Szanowni Państwo, zamykamy dziś temat o strachach lewicy, który rozpoczęliśmy kilka tygodni temu tekstami między innymi Michaela Walzera, Michaela Hardta, Józefa Piniora i Tadeusza Szawiela. Dziś oddajemy najpierw głos tym środowiskom, które w dwóch poprzednich odsłonach były szczególnie krytykowane. Grzegorz Napieralski, choć dostrzega gnębiący lewicę kryzys, apeluje, by ruchu tego nie spisywać na straty. Cezary Michalski broni wizerunku „Krytyki Politycznej” jako środowiska zainteresowanego rozwijaniem wszechstronnej, nowoczesnej lewicowości. Następnie następują trzy intrygujące głosy z różnych środowisk: Piotr Szumlewicz prezentuje ciekawe spojrzenie osoby związanej m.in. z czasopismem „Bez Dogmatu” oraz portalem lewica.pl. Przypomina o konieczności rozwijania przez lewicę jej tradycyjnego etosu, opartego na wrażliwości społecznej. Z kolei Jean-Yves Potel uzupełnia przegląd wizerunków lewicy, jakie w ostatnich tygodniach zamieszczała „Kultura Liberalna”, o analizę tej strony sceny politycznej we Francji. Karolina Wigura podsumowuje dzisiejsze teksty i podejmuje polemikę z częścią przedstawionych argumentów.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
* * *
1. GRZEGORZ NAPIERALSKI: Nie spisujcie nas na straty
2. CEZARY MICHALSKI: Prawdziwy kłopot lewicy
3. PIOTR SZUMLEWICZ: Egalitaryzm, demokracja i własny język
4. JEAN-YVES POTEL: Czy należy bać się francuskiej lewicy?
5. KAROLINA WIGURA: O miazdze i braku tożsamości
* * *
Nie spisujcie nas na straty
Jako polityka i socjaldemokratę bardzo cieszy mnie tocząca się na łamach „Kultury Liberalnej” debata nad problemami polskiej i europejskiej lewicy. Z wielkim zainteresowaniem zapoznałem się z postawionymi w tekstach tezami i do kilku z nich chciałbym się odnieść.
Zgadzam się z Józefem Piniorem – członkiem SDPL i do niedawna eurodeputowanym – że w pewnym momencie polskiej lewicy zabrakło odwagi w artykułowaniu i obronie własnych ideałów. Jednak ten etap mamy już dawno za sobą, a moim celem – jako lidera partii – jest ośmielenie polskiej lewicy do walki. Obserwując medialną burzę wokół krzyża przed Pałacem Prezydenckim – i wsłuchując się w pojawiające się przy tej okazji głosy płynące ze strony społeczeństwa – wiem, że po latach prawicowych rządów i totalnej marginalizacji Sojuszu Lewicy Demokratycznej polskie społeczeństwo dojrzało do poparcia lewicowych postulatów. Odnoszę również wrażenie, że jeszcze kilka czy kilkanaście miesięcy temu debata nad rozdziałem państwa i Kościoła byłaby niemożliwa ze względu na uprzywilejowaną pozycję Kościoła w polskim życiu społecznym i politycznym. Dziś już nie tylko my domagamy się rewizji tej pozycji. Jednak zastanawiam się, czy rzeczywiście można zakwalifikować to – od dawna przez nas podnoszone żądanie – jako „radykalny antyklerykalizm”? Sojusz domaga się jedynie neutralności światopoglądowej państwa, nie jest narzędziem walki z Kościołem. Nie jest – i nigdy nie był – partią antyklerykalną.
Nie zgodzę się także ze stwierdzeniem, że faworyzujemy tematy obyczajowe kosztem innych istotnych aspektów funkcjonowania państwa. Wystarczy spojrzeć na dorobek naszego klubu parlamentarnego lub zapoznać się z materiałami programowymi: zawsze ważną ich częścią były gospodarka i finanse publiczne. Kwestie światopoglądowe są istotną, choć wciąż tylko częścią naszego programu. Nie mamy jednak wpływu na to, co i jak przedstawiają media. Przykładem bardzo nieprecyzyjnego przedstawiania naszego programu jest twierdzenie skrajnie prawicowego publicysty, jakim jest Bronisław Wildstein, jakobyśmy domagali się demontażu tradycyjnego modelu rodziny. Dyskusja na temat refundacji in vitro, dopuszczalności aborcji, legalizacji związków homoseksualnych jest z pewnością bardziej chwytliwa niż żmudna analiza wskaźników i prognoz lewicowych ekonomistów. Konkretne ekonomiczne propozycje są domeną rządzących, opozycji pozostaje tylko pozytywne lub negatywne ustosunkowywanie się do nich. Od kilku lat dwie partie prawicowe zdominowały dyskusję publiczną: jedna z pozycji rządzących, druga jako największa partia opozycyjna. Właściwie wymieniają się tylko rolami, bo ideologicznie nie różnią się niczym. PO jest tak samo konserwatywna światopoglądowo jak PiS, a propozycje ekonomiczne tych drugich są negatywem pomysłów Platformy i nie wnoszą nic nowego. Dlatego rozwiązanie istotnych problemów społecznych – niepodnoszonych od lat – stało się naszą specjalnością. Musimy pamiętać, że wolności osobiste są tak samo ważnym aspektem funkcjonowania państwa, jak gospodarka i finanse.
Wzburzyła mnie opinia Józefa Piniora, że lewica była i jest nieobecna w dyskusji na temat stanu państwa i obecnej Konstytucji. Kto, jeśli nie SLD, od ponad roku zabiega o powołanie komisji konstytucyjnej, która miałaby przeanalizować konkretne zapisy i zaproponować rozwiązania bardziej odpowiadające wyzwaniom rzeczywistości? Niestety propozycja trafiła w próżnię, bo koledzy z prawicy nie podjęli tematu. Ale jak widać, nie tylko prawica przymknęła oczy na nasze postulaty…
Także Michael Hardt dotknął ważnego dla mnie tematu, który niejednokrotnie poruszałem w kampanii prezydenckiej. Polska lewica nie powinna wstydzić się swojej przeszłości: okresu od 1917 do 1989 roku. Hardt pisze, że nie był to okres jednorodny. My także mówimy o tym głośno. Nie wszystko, co stanowi dorobek PRL, jest złe. Nie można deprecjonować wysiłku ludzi, którzy żyli i pracowali w tamtym systemie i dla tamtego systemu. Polska prawica najchętniej wykasowałaby ten okres ze świadomości swojej i wszystkich Polaków, przy okazji zapominając o swoich korzeniach, niwecząc wysiłek swych przodków odbudowujących zniszczony po wojnie kraj. Można oczywiście dyskutować o tym, czy kierunek, w jakim poszła niepodległa Polska w tym okresie był słuszny, jednak nie wolno nam zapominać o osiągnięciach, chociażby w dziedzinie infrastruktury i oświaty tego okresu.
Michael Walzer i Henning Meyer przeanalizowali kondycję lewicy europejskiej. Moim zdaniem pogłoski o jej śmierci są zdecydowanie przedwczesne. Niewątpliwie od kilku lat socjaldemokracja jest w odwrocie, a kryzys gospodarczy – którego geneza tkwi zresztą w krytykowanej przez nas liberalnej doktrynie nieograniczonego kapitalizmu – nie doprowadził do triumfalnego powrotu lewicy na salony europejskiej polityki. Ale nie taki był nasz cel! Wprawdzie nie spodziewaliśmy się, że załamanie się tego – lansowanego przez konserwatywną prawicę – modelu nadejdzie tak prędko, lecz musimy pamiętać, że krach finansowy nie jest ani lewicowy, ani prawicowy. Dotyczy nas wszystkich w równym stopniu, bez względu na partyjne legitymacje. Stało się to, o czym mówiliśmy od lat: brak właściwego nadzoru nad wielkimi instytucjami finansowymi i nad przepływem kapitału będzie nas wiele kosztował. Ale to nas odróżnia od populistów, takich jak PiS (czy innych jemu podobnych w Europie): nie zbijamy kapitału politycznego na tragedii, która nas wszystkich dotyczy. Ugrupowania zrzeszone w Partii Europejskich Socjalistów (SLD jest jej członkiem) zgłosiły pełną gotowość do pomocy w ratowaniu finansów publicznych na poziomie krajowym i europejskim, mimo że w większości krajów UE lewica jest w opozycji i ma prawo do kontestowania działań rządzących i nieangażowania się w rządowe prace nad niwelowaniem skutków kryzysu. Taka postawa oczywiście może dziwić prawicowych publicystów i naukowców, ale jesteśmy zdania, że pewne wartości powinny stać ponad doraźnym interesem politycznym.
Mimo wszystko jestem przekonany, że wrócą dobre czasy dla lewicy. Zapowiedzią może być spektakularne zwycięstwo, niewstydzącego się socjaldemokratycznych ideałów, Baracka Obamy. W Polsce po latach prawicowej dominacji społeczeństwo upomniało się o lewicę w ostatnich wyborach prezydenckich oraz ostatnio w dyskusji wokół roli Kościoła w życiu społecznym i politycznym. Ten trend chce podchwycić liberalny z krwi i kości Janusz Palikot, jednak jestem przekonany, że tym razem polskie społeczeństwo nie da sobie wcisnąć prawicowego substytutu prawdziwej socjaldemokracji. Proszę nie spisywać naszego ruchu na straty i uzbroić się w cierpliwość – jestem przekonany, że niedługo los i do nas się uśmiechnie.
* Grzegorz Napieralski, szef SLD.
* * *
Prawdziwy kłopot lewicy
Zarzuty pod adresem nowej polskiej lewicy sformułowane przez polskich uczestników ankiety „Kultury Liberalnej”, a także w komentarzu odredakcyjnym otwierającym cały blok, są następujące: nowa polska lewica jest słaba i nierozwojowa, ponieważ jest kulturowa i obyczajowa, a nie społeczna; jest salonowa, a nie antyestablishmentowa; jest wyobcowana i imitacyjna, kopiuje zachodnie języki i teorie, zamiast interesować się tradycją lokalną.
Te zarzuty nie są zbyt aktualne, mówiąc bez ogródek – są anachroniczne. Nowa polska lewica, konkretnie, środowisko „Krytyki Politycznej”, które mam okazję obserwować bardziej regularnie, i to już od blisko dekady, odpowiedziało na zarzuty formułowane trochę mechanicznie przez polskich respondentów ankiety „Kultury Liberalnej” parę lat wcześniej zanim zostały one po raz kolejny na portalu KL powtórzone. Odpowiedziało, uzupełniając diagnozy i postulaty lewicy obyczajowej czy kulturowej szerokim pakietem postulatów i diagnoz społecznych i ekonomicznych. Aby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć na portal KP, przeczytać kolejne numery pisma, a także wydawane przez to środowisko książki. KP od dawna nie zadowala się już także „imitowaniem” lewicy zachodniej, podejmując badania nad lokalnymi ruchami społecznymi, nad tradycjami i postaciami polskiej lewicy, a nawet polskiego liberalizmu. Jacek Kuroń i Henryka Krzywonos, Boy i Krzywicka… to tylko parę nazwisk z bardzo długiej listy postaci, którym młodzi lewicowcy z KP poświęcili naprawdę rzetelną pracę. Jedne z tych nazwisk (Krzywonos) mogą mnie osobiście fascynować bardziej, inne (Kuroń) nieco mniej, ale to wszystko są zainteresowania bardziej lokalne niż np. czysto imitacyjne zainteresowania, jakie zapanowały na polskiej prawicy w czasach wielkiej neokonserwatywnej imitacji, dzięki takim konsekwentnym imitatorom jak Ryszard Legutko, Zdzisław Krasnodębski czy Bronisław Wildstein. Także Stanisławem Brzozowskim (to chyba nie jest jakiś kontrkulturowy lewak z Paryża?) „Krytyka Polityczna” zajęła się bardziej na poważnie, niż zajmuje się nim dzisiaj polska prawica, która go albo nie rozumie, albo go nienawidzi, albo o nim zapomniała. „Krytyka Polityczna” przygotowuje książki i teksty poświęcone wydarzeniom 1905 roku, prowadzi własne badania nad tradycją solidarnościową… Czyli robi to wszystko, czego nasi prawicowi imitatorzy Tea Party Movement nie robią już od dawna, no chyba że w jednym tylko lustracyjnym wymiarze. Nowa polska lewica zaczyna także podejmować temat słabości polskiego państwa w procesie globalizacji, temat zupełnie niezrozumiały dla prawicowców w rodzaju Marka Jurka, uważających, że polskie państwo nadaje się wyłącznie jako instrument do obrony krzyża w Unii Europejskiej i z tego powinno być rozliczane w pierwszej kolejności. Także na ostatniej „manifie” hasła płacowego równouprawnienia kobiet czy obrony praw pracowniczych dominowały nad hasłami równouprawnienia par lesbijskich. A pielęgniarek było tam więcej niż studentek Marii Janion, choć obie kategorie rozumieją już konieczność połączenia postulatów społecznych i obyczajowych w jeden spójny lewicowy język. Tylko Bronisław Wildstein tego wszystkiego zauważyć nie mógł, bo nie pasowałoby mu to do portretu „antycywilizacyjnej, społecznie wyobcowanej, kontrkulturowej nowej polskiej lewicy”.
Zarzuty formułowane pod adresem nowej polskiej lewicy, a w szczególności pod adresem „Krytyki Politycznej” przez Wildsteina, Szawiela, a także niektóre uwagi Józefa Piniora są zatem anachroniczne, a mimo to problem politycznej i społecznej słabości polskiej lewicy pozostaje realny. Można bowiem nauczyć się sensownego i kompletnego lewicowego języka, a mimo to być zablokowanym politycznie i społecznie. Taka właśnie jest sytuacja polskiej lewicy, warto by ją zdiagnozować, ale z tego punktu widzenia czytanie rytualnego tekstu Bronisława Wildsteina jest po prostu stratą czasu.
Zachodnia lewica – od Trzeciej Drogi miliardera Blaira i dyrektora Gazpromu Schroedera po „postkomunistyczną” Die Linke – nie tylko łączy w różnych proporcjach dyskurs obyczajowy i społeczny, ma także trwały społeczny elektorat w swoich krajach. W Wielkiej Brytanii, Niemczech czy Francji istnieją lewicowe związki zawodowe i lewicowa klasa średnia, podobnie jak istnieją prawicowe związki zawodowe i prawicowa klasa średnia… W Polsce potencjalny społeczny elektorat lewicy jest trwale związany przez nielewicowe partie i języki, co jest konsekwencją zarówno naszej historii dalszej, jak i tej po roku 1989.
Zacznijmy od historii dalszej. W Polsce kontrreformacja ostatecznie i nieodwracalnie zwyciężyła w momencie, kiedy kończył się nasz Złoty Wiek, a rozpoczynał się kryzys polskiego państwa i polskiej wspólnoty politycznej. Kontrreformacyjny Kościół skorzystał z tego kryzysu. Im bardziej świecka Polska słabła, tym bardziej kontrreformacyjny polski Kościół stawał się silniejszy, pocieszając Polaków po klęskach, wchłaniając i przekształcając, odpolityczniając i „umaryjniając” postulaty polityczne, społeczne, świeckie… Od czasu zwycięstwa kontrreformacji w Polsce, pogłębiającego się równolegle do klęski naszego kraju we wszystkich jego świeckich wymiarach, polskie społeczeństwo jest pozbawione potencjału świeckiej polityczności: republikańskiej, demokratycznej, liberalnej… właściwie każdej z nich. Kontrreformacyjny Kościół jest przeciwieństwem republikanizmu, demokracji, liberalizmu… Nigdzie tam, gdzie on był silny, takich brewerii nie było. Chyba że nagle się pojawiały, ale wtedy władza kontrreformacyjnego Kościoła była obalana, nieraz bardzo brutalnie. Polska to dzisiaj najwierniejsza w Europie córa kontrreformacji (inne „kontrreformacyjne mocarstwa”, takie jak Hiszpania, Włochy czy Austria, przeszły proces sekularyzacji, pod jego wpływem trwale się podzieliły. Wyodrębniły silną lewicę i nurty liberalne, nawet jeśli w krajach „postkatolickich” i „postkontrreformacyjnych” liberalizm i lewicowość bywają czasami głupio i zbyt radykalnie antyklerykalne). Radykalny antyklerykalizm, radykalna antyklerykalna sekularyzacja to jednak naturalna odpowiedź na długotrwałą dominację kontrreformacyjnego Kościoła, który w swojej istocie też jest instytucją skrajnie zeświecczoną, upolitycznioną, skupioną na władzy i coraz bardziej pozbawioną religijnego „słuchu”.
Polska pozostaje jednak kontrreformacyjnym trupem. Niezdolnym do zachowań republikańskich, gdzie skrajnie kontrreformacyjny Kościół wychwytuje wszystkie słabości świeckiego społeczeństwa i buduje z nich swoją siłę. I rzadko robi to na sposób Wojtyły czy – nieco inny – Popiełuszki. Zwykle robi to na sposób Sławoja Leszka Głódzia, o. Rydzyka, abp. Wielgusa czy abp. Paetza. Kontrreformacyjny Kościół skolonizował Polskę jako prawdopodobnie ostatnią swoją tak silną twierdzę w Europie. Ma potencjał do tego, aby ukołysać każdą świecką klęskę Polaków. Ukołysał pierwszą „Solidarność”, wchłonął i ukołysał jej roszczenia społeczne, przełożył jej postulaty społeczne na postulaty „maryjne”.
Sanacja mogła stabilnie rządzić Polską dopiero po zwrocie na prawo i „ułożeniu się” z polską kontrreformacyjną zachowawczością. Podobną lekcję „odrobili” schyłkowi komuniści, postkomuniści, a ostatnio także PiS i PO. PRL, mimo że rządzona przez środowisko rytualnie definiujące się jako lewica, raczej polskiej lewicy zaszkodziła, osłabiła jej legitymizację, utrudniła jej odbudowę po roku 1989. Definiująca największy „lewicowy” elektorat, jakim jest elektorat SLD, nostalgia za Gierkiem (Gomułką, stalinowską „heroiczną choć nieudaną” modernizacją itp.) to dziś raczej jeden z nurtów zachowawczych, pełen niechęci i resentymentu wobec liberalnych przemian, wynikających z nich nowych zjawisk i tożsamości… niechęci i resentymentów nie mniej żarliwych niż te, jakie wyraża polski kontrreformacyjny katolicyzm.
Może właśnie dlatego ten „lewicowy” elektorat postpeerelowskiej nostalgii został w znacznej części przejęty i trwale politycznie związany przez Jarosława Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński chętnie i coraz jawniej wykorzystuje peerelowskie nostalgie. Jego „antykomunizm” zawsze celował nie w komunistów czy nawet postkomunistów, ale w Wałęsę, w ludzi dawnej Unii Wolności, ostatnio w polityków PO – zwykle nieporównanie bardziej od niego zasłużonych w walce z komunizmem, bez porównania ostrzej represjonowanych, ale po roku 1989 będących jego konkurentami do władzy nad solidarnościową inteligencją, konkurentami, którzy zwykle go politycznie ogrywali i marginalizowali. Jawna sympatia dla „gierkowskiej mocarstwowości”, celowe i konsekwentne korzystanie z gomułkowskich tropów „naturalnej” antyniemieckości, obrony „ziem odzyskanych”, niechęci do „wyobcowanych elit”… to wszystko nie są przy tym u Kaczyńskiego jedynie tropy cyniczne. Jarosław Kaczyński jest szczerym wyrazicielem nostalgii wielu naszych rodziców i dziadków za „uporządkowanym”, purytańskim, pozbawionym zbyt jaskrawych różnic społecznych, estetycznych, ideowych… PRL-em. W ten sposób Kaczyński osłabia lewicę postkomunistyczną, wchłania jej elektorat, jednoczy resentymenty postkomunistyczne z resentymentami kontrreformacyjnego katolicyzmu. A jednocześnie blokuje lewicy dostęp do tego elektoratu.
Co jest jednak bardziej niebezpieczne z punktu widzenia wszelkiej przyszłej lewicy społecznej w Polsce, Kaczyński nauczył się przekładać diagnozy, postulaty i interesy społeczne „wykluczonych” na zachowawczy język PRL-owsko-kontrreformacyjnej nostalgii i resentymentu. Brudziński publicznie besztający Sikorskiego za to, że ten chce zburzyć Pałac Kultury, podczas gdy „mała córeczka” Brudzińskiego, kiedy po raz pierwszy zobaczyła tę budowlę, zapytała tatusia: „Czy to jest Kościół, bo jest taki piękny?” – to estetyczny skrót tego połączenia, które zapewniło Kaczyńskiemu panowanie nad masowym elektoratem PRL-owsko-kontrreformacyjnej nostalgii. Nowa polska lewica, nawet po uzupełnieniu postulatów lewicy kulturowej postulatami lewicy społecznej, i nawet po dostosowaniu języka uniwersalnej lewicy do tradycji lokalnych, jest zbyt słaba wobec tego PRL-owsko-kontrreformacyjnego walca. Ale „Kultura Liberalna” jako ostatnia powinna odczuwać satysfakcję z tej dysproporcji sił, bo podobnie bezbronni są wobec niego także polscy liberałowie. Łatwiej jest stąd wyjechać, niż z tym przez całe życie walczyć. Łatwiej jest być Januszem Lewandowskim, z goryczą obserwującym tryumf zachowawczego populizmu z Brukseli, niż Donaldem Tuskiem, który musi tym zarządzać, z tym negocjować i temu ulegać, próbując sprawować władzę w Warszawie. Upiornie zachowawczy Komorowski, upiornie spolegliwy stosunek PO do tych nielicznych biskupów, jacy jeszcze w politycznej wojnie PO-PiS zachowują sympatię dla PO albo przynajmniej neutralność… wszystko to są narzędzia walki o masowy elektorat zachowawczy. Bo masowego elektoratu lewicowego czy liberalnego ciągle w Polsce nie ma. Albo jest o tyle słabszy, że nie warto o niego walczyć, jeśli chce się być partią władzy albo pretendującą do władzy. Tym elektoratem zainteresuje się dziś co najwyżej Janusz Palikot albo kucharz Taras.
„Krytyka Polityczna” prowadzi pracę organiczną na zupełnie podstawowym poziomie, chcąc tę dysproporcję sił zmienić, chcąc dowieść, że Polska nie musi być „albo katolicka, albo barbarzyńska” (smutna diagnoza Marcina Króla), że można tu już dzisiaj zbudować przestrzeń świecką, która jednak „barbarzyńska” nie będzie. „Kultura Liberalna” swoją pracę organiczną prowadzi na poziomie jeszcze bardziej podstawowym. A jednak oba te kierunki pracy są konieczne, jeśli diagnoza Marcina Króla nie ma tutaj obowiązywać wiecznie. Zresztą nawet ta diagnoza nie jest zbyt ścisła, gdyż Kościół kontrreformacyjny, jeśli rzeczywiście będzie miał monopol jako jedyna forma organizacji polskiego społeczeństwa, sam stoczy się w barbarzyństwo. Czego zapowiedzią już jest abp. Wielgus celebrujący mszę w intencji Popiełuszki, abp. Paetz występujący na uroczystościach Niepokalanego Poczęcia, a wreszcie abp. Głódź wypowiadający się w sprawach publicznych.
Kontrreformacyjna zachowawczość polskiego społeczeństwa sprawia, że napięcia i postulaty społeczne – postulat sprawiedliwości, postulat równości szans, postulat obrony słabszych… – są łatwo przekładalne na język kulturowego neotradycjonalizmu. Co także zresztą blokuje możliwość rozwoju nie tylko lewicy, ale także liberalizmowi czy nawet odrobinę przynajmniej świeckiemu i nowoczesnemu konserwatyzmowi. Łatwiej tutaj o „neokonserwatywne” przeformułowanie i polityczne przechwycenie roszczeń społecznych, znane z USA, opisywane zarówno przez Franka („Co z tym Kansas”), jak i przez Kepela (w poświęconej Ameryce części „Zemsty Boga”). Neokońscy miliarderzy, lobbyści kongresowi i gwiazdy konserwatywnych mediów (bo nie wszystkie media są „lewicowo-liberalne”) mobilizują bezrobotnych albo pracujących za pensję minimalną „rednecków” ze Środkowego Zachodu czy Południa USA przeciwko „liberałom pragnącym podnosić podatki, promować gejów i niszczyć religię”, mimo że to miliarderzy, konserwatywne gwiazdy medialne i kongresowi lobbyści mają dochody, które od podnoszenia podatków mogłyby ucierpieć, a „redenecki” są zazwyczaj beneficjentami redystrybucji, nawet jeśli o tym nie wiedzą albo sami przed sobą nie chcą się do tego przyznać. Polska wersja tego zjawiska to Bronisław Wildstein, Rafał Ziemkiewicz, Jan Pospieszalski czy Wojciech Cejrowski montujący pod hasłami niższych podatków i szacunku dla wiary koalicje „społecznego konserwatyzmu” z obrońcami krzyża, których dochody nigdy nie weszłyby w jakąkolwiek wyższą stawkę podatkową, z jaką Cejrowski, Ziemkiewicz, Wildstein czy Pospieszalski muszą się borykać na co dzień. Kontrreformacyjna zachowawczość, obawa przez „nihilizmem idącym z Zachodu”, wrogość do świeckiego liberalnego ładu… odcina wychowywany w taki sposób lud od lewicy, bez względu na to, z jakim zapałem „Krytyka Polityczna” będzie drukowała swoje manifesty na rzecz redystrybucji. Pewne błędy zostały popełnione przez nową lewicę na początku lat 90. Pamiętam, jak Kazimiera Szczuka dyskutowała wówczas w świątecznej „Gazecie Wyborczej” z Agnieszką Graff na temat pornografii przyjaznej i nieprzyjaznej kobietom, a Jacek Żakowski (dziś sensownie krytykujący zresztą „neoliberalnych populistów”) brał udział w delegitymizacji wszystkich krytyków Leszka Balcerowicza, podczas gdy ojciec Tadeusz Rydzyk siedział wówczas w likwidowanych zakładach Tormięs wśród strajkujących robotników i robotnic, budując swój wizerunek jedynego obrońcy polskiego ludu. Teraz te błędy są trudne do odkręcenia, a i one być może nie były decydujące. Nawet związkowcy są na razie głównie teoretycznym przedmiotem uwielbienia nowej lewicy (podczas gdy np. prawicowy Ziemkiewicz uważa związkowców zazwyczaj za łotrów, chyba że akurat po Smoleńsku mogą bronić jego pasma w TVP S.A., wówczas życzy im nawet zwycięstwa nad liberalną Platformą). „Solidarność” jest roszczeniowa, ale kontrreformacyjna i umaryjniona. OPZZ-ty są ideowo martwe. Powstały w latach 80. do tłumienia „Solidności” i ta ich genealogia „żółtych związków” (łamistrajków, związkowców wspierających rząd…), ciąży na ich ideowym obliczu.
Polska lewica musi zatem odpowiedzieć na trudniejsze wyzwania niż radzenie sobie z anachronicznymi zarzutami „kontrkulturowości”. Jednak przyznam, że na emocjonalnej barwie mojej polemiki z blokiem „Kultury Liberalnej” poświęconym polskiej lewicy zaważyła figura „salonu” i „establishmentu” pojawiająca się szczególnie mocno w tekście Bronisława Wildsteina. Z jej użycia mogłoby wynikać, że lewica jest w Polsce jedynym establishmentem i „salonem”, podczas gdy na przykład Bronisław Wildstein czy jego koledzy z „Rzeczpospolitej” są niepokorni, antyestablishmentowi, antysalonowi… To raczej nieprawda. Prawica jest częścią establishmentu III RP tak samo jak lewica. Od 2005 roku prawica stała się jednak jedynym establishmentem mainstreamowym, bez względu na to, czy przez prawicę rozumiemy Gowina czy Wildsteina, Rasia szukającego dojść do Dziwisza przez brata księdza czy Macierewicza mającego nieograniczony wstęp do Radia Maryja. Sławomir Sierakowski nigdy nie był szefem Telewizji Publicznej z politycznego nadania, Wildstein był. Ludzie KP z politycznego nadania nie dostawali głównych pasm mediów publicznych do promowania własnej osoby i własnych resentymentów. Wildstein, Ziemkiewicz, Janke, Pospieszalski… takie pasma mają. Większość młodych lewicowców z „Krytyki Politycznej” zarabia dziesięć razy mniej niż Wildstein, Ziemkiewicz, Cejrowski, Pospieszalski… ma mniejszy wpływ na język publiczny, pracuje w mniej wpływowych mediach czy instytucjach. Kto jest zatem częścią establishmentu? Dla mnie Wildstein, Ziemkiewicz, Pospieszalski, Cejrowski… W jakiejś części zresztą zasłużenie, bo np. Ziemkiewicz umie pisać felietony, a Cejrowski robi programy podróżnicze cieszące się ogromną popularnością… Odwoływanie się do „antysalonowego” resentymentu przez polemistę należącego do jednej części establishmentu, mającego swój własny salon, w którym jest on okadzany innym rodzajem kadzidła, to intelektualna pułapka. Sam w nią wpadałem. Dlatego dzisiaj zawsze wolę argumenty merytoryczne od argumentów z „antysalonowego” resentymentu.
Piszę tę obronę KP jako człowiek, który jest współpracownikiem, ale nie członkiem redakcji tego pisma. Jestem bardziej liberalno-konserwatywny od Kingi Dunin czy Michała Sutowskiego. Moją macierzystą redakcją jest „Europa” kierowana przez Roberta Krasowskiego. Moja polemika to nie jest samoobrona, nie jest to „imperatyw moralny wierności bratowej i bratu”. Jest to apel o pewną podstawową choćby uczciwość w formułowaniu politycznej i społecznej diagnozy. Uczciwość i merytoryczność dyskusji o problemach stojących przed polską lewicą opłaci się „Kulturze Liberalnej” w sposób szczególny. Ponieważ młodzi polscy liberałowie stoją przed wieloma problemami podobnymi do problemów lewicy, z którymi także nie dają sobie dzisiaj rady.
* Cezary Michalski, eseista, prozaik i publicysta. Członek redakcji miesięcznika „Europa”, publicysta „Krytyki Politycznej”.
* * *
Egalitaryzm, demokracja i własny język
Polska lewica stanęła przed wielką szansą. Prawica od kilku lat koncentruje się głównie na animozjach personalnych, nie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom społecznym: jest zamknięta w sobie, elitarna, nieskuteczna i nie dotrzymuje obietnic. Jej sojusz z Kościołem sięgnął granic śmieszności. Nie ma też pomysłu na gospodarkę: bezrobocie utrzymuje się na wysokim poziomie, renty i emerytury będą się zmniejszać, pensje w sferze budżetowej mają zostać zamrożone, rozwarstwienie płac i poziom ubóstwa należą do najwyższych w Europie. Dwie partie prawicowe coraz bardziej nieudolnie próbują ukryć głębokie podobieństwo między swoimi programami. W tej sytuacji lewica, tak partyjna, jak i medialna, ma szansę przejąć inicjatywę i przejść do ofensywy. Tak się jednak nie dzieje. Redakcja „Kultury Liberalnej” i większość jej komentatorów słusznie zwracają uwagę, że polska lewica (aczkolwiek zawężona do Sojuszu Lewicy Demokratycznej i środowiska „Krytyki Politycznej”) znajduje się w stanie kryzysu. Nie potrafi stworzyć wizji, za pomocą której przekonałaby do siebie istotną część społeczeństwa. Jej retoryka „zdaje się »przykrywać« problemy biedy, nierówności społecznych itd., czyli te, które znajdują się w samym centrum lewicowej tożsamości”. W tej sytuacji kluczowe wydaje się zdiagnozowanie, dlaczego tak się dzieje i co zrobić, aby zmienić ten stan rzeczy.
Po pierwsze, tak „Krytyka Polityczna”, jak i Sojusz Lewicy Demokratycznej starają się dotrzeć głównie do wielkomiejskiego, młodego i wykształconego elektoratu, dla którego postulaty obyczajowe zdają się być ważniejsze niż ekonomiczne. Ta strategia jest – moim zdaniem – niemądra, a co ważniejsze – „nielewicowa”. Tak zorientowane działania są adresowane do stosunkowo niewielkiej części społeczeństwa. Ponadto, jak słusznie zwraca uwagę Tadeusz Szawiel, polska młodzież jest raczej konserwatywna. Wreszcie, wśród młodych ludzi wysoki jest odsetek bezrobotnych i ubogich. Dla nich, podobnie jak dla większości społeczeństwa, kwestie materialne są najistotniejsze. Oczywiście, do tych ludzi trudno dotrzeć, ale wydaje się, że lewica nawet nie próbuje tego robić. Czyniąc z wykształconych, młodych mieszkańców miast grupę docelową, „Krytyka Polityczna” wpisuje się w negatywny stereotyp wyobcowanej lewicy, której nie interesuje los większości społeczeństwa. Publicyści i publicystki „Krytyki” piszą przede wszystkim o kulturze, ekologii czy narkotykach. Analiz dotyczących ekonomii czy polityki społecznej jest niewiele. W ten sposób „Krytyka” staje się lewicą niegroźną dla neoliberalnego establishmentu. Również SLD wciąż nie sformułował alternatywy wobec neoliberalnych propozycji rządu, starając się zbijać kapitał polityczny na walce z fundamentalizmem katolickim. Laicyzacja państwa jest ważnym wyzwaniem dla polskiej lewicy, ale nawet realizacja tego jednego celu będzie trudna, jeśli nie dotrze się do biednych warstw społeczeństwa, których frustracja jest dzisiaj skutecznie zagospodarowywana przez Kościół.
Po drugie, w większości polskich debat przestrzeń publiczna jest definiowana zgodnie z oglądem rzeczywistości proponowanym przez media głównego nurtu. W związku z tym za jedyną poważną siłę partyjną uznaje się Sojusz Lewicy Demokratycznej, a za jedyne medium lewicowe – „Krytykę Polityczną”. O ile można zrozumieć uprzywilejowanie SLD, które jest jedyną lewicową siłą reprezentowaną w parlamencie (aczkolwiek w analizie lewicy powinna być uwzględniana np. Polska Partia Pracy), o tyle zawężanie lewicowych mediów do „Krytyki Politycznej” może budzić poważne wątpliwości. W tekstach i komentarzach mediów głównego nurtu – jak też w artykułach publicystów i publicystek samej „Krytyki” – nie istnieje „Bez Dogmatu”, „Le Monde diplomatique”, portal www.lewica.pl czy tygodnik „Przegląd”. W ten sposób dochodzi do samomarginalizacji lewicy, która nie dba o potencjalnych sojuszników i koalicjantów. Umacnia się dominujące pojmowanie debaty publicznej, zgodnie z którym lewica na lewo od „Krytyki” nie istnieje, a kręgi „Gazety Wyborczej” stanowią oświecone, cywilizowane centrum.
Po trzecie i najważniejsze, lewica pozwala sobie narzucić obce reguły gry. Nie kwestionuje podstawowych założeń i definicji wypracowanych przez neoliberalno-konserwatywną prawicę i dyskutuje na jej prawach. Jest to widoczne w podejściu znacznej części środowisk kojarzonych z lewicą do historii. Lewica boi się przedstawić własną wizję przeszłości i przyjmuje perspektywę narzuconą jej przez prawicę. Dobrym przykładem jest tutaj podejście publicystów „Krytyki Politycznej” do „Solidarności”. Zamiast rzetelnej oceny tamtych czasów mamy do czynienia z różnymi rodzajami mitologizacji ruchu. Przykładowo Michał Syska pisze, że „Solidarność” to opowieść o samoorganizacji pracowników, a Agnieszka Wiśniewska wydaje pełną patosu książkę o Henryce Krzywonos. Tak jakby odnalezienie lewicowych frakcji w „Solidarności” sprawiało, że główne cele ruchu były socjalistyczne, a wyciągnięcie z kapelusza Krzywonos gwarantowało, że „Solidarność” była ruchem feministycznym. To mitologiczne i życzeniowe myślenie uniemożliwia rzetelną analizę tamtego okresu, nie pozwalając nawet postawić pytania o to, czy z perspektywy lewicowej „Solidarność” odegrała pozytywną rolę. Podobnie wygląda debata o Powstaniu Warszawskim. Wielu lewicowych publicystów i feministek szuka wśród powstańców socjalistów albo bohaterskich kobiet. Ich odnalezienie ma nadawać Powstaniu emancypacyjny charakter. Mało kto na lewicy pyta o to, czy Powstanie w ogóle miało sens. Innym, bardziej współczesnym przykładem ulegania dominującemu dyskursowi przez znaczną część polskiej lewicy jest nobilitacja Jacka Kuronia, neoliberalnego ministra rządu Mazowieckiego, bezkrytycznie popierającego plan Balcerowicza.
„Krytyka Polityczna” jest kolejnym wcieleniem marzenia polskich elit o stworzeniu niekomunistycznej lewicy. SdRP od początku reform nie miał miru u większości mediów, które negowały prawo postkomunistów do pełnoprawnej obecności w przestrzeni publicznej. Do dziś wielu przedstawicieli SLD stara się zdobyć uznanie elit solidarnościowych, idąc na różne kompromisy i pozwalając sobie narzucić warunki dyskusji. Mimo to od lat środowiska „Gazety Wyborczej” czekają na powstanie antykomunistycznej, prosolidarnościowej lewicy, która będzie wyrastała z tych samych korzeni, co Michnik i Kuroń. Pojawienie się „Krytyki” wyszło naprzeciw tym oczekiwaniom i dlatego szybko została ona uczyniona częścią medialnego establishmentu.
Coś złego się stało, kiedy „Krytyka Polityczna” zaczęła wysuwać roszczenia polityczne. Sławomir Sierakowski wielokrotnie pisał o postpolityce polskich elit, ich trosce o władzę i wizerunek, nie zaś o ważne społecznie cele. Tymczasem takim postpolitycznym politykiem coraz bardziej staje się sam Sierakowski. Krytykuje on Napieralskiego jako bezideowego, a zarazem broni Kwaśniewskiego jako dojrzałego partnera do współpracy. Broni feminizmu, a wydaje książkę skrajnie mizoginicznego Żuławskiego. Krytykuje niesprawiedliwą transformację, a drukuje dzieła zebrane jednego z jej ojców itd.
Brak konsekwencji widać też u polityków SLD. Deklaratywnie odrzucają oni podatkową politykę rządu, ale chwalą się, że kilka lat wcześniej obniżyli obciążenia fiskalne przedsiębiorcom. Dopominają się o prawa ludzi starszych, a nie kwestionują reformy emerytalnej, która zmniejszy przyszłe emerytury nawet o połowę. Mówią o walce z ubóstwem, a sami obcinali wydatki na politykę społeczną i do dziś nie przedstawiają propozycji uniwersalnych świadczeń. Postulują rozdział Kościoła i państwa, a rządząc, nie odważyli się podjąć walki o liberalizację ustawy antyaborcyjnej itd.
Ten brak konsekwencji i inicjatywy znacznej części środowisk lewicowych wynika ze zwrotu na prawo całego polskiego dyskursu publicznego. Postulaty, które piętnaście lat temu były z perspektywy lewicowej oczywiste, dzisiaj uchodzą za kontrowersyjne albo wręcz radykalne. Lewicowe propozycje są w większości mediów demonizowane jako totalitarne i skrajne. Z tej perspektywy dzisiejszej lewicy niewątpliwie potrzeba odwagi, aby mogła podjąć działania, które zburzą status quo i pozwolą przesunąć granice debaty publicznej na lewo.
W Polsce przybiera na sile zjawisko, które dwadzieścia lat temu Jürgen Habermas nazwał „kolonizacją świata życia przez system”. Miał on na myśli rosnący wpływ władzy medialnej i finansowej na procesy komunikacji społecznej. Już wtedy jednym z niebezpieczeństw dla lewicy było pacyfikowanie środowisk protestu i wpisywanie ich w dominujący dyskurs. Hippisi i antysystemowi radykałowie z końca lat 60. dwadzieścia lat później w wielu krajach stali się rzecznikami neoliberalnych przemian. System nie tylko spacyfikował niedawnych buntowników, ale też wykorzystał ich do samoumocnienia. Dziś w przyspieszonym tempie te procesy zachodzą w Polsce. Tyle tylko, że na Zachodzie, mimo ekspansji elit biznesu i neoliberalnej prawicy, wciąż istnieją silne, lewicowe media i partie. Tymczasem w Polsce od początku transformacji warunki gry definiowała neoliberalna ortodoksja, a mitem założycielskim przemian ustrojowych była negacja socjalizmu we wszystkich jego wcieleniach. W tej sytuacji prawicowa władza łatwo pacyfikuje nieliczne lewicowe środowiska.
Wokół jakich idei powinna się organizować lewica, aby odbudować swoją pozycję? Wydaje mi się, że trafną diagnozę stawia Hennig Meyer, pisząc, że: „Najlepszym materiałem dla nowej tożsamości są najbardziej palące dziś problemy społeczne”. W Polsce są to wysoki poziom ubóstwa i bezrobocia. Co gorsza, mogą się one pogłębiać w związku z przewidywanym spadkiem emerytur i rent oraz zamrożeniem płac i cięciami etatów w budżetówce. Inną powiązaną z tymi dwoma problemami kwestią jest rosnące rozwarstwienie dochodów i pogłębiająca się przepaść między poszczególnymi warstwami społeczeństwa. Odpowiedzią na te wyzwania i problemy mógłby stać się egalitaryzm, tym bardziej, że wciąż jest on silnie zakorzeniony w polskim społeczeństwie. To podstawowa idea stojąca u podstaw lewicowego programu gospodarczego. Jej realizacja wymagałaby radykalnej zmiany systemu podatkowego na bardziej progresywny, stworzenia systemu uniwersalnych świadczeń społecznych, podwyższenia płac, emerytur, rent i zasiłków, odejścia od prywatyzacji podstawowych usług publicznych i zapewnienia do nich równego dostępu (np. służby zdrowia i systemu edukacji). Egalitaryzm powinien obejmować też kwestie związane z laicyzacją państwa (równość przedstawicieli różnych wyznań) czy prawami kobiet (równość płci). Lewica musiałaby więc odejść od argumentacji liberalnej i zwrócić się w stronę socjaldemokratycznej wizji człowieka i społeczeństwa, w której państwo prewencyjnie przeciwdziała różnym formom wykluczenia, a nie wyłącznie reaguje na skutki negatywnych procesów.
Meyer wskazuje również na drugie wyzwanie współczesnej lewicy pisząc, że „konieczne jest stworzenie mechanizmów, które pozwolą na słuchanie wypowiedzi wyborców na temat ich potrzeb i następnie reagowanie”. Lewica powinna przemyśleć kanały komunikacji ze społeczeństwem, umieć docierać do ludzi i aktywizować ich. Dotyczy to tak lewicowych partii politycznych, jak i mediów. Póki co jednym z nielicznych mediów, któremu udało się dotrzeć do kilkuset tysięcy ubogich ludzi i zagospodarować ich energię, jest Radio Maryja. Elektorat tradycyjnie kojarzony z lewicą, czyli wykluczeni, starsi ludzie, został przejęty przez prawicowych fundamentalistów. Zamiast wsparcia ze strony środowisk lewicowych ta grupa spotkała się z obojętnością, a niekiedy też z pogardą. Lewica powinna pamiętać o tych ludziach i bronić rozwiązań, które pozwoliłyby wszystkim obywatelom aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym. W tym kontekście potrzebna byłaby np. rozbudowa publicznej sieci domów kultury i bibliotek, aktywna rola państwa w zwalczaniu bezrobocia, hojne finansowanie organizacji pozarządowych i lokalnych mediów, zwiększenie roli referendów i innych form wpływu społeczeństwa na decyzje władz. Drugim kluczowym pojęciem dla lewicy powinna być zatem demokracja, pojmowana jako powszechna partycypacja w życiu politycznym, kulturalnym i obywatelskim.
* Piotr Szumlewicz, redaktor „Bez Dogmatu” i portalu lewica.pl, dziennikarz TVP, filozof, socjolog. Ostatnio opublikował książki: „Niezbędnik ateisty”, Czarna Owca, Warszawa 2010 oraz (wspólnie z Jakubem Majmurkiem) „PRL bez uprzedzeń”, Książka i prasa, Warszawa 2010, a wcześniej także (z tym samym współautorem) „Stracone szanse. Bilans transformacji 1989-2009”, Difin 2009.
* * *
Czy należy bać się francuskiej lewicy? [Faut-il avoir peur de la gauche en France ?]
Francuska lewica może powrócić do władzy w 2012 roku. Tak właśnie mówi, wraz z rozpoczynającym się rokiem parlamentarnym, szef partii Nicolasa Sarkozy’ego. Stwierdzenie to stanowi ostrzeżenie dla szefa państwa, sugestię do »przeorientowania« działań i okazję… do wysunięcia własnej kandydatury na stanowisko szefa partii.
Nie myli się. Wiele na to wskazuje: oczywiście sondaże – nawet jeśli daleko jeszcze do wyborów – a przede wszystkim coraz większa, jedyna w swoim rodzaju, degradacja osobistego wizerunku i polityki Prezydenta. Jako liberał i konserwatysta umiał dzięki zręcznym przemówieniom zdobyć w 2007 roku elektorat centrowy, przechwytując przy tym dużą część elektoratu skrajnej prawicy (Front Narodowy). Zbudował, coraz bardziej się izolując, autorytarną i zdecydowaną »hiperprezydenturę«, utrzymaną w duchu dawnej tradycji bonapartystowskiej, skrzyżowanej ze zorientowanym na efektowność stylem à la Berlusconi. Co gorsza, kwestionowanie przez niego francuskiego modelu socjalnego, niezdolność do ujarzmienia bezrobocia oraz polityka podatkowa na rzecz najbogatszych całkowicie zdewaluowały jego słynny slogan »więcej pracy dla większej płacy«. Francuzi konstatują rzecz wręcz odwrotną. Podobnie rzecz ma się jeśli chodzi o bezpieczeństwo publiczne. Sarkozy deklarował się jako specjalista w tej dziedzinie, ale po kilku latach rządów poziom przestępczości rośnie, liczba policjantów spada, a prezydent gubi się w przemówieniach i ksenofobicznych działaniach wymierzonych przeciwko Romom, które zdecydowanie potępił Parlament Europejski! Politykę Sarkozy’ego kontestuje obecnie jego własny elektorat, podczas, gdy jego centrowi i ultraprawicowi sprzymierzeńcy coraz wyraźniej się od niego odwracają.
Lewica na tym korzysta. Myliłby się jednak ten, kto chciałby widzieć w owej odnowie francuskiej lewicy jedynie koniunkturalny front opozycji. Od czasów swej historycznej porażki w 2002 roku, kiedy to Le Pen wyprzedził w pierwszej turze wyborów prezydenckich odchodzącego wówczas premiera Lionela Jospina, francuska lewica przeszła poważny kryzys i głębokie przeobrażenia. Dzisiaj, na skutek nowych podziałów w łonie elektoratu, po wyborach europejskich i regionalnych oraz po licznych wewnętrznych przewartościowaniach, różne jej komponenty wydają się przechodzić – każdy w swoim rytmie – rodzaj aggiornamento, które mogłoby zaowocować stworzeniem solidnej alternatywy dla Sarkozy’ego w 2012 roku. Nowa lewica, liberalna i socjalna, bardziej na wzór Baraka Obamy niż w duchu tradycji Rewolucji Francuskiej. Czy to przypadek, że tej jesieni najbardziej wiarygodnym kandydatem w wyborach prezydenckich przeciwko Nicolasowi Sarkozy’emu, tym, któremu sondaże przyznają zwycięstwo – niezależnie od tego, jak potoczy się sytuacja – jest Dominique Strauss-Kahn, obecny przewodniczący Międzynarodowego Funduszu Walutowego?
Nie sposób zredukować francuską lewicę, czy to ze względu na jej program czy to ze względu na jej tradycję, do rewolucyjnego ideału nowego człowieka przez długie lata wychwalanego przez komunistów. Przeciwnie, jej główny komponent, socjalistyczna partia wskrzeszona przez François Mitterranda, zawsze plasowała się w perspektywie socjaldemokratycznej, to znaczy w perspektywie reform socjalnych w ramach gospodarki rynkowej. Jako rządząca partia głosiła kierunek demokratycznych reform wprowadzanych drogą ustawową, opierając się jednocześnie na ruchach społecznych i aspiracjach społeczeństwa obywatelskiego. Oczywiście jej rządy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przyniosły wiele rozczarowań. Mimo pewnych osiągnięć – zniesienia kary śmierci, 35-godzinnego tygodnia pracy oraz wieku emerytalnego określonego na 60 lat, polityki kulturalnej, praw kobiet, uwolnienia mediów, polityki europejskiej, etc. – partia socjalistyczna wzbudziła co najmniej dwa razy wielkie niezadowolenie. Z jednej strony, oceniono jako przesadne koncesje socjalne, jakie poczyniła na rzecz rynku oraz globalizacji (zwłaszcza w dziedzinach takich jak zdrowie, mieszkalnictwo czy zatrudnienie), z drugiej zaś strony, jej przystosowanie do zmian XXI-go wieku było zbyt powolne; partia zachowała w wielu kwestiach archaiczny punkt widzenia (zwłaszcza jeśli chodzi o środowisko i kwestie związane z produktywistycznym modelem rozwoju).
Dlatego umocnił się komponent ekologiczny, który można umieścić w obrębie centrolewicy – choć niektórzy jego członkowie są bardziej radykalni – i który zdobył od 15 do 20 procent głosów wyborców pod sztandarem »Europa ekologia«. Partia, którą kieruje Daniel Cohn-Bendit, deklaruje się jako liberalna, socjalna i przynosząca nowy model rozwoju i życia, oparty na gospodarce rynkowej regulowanej wedle nowych kryteriów, respektujących naturę i więź społeczną.
Na skrajnej lewicy utrzymuje się niewielki prąd, który może liczyć na 5-8 procent głosów, ale który, świadomy swoich ograniczeń, poprzestaje na próbach skupiania kontestatorów. Znaleźć w nim można radykalnych reformistów wywodzących się z Partii Socjalistycznej, komunistów, antyglobalistów i przedstawicieli różnych odmian trockizmu.
Jednak patrząc całościowo, to, co w nadchodzących latach będzie nadawać ton scenie politycznej, to właśnie nowa lewica: socjalliberalna, ekologiczna i reformatorska. Na razie ma jeszcze trudności ze wskazaniem swojego lidera, wciąż ulega personalnym kłótniom i przeróżnym nostalgicznym ciągotom, ale jest niezaprzeczalnie tyglem, w którym wykluwa się dzisiaj we Francji rozwiązanie alternatywne dla przygód Nicolasa Sarkozy’ego. Czy należy się bać? Nie sądzę. Wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że jeśli tej lewicy się powiedzie, może stać się ona inspirującym doświadczeniem, jak rządy Obamy w Stanach Zjednoczonych czy Luli w Brazylii.
* Jean-Yves Potel, dr hab. politologii i eseista francuski. Do jego książek, dostępnych w języku polskim, należą: „Francja, ta sama czy inna?”, Collegium Civitas/Trio, Warszawa 2009; „Koniec niewinności, Polska wobec swojej żydowskiej przeszłości”, Znak, Kraków, 2010.
** Z języka francuskiego przełożyła Natalia Krasicka.
* * *
O miazdze i braku tożsamości
„Chciałeś poznać moją tajemnicę? Chciałeś zrozumieć moją osłonę?
Więc teraz patrz, jeśli potrafisz, patrz na tę absolutną,
niewybaczalną nieobecność tajemnicy!”.
Znaczna część polskiej lewicy pogrążona jest w kryzysie. Jest to kryzys trudno zauważalny, ale przez to niemniej poważny. Jego sednem nie jest, paradoksalnie, wskazywana przez ekspertów, analizujących tę stronę sceny politycznej na zachodzie Europy, nieumiejętność sformułowania wielkiej, odpowiadającej XXI-wiecznym uwarunkowaniom wizji. Choć polska lewica nie jest od tej choroby wolna, jest to jednak – jak dobrze widać było w dyskusji o lękach zarówno lewicy, jak i prawicy, która od kilku tygodni toczy się w „Kulturze Liberalnej” – przypadłość dzisiejszej polityki polskiej w ogólności.
Kryzys, który toczy tę część polskiej lewicy, polega na czymś innym i być może dopiero dziś stał się łatwiejszy do zaobserwowania. Polega na bardzo specyficznym braku zakorzenienia, który nie pozwala samej lewicy potraktować poważnie wysuwanych przez nią argumentów, a w konsekwencji – także samej siebie, jak i odbiorców. Było to dobrze widać w argumentacji, zawartej w dotychczasowych dwóch odcinkach debaty o lewicy.
O jakich zatem można mówić symptomach?
Po pierwsze, celowe ograniczenie własnej perspektywy
W ubiegłym tygodniu Maciej Gdula, zanim jeszcze w swoim ciekawym tekście przeszedł do tematu lęków prawicy, skrytykował „Kulturę Liberalną” za dotychczasowy dobór tekstów. Twierdził, że opinie na temat lewicy, które opublikowano, były tylko trochę mniej kuriozalne, niż twierdzenie o rzekomym strachu prawicy przed zniesieniem niewolnictwa, czy otwarcia uniwersytetów dla kobiet. Trudno jednak stwierdzić, czyje poglądy były tak kuriozalne: Tadeusza Szawiela, Bronisława Wildsteina, Józefa Piniora, czy może Michaela Walzera?
Z tekstu, na który powoływał się Gdula – polemiki Cezarego Michalskiego, która ukazała się wcześniej na stronach „Krytyki Politycznej” – wynikałoby, że określenie „kuriozalność” ma dotyczyć zapewne autorów krajowych (choć wciąż nie wiadomo, których – przecież wypowiadało się całe ich spektrum). Ten brak reakcji na głosy zza granicy jest zastanawiający. Początkowo wydawać się mogło, że być może wynikał on z tego, że „KP”, czy SLD, uważają w gruncie rzeczy, że opublikowaliśmy głosy z różnych stron świata (nie tylko ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej), jedynie jako ornament, jako nieistotny dodatek (pomimo rangi autorów).
Teraz uważam, że problem jest o wiele poważniejszy. Nie zwracano uwagi na teksty, które pochodziły zza granicy, ponieważ właśnie te teksty – napisane przecież wyłącznie przez autorów lewicowych, Michaela Walzera, Michaela Hardta, Henninga Meyera i innych, z których każdy zwracał uwagę na niepokojący kryzys i lęki lewicy światowej – zmuszały do rozważenia problemu w kategoriach problemów, a nie personaliów. Atakowanie Bronisława Wildsteina czy Józefa Piniora jako „Wildsteina” czy „Piniora” było – mimo wszystko – o wiele łatwiejsze.
Po drugie, ukrywanie własnego splątania
Kolejny symptom. Cezary Michalski, w otwierającym jego dzisiejszy tekst dla „Kultury Liberalnej” akapicie, pisze, że zarzucamy nowej polskiej lewicy, że ta jest słaba i nierozwojowa, „ponieważ jest ona kulturowa i obyczajowa, a nie społeczna, jest salonowa, a nie antyestablishmentowa, jest wyobcowana i imitacyjna, kopiuje zachodnie języki i teorie zamiast interesować się tradycją lokalną”. Osobiście widzę ten problem inaczej. Gdyby było tak, jak pisze Michalski, nie byłoby – moim zdaniem – aż tak źle. W istocie młoda lewica jest i kulturowa i społeczna, i salonowa, i antyestablishmentowa, zarówno kopiuje wzory z Zachodu, jak i interesuje się tradycją lokalną. W tej sposób ogranicza samą siebie, daje wszystkiego po trochu – byle tylko niczego nie było za dużo! – bo wtedy coś mogłoby przeważyć, zadecydować o charakterze tej lewicy. Wszystkie zbyt wyraziste elementy zostały z niej wyjęte i pozostał nie, jak pisaliśmy „Sloterdijkowski kryształowy pałac” (link), ale miazga, niby z powieści Jerzego Andrzejewskiego.
Po trzecie, osobliwe nadzieje
Chyba najbardziej niepokojący jest wniosek, który płynie z optymistycznego przecież w tonie tekstu Grzegorza Napieralskiego. „Mimo wszystko jestem przekonany, że wrócą dobre czasy dla lewicy. Zapowiedzią może być spektakularne zwycięstwo, niewstydzącego się socjaldemokratycznych ideałów, Baracka Obamy. W Polsce po latach prawicowej dominacji społeczeństwo upomniało się o lewicę w ostatnich wyborach prezydenckich oraz ostatnio w dyskusji wokół roli Kościoła w życiu społecznym i politycznym. […] Proszę nie spisywać naszego ruchu na straty i uzbroić się w cierpliwość – jestem przekonany, że niedługo los i do nas się uśmiechnie” – pisze szef SLD.
Jakoś trudno mi się przekonać do argumentu, by uzbrajać się w cierpliwość wobec lewicy w Polsce tylko dlatego, że Barack Obama wygrał ostatnie wybory za Atlantykiem. Jak bardzo nie pragnęliby tego niektórzy polscy politycy, nie jesteśmy dodatkowym stanem Stanów Zjednoczonych. Nadzieje nadziejami, ale należałoby jednak ten argument odłożyć na bok.
Jeśli zaś chodzi o argument, że społeczeństwo upomniało się o lewicę w ostatnich wyborach prezydenckich, to – przyjmując nawet to założenie – trudno posługiwać się nim zupełnie beztrosko. Gdyby nawet społeczeństwo upomniało się o lewicę samo z siebie (a nie dlatego, że niespodziewany wypadek przetasował polską scenę polityczną w kwietniu tego roku), nie wynika z tego, że SLD miał jakikolwiek mocny projekt polityczny. Strategiczny plan, który miałby przyciągnąć wyborców do lewicy, nie został przedstawiony. Lider SLD zresztą chyba nawet nie próbuje przekonywać, że taki całościowy projekt istnieje.
* * *
Trzy próby przedstawienia mocnych, młodo-lewicowych tez z polskiej perspektywy mogą się Czytelnikom nie wydać przekonujące. Nie wiadomo, co z tego lewicowego bigosu ostatecznie ma się wyłaniać jako „naprawdę lewicowe” nad Wisłą. Poza konstatacją, że wszystko można interpretować wszystkim. Obok książki o transformacji (Frank), czy o Ukrainie, można publikować komiks o smoleńskich wiewiórkach, i paradować z Żiżko-Leninem pod pachą, że nie ma żadnych wyraźnych kryteriów ani doboru literatury, ani argumentów, ani celu, do którego interpretacja ma zmierzać. Co za tym idzie, lewica nie spełnia obietnicy, którą mogłaby się stać. Nie wiadomo, kto ma wsłuchać się w te splątane głosy.
Nawet, jeśli w dyskursie istnieją elementy klasycznie lewicowego etosu – na które przecież cierpliwie wskazują osoby takie, jak Józef Pinior czy Piotr Szumlewicz – ostatecznie wydają się one zatopione w prześmiewczym rechocie. Z pewną przesadą można powiedzieć, że to ów rechot lepi propozycje zagospodarowania sfery publicznej, składane może nie tyle „lewicowo”, ile „od Sasa do Lasa”.
Stanisław Brzozowski, na którego tak chętnie wszyscy się dziś powołują, pisał kiedyś o angielskim humorze jako o religii narodowej, która pozwala „bez kłamstwa, zacieśnienia i obłudy brać świadomy udział w stwarzaniu nowoczesnego życia”. W dyskursie lewicy śmiech zastąpiony został przez rechot. Rechot to coś więcej, niż tylko forma literacka. Mamy tu do czynienia z pewnym rodzajem głęboko osadzonej religii narodowej, zakorzenionej prawie tak silnie, jak impulsy, które każą grupie ludzi przychodzić codziennie pod Pałac Prezydencki. Rechot to stan duszy, pozwalający bez argumentów, poważnego ustawienia czytelnika, bez zakorzenienia w ideach ośmieszyć drugą stronę, zanim jeszcze otworzy się usta, by jej odpowiedzieć.
I tak dostajemy miazgę idei bez kontekstu, bez zawieszenia w rzeczywistości. I – co być może najgorsze – bez pamięci. A zatem, bez odpowiedzialności i tożsamości.
* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, piątkowego dodatku „Kultura” do „Dziennika” i miesięcznika „Europa”.
* * *
** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
*** Współpraca: Ewa Serzysko.
„Kultura Liberalna” nr 88 (38/2010) z 14 września 2010 r.