie do starej, socjaldemokratycznej lewicy kładącej nacisk przede wszystkim na sferę zróżnicowań ekonomicznych i społecznych. Można to określić mianem polityki różnicy kulturowej. Chodzi przy tym nie tylko o afirmację różnicy, ale także aktywne poszukiwanie i świadome konstruowanie różnicy. Logicznym następstwem różnicy kulturowej jest polityka tożsamości grupowych. Różnice stanowią podstawę do afirmacji, poszukiwania i budowania tożsamości. Z kolei afirmowane tożsamości grupowe domagają się społecznego uznania. Następnym krokiem jest domaganie się przez rozmaite mniejszości (grupy tożsamościowe) „równych praw” lub praw specyficznych. Jeżeli można użyć tu tradycyjnej pojęciowości, to po emancypacji politycznej (równe prawa polityczne), emancypacji ekonomicznej i społecznej (welfare state) współcześnie problemem stała się emancypacja kulturowa.
Poniższe uwagi nie wpisują się w dyskurs krytyki kultury, wskazują raczej na pewne wewnętrzne trudności, które mogą nastawiać sceptycznie do polityki różnicy kulturowej. Problem lewicy kulturowej to, po pierwsze, problem uzasadnienia, dlaczego jedne różnice są istotne, a inne nieistotne w sferze publicznej. Po drugie, to problem, jak uzasadnić przyznanie pewnym grupom „równych praw” bądź praw specyficznych. Na przykład grupie o tożsamości homoseksualnej. Nie wystarcza tu odwołanie się do ideału równości, bo oznacza ono jedynie odsunięcie problemu. Wiadomo przecież, że odmawiamy równych praw politycznych młodzieży. Młodzi ludzie (do 18 lat) są dyskryminowani, bo nie przysługuje im pełnia praw obywatelskich. Istnieje zgoda, że ideał równości nie stosuje się do tej różnicy (młodzież – starsi). Dla lewicy kulturowej ważna jest teoria prawomocności odwoływania się do ideału równości. I, konsekwentnie, do wszystkich innych ideałów. To ważne, ponieważ wyklucza ona w charakterze „uzasadnienia” odwołanie się do autorytetu bądź tradycji.
Po trzecie, to problem uzasadnienia granic przyznawania praw. Prosty przykład: dzieci uzyskują prawo do skarżenia rodziców w sytuacji stosowania np. przemocy fizycznej. Ale dlaczego nie pójść dalej: przecież wcale nie jest absurdalne domaganie się przyznania dzieciom prawa skarżenia rodziców i domagania się odszkodowania za błędy wychowawcze czy konkretne decyzje (np. przeprowadzkę do innego miasta ze względu na lepsze możliwości zarobkowania, ale gdzie szkoła i środowisko szkolne są dużo gorsze), jeżeli dziecko potrafi udowodnić przed sądem, że poniosło straty czy niepowodzenia, które nieodwracalnie wpłynęły na jego szanse życiowe i na to, kim jest. Ale i to nie koniec: dlaczego nie brać pod uwagę bardziej subtelnych „strat”, dlaczego współczesny Franz Kafka miałby się nie domagać od ojca zadośćuczynienia? I dlaczego miałoby brakować po temu odpowiednich podstaw prawnych?
Inna trudność wiąże się z kwestią emancypacji jednostkowej. Współczesną formą tego problemu jest ideał samorealizacji czy (rosnącej) indywidualizacji jednostki. Pomijam tu kłopoty związane z problem więzi społecznych, kooperacją społeczną czy też po prostu możliwościami komunikacji społecznej w sytuacji, kiedy samorealizacja staje się nie tylko ważną, ale i nadrzędną wartością. Warto zwrócić uwagę na inny problem: samorealizacja jest pojęciem refleksyjnym. Muszę wiedzieć, że się samorealizuję, bądź rozumieć taki wymóg, jeżeli jest kierowany pod moim adresem. Jeżeli samorealizacja staje się programem bądź zadaniem, to pociąga za sobą instrumentalny stosunek do samego siebie. Jeżeli samorealizacja jest autokonstrukcją, to im bardziej się konstruujemy, tym mniej wiemy i tym mniej rozumiemy tego, kto konstruuje – kto jest podmiotem, kim jest to „ja”, które konstruuje swoją samorealizację. W konsekwencji owo „ja” staje się pustym miejscem, które rodzi niepokój i w końcu poczucie nieautentyczności, których nie jest w stanie usunąć, a raczej pogłębia, jeszcze intensywniejsze konstruowanie. Ten konstruktywizm znajduje systematyczne wsparcie, czego przejawem jest kariera takich wyrażeń, jak „umiejętności interpersonalne”, „treningi wrażliwości”, „inteligencja emocjonalna” czy „planowanie kariery”. Odpowiedzią na permanentny deficyt autentyczności jest poszukiwanie relacji bez pośrednictwa konstrukcji, np. w związkach intymnych, co często kończy się niepowodzeniem w sytuacji obsesji autokonstrukcją. Innym wyjściem jest powrót do zrytualizowanych i dobrze zdefiniowanych relacji (religijnych i quasi-religijnych, zawodowych, korporacyjnych), ale to oznacza pewnego rodzaju porażkę ideału samorealizacji i indywidualizacji.
Bardziej lub mniej ambitnym postulatom zmiany kulturowej towarzyszą projekty nowych form życia, nowych instytucji. W pewnym sensie takie eksperymentowanie z formami społecznymi charakterystyczne jest dla nowoczesności (wystarczy z tego punktu widzenia spojrzeć na okres Rewolucji Francuskiej), ale albo są one krótkotrwałe, albo dotyczą niewielkich awangardowych środowisk. W demokracjach zachodnich takim okresem intensywnego eksperymentowania był okres rozkwitu kontrkultury po 1968 roku. Sami uczestnicy i praktycy, np. nowych form życia w komunach, które wyeliminowały pojęcie rodziny, a dzieci wychowywały kolektywnie, oceniali (pamiętniki) te radykalne projekty z perspektywy czasu negatywnie. To prowadzi do uwagi, że nie wszystkie formy życia postulowane czy praktykowane są równie dobre: są lepsze i gorsze. I z tym pewnie wszyscy mogliby się zgodzić. Problem jednak polega na tym, że ewentualnej lepszości (czy gorszości) nie da się okazać przez racjonalny dowód ani uzgodnić w drodze racjonalnego dyskursu. Niepowodzenia rozmaitych (kontr)kulturowych projektów są raczej związane z tym, że nie wszystkie były w stanie udźwignąć ciężar życia, owej, jak mówi filozof „mrocznej, dynamicznej, nienasycenie pożądającej samej siebie mocy”. Życie przekracza możliwości obiektywizacji umożliwiającej racjonalne wskazanie odpowiadających mu form kulturowych. W naukach społecznych po części ujawnia się to pod postacią „skutków ubocznych” lub „nieprzewidywanych konsekwencji”. Filtrem „lepszości” czy „gorszości” jest czas, który też jest źródłem siły argumentów „z tradycji”, co z kolei jest nie do przyjęcia dla kulturowej lewicy.
Na koniec warto rzucić okiem na rzeczywistość. Szukając odpowiedzi na pytanie o szanse zmiany kulturowej, skłonni jesteśmy kierować wzrok na młodzież. Jakie zatem są w Polsce oczekiwania i wartości młodzieży, 18-19-latków pozostających w systemie szkolnym? Młodzi ludzie (88 proc.) oczekują, że będą mieli pełną rodzinę (żonę/męża) i dzieci; 86 proc. oczekuje posiadania co najmniej dwójki dzieci (21 proc. trójki); 91 proc. uczęszcza na lekcje religii w szkole, 43 proc. ocenia, że te lekcje są ciekawe, a 35 proc., że nie różnią się pod tym względem od innych; 49 proc. praktykuje co najmniej raz w tygodniu; w grupie młodzieży 18-24 lata akceptacja prawa do aborcji bez ograniczeń („jeżeli kobieta tak sobie życzy”) spadła z 34 proc. w 1992 roku do 14 proc. w 2008 (źródło: CBOS 2008 i PGSS 1992-2008). Nie przytaczam tych danych po to, by powiedzieć, że lewica kulturowa ma trudno w Polsce. W końcu trudności często wzmacniają motywacje i skłonność do poświęceń, a poza tym z obecnej sytuacji trudno jest wyrokować o tym, co będzie za 10 czy 20 lat, jak pouczają przykłady Hiszpanii czy Irlandii. Ale na te skromne wskaźniki „rzeczywistości” można też spojrzeć jako na odpowiedź na pytanie o zaufanie do form, które są w stanie udźwignąć ciężar życia. Czemu młodzi ludzie byliby skłonni zaufać.
* Tadeusz Szawiel, doktor socjologii.
* * *
Zmęczenie, rozczarowanie, nowy początek
Lewicy w Niemczech i Wielkiej Brytanii nie dręczy strach. Jej problemy to zmęczenie i rozczarowanie po kilkunastu latach sprawowania rządów. Widoczny jest również kłopot ze zdefiniowaniem nowej sytuacji: wielu polityków zdążyło zapomnieć, że polityka rządowa i partyjna nie podlegają tym samym zasadom. Dlatego, zamiast budować własną siłę, partie lewicowe często koncentrują się na pustym programowo krytykowaniu innych.
Problemy, z którymi boryka się obecnie lewica w tych dwóch krajach, wpisują się w szerszy kryzys tej strony sceny politycznej w Europie. Jego pierwsze symptomy datują się na lata 90., gdy partie socjaldemokratyczne w całej Europie przechodziły proces dopasowania do politycznego mainstreamu. Konsekwencją tego procesu było zarzucenie pracy zarówno nad tworzeniem wyrazistego oblicza nowoczesnej lewicy, jak i choćby wypracowaniem tego politycznego mainstreamu lewicowej odmiany.
W dużej mierze właśnie w latach 90. należy szukać przyczyn, dla których lewica przegrała kryzys finansowy z 2008 roku. Dwa lata temu wielu ekspertów wyrażało nadzieje, że lewica stanie się naturalnym beneficjentem załamania na rynkach, jako siła, która wyznaczy ideologii neoliberalnej wyraźne granice. Nie stało się tak, z dwóch powodów. Po pierwsze, w konsekwencji zaniedbań sprzed kilkunastu lat, lewica nie dysponowała polityczną alternatywą, którą mogłaby wcielić w życie. Po drugie, w momencie nadejścia kryzysu, niemiecka SPD była członkiem Wielkiej Koalicji, zaś brytyjska Partia Pracy sprawowała władzę – w naturalny sposób przypisano jej zatem część winy za kryzys.
W Niemczech do ogólnego osłabienia socjaldemokratów dołączyło się również powstanie radykalnej partii lewicowej, „Die Linke”. Przyciągnęła ona najbardziej rozczarowanych, pozostawiając umiarkowanej SPD relatywnie niewielu zwolenników i prowadząc do rozbicia lewicowego elektoratu. Polityka niemieckich partii lewicowych od lat nie była też prowadzona demokratycznie. Gdy chodzi na przykład o SPD, sytuacja jest lepsza w landach, ponieważ w każdym z nich organizacje partyjne demokratycznie wyłaniają swoich przywódców. Ponieważ landy są bardzo zróżnicowane, SPD również ma wiele twarzy, które odpowiadają mieszkańcom konkretnych części Niemiec. Niestety, większość decyzji na poziomie federalnym oodejmowana jest przez wielkie osobowości. Właściwie zrezygnowano z masowych spotkań partyjnych. Najbardziej wyrazistym przykładem tej sytuacji był Gerhard Schröder, który po prostu uderzał pięścią w stół i krzyczał: „Albo to zrobicie, albo nie będę dłużej kanclerzem”, jednak patologia elitaryzacji decyzji partyjnych ma również swoje łagodniejsze, i przez to trudniejsze do zauważenia, oblicza. Ta kwestia, często niedoceniana, ma poważne negatywne konsekwencje nie tylko dla partii, ale również dla kultury demokratycznej społeczeństwa w ogóle.
Całe szczęście, zarówno niemiecka SPD, jak i brytyjska Partia Pracy, powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, że czas stawić tym wyzwaniom czoła. Jasne stało się, że konieczna jest praca nad programem, która pociągnie za sobą wymianę partyjnych przywódców. Nie oznacza to jeszcze, że lewica w Niemczech i Anglii porzuciła strategię dopasowywania się do mainstreamu. Jednak widoczna jest już wola dalszego rozwoju, wypracowywania własnej tożsamości, niekoniecznie połączonego z porzuceniem wszystkiego, do czego socjaldemokraci doszli w latach 90.
Najlepszym materiałem dla nowej tożsamości są najbardziej palące dziś problemy społeczne. Zdefiniujmy je. W latach 90. w Niemczech borykano się przede wszystkim z bezrobociem, a także pytaniem, jak powinien wyglądać państwowy rynek pracy. Dziś zasadniczy problem społeczny Republiki Federalnej to wciąż bezrobocie, łączące się jednak z nowymi niedomaganiami systemu gospodarczego, zwłaszcza z nierównościami społecznymi, powstającymi na przykład w związku z różnicami w płaconych przez obywateli podatkach (w Niemczech, ale także w Wielkiej Brytanii zasadnicza dyskusja dotyczy dziś wysokości podatku dochodowego od osób najbogatszych – lewica proponuje podniesienie go do 50 procent). Zasadnicze pytanie brzmi tu oczywiście, w jaki sposób walka z nierównościami społecznymi ma się stać sednem nowej lewicowej tożsamości, w jaki sposób postulaty opakować w programowy produkt.
Jeśli wszystko to zostanie połączone z powrotem do bardziej demokratycznych organizacji partyjnych, socjaldemokracja będzie miała ponownie szansę na powrót tam, skąd pochodzi: do bliskości ze społeczeństwem, trzymania ręki na jego pulsie. Do tego konieczne jest stworzenie mechanizmów, które pozwolą na słuchanie wypowiedzi wyborców na temat ich potrzeb i następnie reagowanie. Pocieszające jest, że sekretarz generalna SPD stara się w tej chwili wytworzyć tego rodzaju system na poziomie lokalnym, i być może zaowocuje to odbudowaniem kultury politycznej wewnątrz samej partii. Bardzo podobne działania można zaobserwować w brytyjskiej Labour.
* Henning Meyer, politolog, ekspert LSE w Londynie, redaktor naczelny „Social Europe Journal”.
** Współpraca: Tomasz Jarząbek.
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
„Kultura Liberalna” nr 83 (33/2010) z 10 sierpnia 2010 r.