Często pierwsze dźwięki wywołują uśmiech, czasem irytację i w następstwie kolejne szybkie wyszukiwanie. Czasem przywołują też ważne chwile – te radosne i te smutne. Wspomnienia te mogą niekiedy prowadzić do różnych „życiowych” analiz: kim byłam, gdy pierwszy raz słuchałam tego utworu? Kim jestem teraz? O czym wtedy marzyłam, a czego teraz pragnę? Na te pytania szukałam odpowiedzi zaraz po tym, jak podczas letniej przejażdżki przycisk „serach” przywiódł mnie niespodziewanie na Zielone Wzgórze – bynajmniej nie to z ukochanej serii autorstwa Lucy Maud Montgomery, a na Zielone Wzgórze Bayreuth, czyli wagnerowski Festspielhaus.
Zacznijmy od początku. Bayreuth, urocze bawarskie miasteczko, w którym od 1876 roku odbywa się niezwykły festiwal, poświęcony wyłącznie twórczości wielkiego kompozytora Ryszarda Wagnera. Festspielhaus to specjalny teatr, położony na przepięknym zielonym wzgórzu. Gmach w dużej mierze zaprojektowany został przez samego kompozytora. Festiwalem od początku kieruje jego rodzina – obecnie wnuk Ryszarda, Wolfgang Wagner. Najbardziej zasłużonym do tej pory dyrektorem był Wieland Wagner, który wskrzesił festiwal po wojnie oraz przyciągnął do Bayreuth najwybitniejszych artystów z całej Europy.
Mogłoby się wydawać, iż Bayreuth to tylko wagnerowskie święto. Nic bardziej mylnego. Rokrocznie, od 1950 roku, latem odbywa się tu Festiwal Młodych Artystów „Das Treffen”. W jego ramach odbywają się warsztaty i koncerty orkiestry symfonicznej oraz zespołów kameralnych złożonych z uczestników festiwalu. Od czasów pierwszej edycji w festiwalu wzięło udział około 25.000 młodych muzyków z 80 krajów. W latach 90. dwukrotnie sama miałam przyjemność być częścią tego wydarzenia.
Słysząc w radiowej Dwójce przygotowania do relacji na żywo z przedstawienia „Walkiria”, poczułam znów dreszczyk emocji, który towarzyszył nam, młodym muzykom orkiestry festiwalowej „Das Treffen”, zaproszonym na przedstawienia operowe. Wysłuchanie i obejrzenie tychże przedstawień na żywo to niezwykłe przeżycie: teraz mam tego większą świadomość aniżeli wtedy.
Pamiętam, jak po kilkugodzinnych próbach orkiestry, próbach zespołu kameralnego, szykowaliśmy się na jedno z popołudniowych przedstawień. Zazwyczaj trwają one kilka godzin (np. „Parsifal” sześć!) i często rozpoczynają się o godzinie 16 – 17. Dla nas, muzyków, było to prawdziwe święto. W trakcie niespełna miesięcznych warsztatów „Das Treffen” kilkakrotnie udało nam się obejrzeć przedstawienia, na które tylko garstka nielicznych uczestników mogła dostać wejściówki na tzw. jaskółkę, czyli najwyższy poziom teatru z drewnianymi ławkami.
Przygotowania do obejrzenia przedstawienia obejmowały nie tylko szykowny wieczorowy strój (w naszym wypadku był to strój koncertowy), ale również przygotowanie kosza piknikowego, z którym rozkładaliśmy się na cudownie zielonym wzgórzu Festspielhausu podczas godzinnych przerw między aktami przedstawienia. My, „młodzi gniewni”, narwani i (może czasem nazbyt) pewni siebie muzycy z wielkimi marzeniami, siadaliśmy tam naprzeciw elity melomanów, która trochę wyżej zasiadała do kolacji w festiwalowej restauracji. Limuzyny zajeżdżały pod czerwony dywan, którym wchodzili do teatru wybitni zaproszeni goście: Helmut Kohl czy przedstawiciele śmietanki towarzyskiej Europy.
Rozłożeni na zboczu wzgórza, wśród innych piknikowiczów, emocjonowaliśmy się każdą nutą, którą dopiero co przyszło nam przeżyć. Ileż było dyskusji na temat interpretacji wokalistów czy solówek poszczególnych instrumentów, ileż zachwytów i krytyki scenografii, ileż śmiechu i beztroski. Emocje często sięgały zenitu, gdy to samo przedstawienie okazało się mieć w naszej grupie zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Dyskusjom nie byłoby końca, gdyby nie fanfara ogłaszająca rozpoczęcie kolejnego aktu opery.
Po zakończonym przedstawieniu, późnym wieczorem, dziwnie zmęczeni wracaliśmy aleją z zielonego wzgórza, na którym bardziej niż za dnia królował pięknie oświetlony Festspielhaus. Tak jak gdyby przedstawienie dodawało mu jakiejś tajemnej mocy i blasku. Teraz wiem, że zmęczenie spowodowane było nie tylko kilkugodzinnymi przedstawieniami, ale przede wszystkim ogromem emocji, które w nas wyzwalały. Jakże by mogło być inaczej, skoro w orkiestrze zasiadali muzycy z najlepszych niemieckich orkiestr, śpiewali wybitni soliści, a wszystkim dyrygowali tacy dyrygenci, jak James Levine czy Daniel Barenboim.
Gdy niedawno dotarły do mnie pierwsze dźwięki fanfary zapowiadającej rozpoczęcie relacji z przedstawienia „Walkirii”, miałam ochotę zjechać na pobocze, zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że znowu tam jestem.
Gdy dojeżdżałam do celu swej podróży, kończył się już pierwszy akt. Wyłączyłam silnik, radio ucichło, a przed oczami mojej wyobraźni znowu pojawili się wszyscy melomani udający się na piknik na zielonym wzgórzu.