Jan Śpiewak

Warszawscy hipsterzy

Przez ostatni tydzień moja koleżanka, najwyraźniej żeby mi podokuczać, zwraca się do mnie tylko per „ty hipsterze”. Przeczytała właśnie artykuł w jednym z luksusowych kobiecych pism o wiele mówiącym tytule „Lanserzy i hipsterzy z placu Zbawiciela”, a ja rzeczywiście spędzam tam bardzo dużo czasu. Socjologiczna analiza warszawskiej młodzieży ukryta jest między interesującym tekstem o prawdziwych libertynkach, pt. „Seks marzeń – dlaczego warto fantazjować”, a innym, mierzącym się z odwiecznym problemem piękna, pt. „Notatnik piękności – uwierz w siłę demakijażu”.

Więc stało się. Kolejna miejska subkultura weszła do mainstreamu. Oznacza to zapewne, że jej koniec jest bliski, ale nie wdając się w dywagacje nad przyszłością, spróbujmy znaleźć odpowiedź na pytanie: kim jest hipster? Trudno powiedzieć. To chyba jedyna subkultura bez członków i bez ideologii. Nie znam nikogo, kto by się poczuwał do bycia hipsterem. Za hipsterami nie stoją żadne idee czy program zmiany społecznej (nie jest nim na pewno moda na ostre koło). Nie da się jednak zaprzeczyć ich istnieniu.

Hipsterzy nie kontestują – oni konsumują. Przynależność do tej grupy definiuje się przez posiadanie pewnych rzeczy i bywanie w pewnych miejscach. Takim atrybutem będzie wspomniane wyżej ostre koło (dla niewtajemniczonych: to rower, w którym jak nie pedałujesz, to stoisz), koszula w kratkę, okulary wayfarer, Saab 900, włosy ścięte do skóry z boku głowy. Trudno za tym nadążyć, bo to świat krótkich fascynacji, szybko przemijających mód. Hipsterzy są świadomi własnej przynależności klasowej, własnego wyglądu. Stąd popularność fotoblogów (nie mówiąc już o Facebooku), gdzie na mniej lub bardziej artystycznych zdjęciach można rozpoznać swoich znajomych lub ludzi, których widuje się na mieście.

Jeśli chodzi o miejsca hipsterów w Warszawie – szlaki przecierał „Plan Be”. Właściciele wynaleźli genialny model biznesowy: liczy się samo miejsce i środowisko, które za nim stoi, a nie jego wystrój czy wybór oferowanych alkoholi. Paradoksalnie niskie nakłady na inwestycje stanowią o sukcesie tego typu lokali. Tegoroczne ciepłe lato upłynęło pod znakiem rozkwitu nowych klubokawiarni urządzonych praktycznie bez wkładu własnego: „5-10-15”, „Cud nad Wisłą”, najróżniejsze barki. Na nowo odkryty został „Plac Zabaw” urządzony w miejskim szalecie. Swoją wysoką pozycję utrzymała „Warszawa Powiśle”, która przeszła też ciekawą ewolucję. Klubokawiarnia urządzona w byłych kasach biletowych PKP dzisiaj swoją ofertę kieruję głównie do warszawskiej klasy wyższej i tych, którzy do niej aspirują. Tu przychodzą ci, którzy na zachodzie nazywani są czasem „bobo” (od bohemian bourgeois – łączą protestancką etykę pracy ze stylem życia bohemy). Młody hipster fascynuje się urbanistyką i architekturą – przede wszystkim modernizmem. Jednak to „archigadanie” (pisała o tym niedawno Joanna Erbel w „Krytyce Politycznej”) nie jest w stanie przekształcić się w ruch zdolny systemowo zmieniać miejską przestrzeń. Moda jeszcze nie spowodowała żadnej rewolucji.

Polski hipster bardziej przypomina dziewiętnastowiecznego pozytywistę, który powolną metodą pracy u podstaw zmienia oblicze stolicy. To w dużej mierze „poszukiwacze melanżu” obracają nieużytki w tętniące życiem miasto. Dzieje się tak nad Wisłą, na Powiślu i w Śródmieściu. Dostają ogromne wsparcie od liberalnych mediów, znajdują posłuch u włodarzy miasta. Plac Zbawiciela już teraz zamienił się w strefę wolną od ciszy nocnej. „Cud nad Wisłą” dostał na otwarcie pieniądze od magistratu. Nie jest jednak do końca tak różowo. Miejsca te powstają głównie tam, gdzie nie ma sąsiadów i wspólnot mieszkaniowych. Hipsterzy nie zapuszczają się też raczej na Starą Pragę. Nasz mały Kreuzberg ciągle jest zbyt egzotyczny, a klasowe przesądy zbyt silne.

„Kultura Liberalna” nr 87 (37/2010) z 7 września 2010 r.