Szanowni Państwo, od kołyski słyszymy kolorowe bajki o modernizacji. „Sytuacja w ojczyźnie musi się poprawić”, „nie może nie być lepiej”, „liczmy na siebie”, „żądajmy od państwa”…Slogany, pod którymi kryją się nasze sny o unowocześnieniu, dotyczą najróżniejszych obszarów naszego życia. Czego jednak oczekujemy? Czy tylko„ciepłej wody w kranach” – jak w swoim głośnym tekście napisał kiedyś Robert Krasowski? Apetyt przecież rośnie w miarę mycia… A przecież często do uszu obywateli dociera zjadliwy zarzut „braku wizji”! Nowe ruchy polityczne powstają pod znanymi od dawna hasłami…

Tak czy inaczej, model innowacji, znany z początku lat 90., a polegający na imitowaniu gotowych rozwiązań niewątpliwie dostał zadyszki. Pytamy, jak więc wygląda mapa naszych poważnych marzeń w 2010 roku? Czy nadal chodzi tylko o przebudowę instytucji politycznych, zmianę mentalności, kopiowanie wzorców zachodnich, czy o szukanie własnej drogi wpisania się w zglobalizowany świat? Jak w takich warunkach można stworzyć spójną i możliwą do zrealizowania wizję rozwoju dla Polski? Innymi słowy – jak i co modernizować? Zapraszamy do lektury tekstów w dzisiejszym Temacie Tygodnia, który zaprojektował Rafał Wonicki.

Andrzej Szahaj krytykuje dotychczasową polską modernizację, twierdząc, że najwyższy czas, by Polacy ożywili swoją wrażliwość lewicową. Robert Krasowski powraca do swojego hasła „ciepłej wody w kranie”, tłumacząc, skąd bierze się polskie niezrozumienie dla idei modernizacji. Z kolei Anna Mazgal bierze na warsztat kwestię praktyczną: stara się wyjaśnić, dlaczego nie działają w Polsce obywatelskie inicjatywy innowacyjne.
Zapraszamy do lektury!

Redakcja



1. ANDRZEJ SZAHAJ: Jaka modernizacja?
2. ROBERT KRASOWSKI: Polska antypolityczna polityka
3. ANNA MAZGAL: W dziurawej łodzi


* * *

Andrzej Szahaj

Jaka modernizacja?

Zacznijmy od stwierdzenia, że dyskurs dotyczący modernizacji jest wyraźnie nacechowany aksjologicznie. Chęć modernizacji to bowiem chęć zmiany na lepsze. Czym jest jednak owo „lepsze”, zależy od wcześniejszych rozstrzygnięć co do tego czym jest Dobre Życie i Dobre Społeczeństwo.

Ten krotki wstęp był mi potrzebny do tego, aby pokazać, że dyskurs modernizacji jest dyskursem, w którym nie uda się uciec od wyborów o charakterze światopoglądowym i politycznym. Często o tym zapominamy, uważając, że modernizacja jest wartością oczywistą i zżymamy się na reakcję niektórych grup w łonie społeczeństwa, które podchodzą do zmian modernizacyjnych nieufnie czy wręcz wrogo. Nieufność ta czy wrogość może wyglądać z punktu widzenia modernizacyjnej większości jak coś irracjonalnego, wręcz głupiego. Przestrzegam przed takim podejściem, choćby dlatego, że rachunek modernizacyjny jest rachunkiem, w którym – z punktu widzenia określonych grup czy klas społecznych – mamy nie tylko zyski, ale i straty.

Także polska modernizacja po 1989 roku nie dla wszystkich grup czy klas społecznych była korzystna. Zmierzam do tego, aby powiedzieć, że także dalsza modernizacja nie dla wszystkich okaże się po równi korzystna, warto zatem zawsze pamiętać o interesach poszczególnych grup społecznych wtedy, gdy zastanawiamy się nad modelem modernizacji i jej pożądanym celem. Zauważmy przy tym, że przez modernizację rozumiemy najczęściej procesy, które wcześniej zaszły na Zachodzie, a które obecnie powinny zajść także u nas. Jest to milczące założenie całego polskiego (i nie tylko polskiego) dyskursu modernizacyjnego. Ponownie, nic tu nie jest oczywiste ani jednoznaczne. Można bowiem np. poddać w wątpliwość cały model modernizacji Zachodu, albo przynajmniej jakieś jego elementy. Często się to zresztą czyni.

Pytając zatem o modernizację Polski musimy przede wszystkim zapytać, o jaką nam modernizację chodzi? Czy o czysto imitacyjną, naśladującą procesy, które miały miejsce wcześniej gdzie indziej? Czy o modernizację „uniwersalną w kształcie, ale narodową z ducha”? W czyim interesie dokonywać się będzie owa modernizacja, kto w jej wyniku wygra a kto przegra? Jaki jest jej wyobrażony punkt docelowy? Powyżej postawione pytania zakładają już jednak, że procesami modernizacyjnymi da się w ogóle sterować. Jest to założenie dyskusyjne. Gdy popatrzymy na historię świata, to zobaczymy, że w niektórych miejscach modernizacja dokonywała się żywiołowo, jako skutek działania rynku kapitalistycznego, nieomal nie ograniczanego przez ingerencję państwa (Wielka Brytania w XIX wieku), gdy tymczasem winnych w innych była sterowana i nadzorowana przez państwo (Korea Południowa).

Modernizacja, jaka niewątpliwie dokonała się w Polsce przez ostatnie 20 lat, miała charakter bardziej żywiołowy niż sterowany. Dziś pora na zbiorowy namysł i wzięcie pewnych procesów zmian pod kontrolę. Nade wszystko pora, abyśmy się zastanowili, do jakiego punktu dojścia powinniśmy zmierzać, jaki model ustroju ekonomicznego i społecznego chcielibyśmy uznać za wzór, jaka kultura kapitalizmu powinna nam być bliska. Po 1989 roku zdarzyło nam się – w wyniku pewnego zbiegu okoliczności personalnych i historycznych – wzorować na anglosaskim modelu kapitalizmu, poszliśmy libertarianistyczną ścieżką wytyczoną przez Miltona Friedmana, przez co zaczęliśmy niezdarnie upodabniać się w wielu aspektach do amerykańskiego modelu społeczeństwa manifestacyjnej konsumpcji wspartej na skrajnie indywidualistycznym wyobrażeniu życia i sukcesu.

Nasze polskie dziwne pomieszanie skłonności do atomistycznego indywidualizmu, wręcz anarchii, doświadczanej przez lata i skutecznie demoralizującej niesprawiedliwości (zarówno z okresu starego systemu, jak i z okresu transfromacji) z neofickim umiłowaniem własności prywatnej i całkowicie powierzchownym, jedynie rytualnym traktowaniem przekazu religijnego katolicyzmu, doprowadziło do powstania prymitywnej wersji kapitalizmu typu południowoamarykańskiego oraz społeczeństwa wrogo do siebie nastawionych jednostek, które każdego, kto nie jest członkiem własnej rodziny, traktują jako potencjalnego wroga. Idea dobra wspólnego została całkowicie zdyskredytowana, czego znakomitym przykładem jest nasz stosunek do wspólnej przestrzeni urbanistycznej, czy ochrony środowiska.

Państwo polskie zgodnie z przekonaniem naszych rodzimych neoliberałów, że im go mniej w życiu ekonoimczymy i społecznym tym lepiej, wyrzekło się jakichkolwiek funkcji projektująco-planistycznych i zamieniło się w kiepskiego administratora własnej masy upadłościowej. Prymitywnie pojmowana ideologia liberalna przyczyniła się do tego, że uznano państwo za gracza, który z definicji niejako jest „psują”.

W moim przekonaniu najwyższa pora, aby przeorientować polski proces modernizacyjny z procesu żywiołowo-anarchistycznego, w proces planowany i dokonać świadomego wyboru modelu kapitalizmu, której sobie Polsce życzymy. Osobiście opowiadam się za odejściem od modelu anglosaskiego i wyborem modelu skandynawskiego, w moim przekonaniu stanowi on bowiem najlepszą wersję kapitalizmu oraz demokracji liberalnej, jaką udało się stworzyć w kręgu cywilizacji zachodniej (co nie znaczy, że jest wolny od wad).

Aby do modelu tego dojść, trzeba by dokonać istotnego zwrotu lewicowego w naszym podejściu do zagadnień gospodarczych oraz społecznych. Dotychczasowy model łączenia ultraliberalizmu w „bazie” i ultrakonserwatyzmu w „nadbudowie” (używając terminologii Marksa), należałoby zastąpić modelem socjaldemokratycznym w „bazie” i liberalnym w „nadbudowie”. Zwrot taki nie powinien być skądinąd niemiły tym liberałom, którzy miast wznosić modły do Miltona Friedmana czy Friedricha Augusta von Hayeka darzą szacunkiem i uznaniem J. S. Milla czy ruch tzw. Nowego Liberalizmu, który na XIX i XXw. doprowadził w Wielkiej Brytanii do narodzin idei oraz prawodawstwa państwa opiekuńczego.

Polska modernizacja winna wzorem Nowego Liberalizmu i modelu skandynawskiego zmierzać do tego, aby zwalczać niesprawiedliwość społeczną (po dokładnym zdefiniowaniu czym ona obecnie jest), zmniejszać nierówności społeczne (dziś w Polsce największe w Europie), likwidować bariery w dostępie do edukacji (dzisiejszy system edukacyjny w Polsce jest społecznie niesprawiedliwy), a także informacji (wykluczenie informacyjne jest jednym z najdotkliwszych w dobie społeczeństwa informacyjnego), uczynić z państwa aktywnego uczestnika gry społecznej, świadomie określającego cele społecznego rozwoju i nieunikającego planowania oraz prognozowania, odważnie ingerującego w sferę własności prywatnej czy samorządowej tam, gdzie efekty jej istnienia mogą być niekorzystne dla dobra wspólnego (środowisko kulturowe i przyrodnicze), wzmacniającego pożądane wzory aksjologiczne poprzez stwarzanie warunków dla rozkwitu kultury wysokiej, a przez to wspierającego kształtowanie się innowacyjnych środowisk społecznych, angażującego się aktywnie w rozwój nauki i szkolnictwa wyższego – najefektywniejszych narzędzi modernizacji ponowoczesnej.

* Andrzej Szahaj, profesor filozofii.

Do góry

* * *

Robert Krasowski

Polska antypolityczna polityka

Redakcja „Kultury Liberalnej” zapytała mnie o aktualność publicystycznego konceptu „modernizacji jako ciepłej wody w kranie”, którego przez kilka lat używałem. Moim zdaniem pozostał trafny, bo nadal pełnić może swoją funkcję: chronić politykę przed niemądrymi roszczeniami ze strony publicystów, ideologów oraz elit akademickich.

Ale po kolei. Zacznijmy od tego, że w polskich dyskusjach politycznych z reguły nie rozumie się, czym w ogóle jest polityka. A jest ona mniej więcej tym, co politycy robią. Może nie w tym sensie, że podejmowane na bieżąco działania wyczerpują pulę możliwych decyzji, dobrze jednak pokazują pole możliwości, jakie ma polityka. A jest to pole raczej małe. I wypełnione prozaiczną treścią – głównie są to decyzje administracyjne, personalne oraz pisanie ustaw. Jednym słowem: chlebem powszednim polityka jest moderowanie spraw drobnych, a nie inicjowanie wielkich.

Natura polityki wyznacza ramy refleksji politycznej. Jeśli zatem zaczniemy rozmowę o polityce z mieszkańcem Zachodu, uzyskamy odpowiedź z poziomu empirycznego. Jeśli trafimy nawet na politycznego filozofa, nie będzie on mówił o modelowaniu wspólnoty politycznej ani o ochronie wartości, ale o Obamie, o wyborach do Kongresu, o pomysłach na pobudzenie gospodarki. Będzie więc mówił o tym, co jest w polu działania i w polu widzenia samych polityków.

W polskich dyskusjach o polityce, przez politykę rozumie się coś zupełnie innego: polityką jest zdolność zaprowadzenia zupełnie nowego ładu, kształtowania dużych parametrów społecznych, na przykład szerzenia ducha republikańskiego albo społecznej solidarności. Tak rozumiana polityka pracuje na wyżynach ludzkiego ducha: albo chce umacniać w ludzkich duszach wiarę w Boga, albo chce ją wykorzenić.

Oczywiście takiej polityki w rzeczywistej praktyce nie ma. W całych dziejach ludzkości zaledwie kilka razy pojawili się władcy, którym dana została możliwość budowania tak wielkich projektów. Nawet wielka władza okazywała się za mała, by rzeźbić nowe społeczne kształty. Posiadacz jednej z większych porcji władzy w ludzkich dziejach, Józef Stalin, szybko zrozumiał, że jedyną metodą budowania nowego człowieka o pożądanej przez władzę mentalności, jest pozostawienie przy życiu tych, którzy taką mentalność już mają, i wymordowanie reszty. I nie jest to anegdota o okrucieństwie Stalina, ale o bezradności polityki. Dlatego normalna polityka, także współczesnych demokratycznych państw, nie stawia sobie wielkich celów.

Panujące w Polsce maksymalistyczne rozumienie polityki zrodziła wyjątkowa sytuacja braku dostępu do polityki. W czasach antykomunistycznej opozycji z braku możliwości prowadzenia realnej polityki uprawiano antypolitykę, a zatem uciekającą w sferę moralności retorykę. Nic dziwnego, że pierwszą reakcją na uzyskanie możliwości prowadzenia polityki okazała się seria księżycowych wyobrażeń na temat jej roli i celów. Pierwszą ofiarą złudzenia padli sami politycy, którzy szukali celów co najmniej w połowie tak wielkich, jak wolność i niepodległość, więc bronili chrześcijaństwa albo wykorzeniali endeckość z polskiej duszy. Intelektualiści zareagowali nie lepiej. Oni też pozostali w obszarze antypolityki, myląc recenzowanie realnej polityki z projektowaniem społeczeństw idealnych. Do dziś zamiast analizy politycznej dostajemy prace na temat: jakie formy społeczne należycie uświetniają posiadanie politycznej wolności.

Szczególnym przejawem antypolitycznego maksymalizmu okazał się spór o polską modernizację. A zatem spór o cywilizacyjny kształt Polski, udający, że taki kształt może być wynikiem politycznego projektu. Nie ma sensu przypominanie wszystkich wizji modernizacji, jakie się w Polsce pojawiły, bo włącznie z najsławniejszą z nich – ideą IV RP – żadna się nie powiodła i powieść się nie mogła. Bo polityka nie ma takich możliwości. Modernizować można co najwyżej armię, a nie cały społeczny świat.

Na dobrą sprawę nie wiemy nawet, czy kiedykolwiek doszło do tak rozumianej modernizacji. Owszem, pojawiło się kilka prób – Meiji, Bismarck czy reformy Piotra Wielkiego – ale nawet te najbardziej udane wysiłki w ostateczności ujawniały fałsz siłą wymuszonej modernizacji. A przecież wszystkie one pojawiły się w warunkach zupełnie szczególnej politycznej mocy, w despotycznych ustrojach i skoszarowanych społeczeństwach. Póki co jedyną udaną modernizacją pozostaje więc ta zachodnia, która nigdy nie była projektem. Nigdy nie była politycznym celem. Ona się dokonała żywiołowo, bezwiednie, bez planu, stworzył ją boom gospodarczy, za którym poszły olbrzymie społeczne i kulturowe skutki.

W takim właśnie kontekście proponowałem hasło ciepłej wody w kranie, które miało być próbą ochrony polityki przed maksymalizmem ideologii oraz modernizacyjnych utopii. Obrony polityki przed publicystami i akademickimi elitami. Ciepła woda w kranie – jako polityczny cel – jest sprowadzeniem polityki tam, gdzie jej miejsce. A zatem na ziemię. Jest skupieniem się na celach realnych, które akurat polska polityka zaniedbuje. Oderwana przez wieki od państwa, nie ma naturalnych odruchów władzy, nie dba o siłę państwa ani o zamożność obywateli, bo to wydaje się jej zbyt trywialne. Tymczasem jest to jedyne miejsce, gdzie polityka coś może, i gdzie odniesiony przez nią materialny sukces może mieć modernizacyjne skutki. Może, choć nie musi.

P.S. Ponieważ tekst ukazuje się w piśmie młodej uniwersyteckiej elity, chciałbym się podzielić depresyjnym dla wielu Czytelników przekonaniem. Otóż w polityce, zwłaszcza takiego małego kraju jak nasz, nie ma nic więcej, jak ciepła woda. Nie znajdziemy tu żadnej głębi ani żadnej finezji. Państwo, które nie radzi sobie z krzyżem na ulicy, nigdy nie wdroży w życie wielkiego marzenia. Zresztą podobnie jest wszędzie: przecież dla Amerykanów, mieszkańców supermocarstwa, największym modernizacyjnym projektem pozostaje ustawa o ubezpieczeniach zdrowotnych. Młody polski inteligent, który spóźnił się na upadek komunizmu, musi się liczyć z tym, że być może największym wydarzeniem politycznym w jego życiu okaże się reforma pomostówek. I z tym się warto zacząć godzić. Zwłaszcza że polityka, wbrew temu co sądzili Schmitt czy Heidegger, nie służy dostarczaniu egzystencjalnych wrażeń. Problemu trywialności życia w świecie bez Boga czy nudy pracy na uniwersytecie demokratyczna polityka nigdy nie rozwiąże. A niedemokratycznej nie warto chcieć.

* Robert Krasowski, redaktor naczelny „Europy – miesięcznika idei”, szef wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Do góry

* * *

Anna Mazgal

W dziurawej łodzi

Aktywni obywatele nie budują stadionów ani autostrad. Być może właśnie dlatego nie zawsze się zauważa, że ich wkład w zmiany na lepsze może być ogromny. Jednak system nie bardzo wspiera to rozumienie. Ba, czasem mam wątpliwości, czy same organizacje siebie tak widzą i rozumieją.

Przez system rozumiem przede wszystkim fundusze strukturalne, które wydawane są szerokim strumieniem, i aparat, który te fundusze obsługuje. Są one przekazywane organizacjom, by realizowały cele społecznie ważne. Tylko że decydenci cierpią na chroniczne niezdecydowanie: z jednej strony chętniej wspierają projekty niż organizacje, co powoduje, że ich kapitał – przede wszystkim społeczny – nie buduje się i nie kumuluje. Z drugiej zaś, mimo że myślenie zorientowane na rezultat jest im teoretycznie bliskie, kompletnie nie mają pomysłu na to, jak wspierać innowacje. Czym w ogóle jest innowacja społeczna, tego w dyskusji nie ma. Pompujemy kasę w szkolenia i konferencje, powodując inflację metody, bo wszyscy już szkolą i wszyscy są już wielokrotnie przeszkoleni. A rezultatu nie widać, biurokracja we wspieraniu obywateli jest coraz większa, a ci nadal są niemym przedmiotem, a nie partnerem w procesie decyzyjnym.

Naiwnie byłoby oczekiwać, że społeczeństwo obywatelskie dogada się w szczegółach, co do tego, jaką wizję chce realizować. Krystalizuje się za to wyraźnie podział na dwie grupy, który idzie w poprzek podziałów na sponsorów, organizacje, beneficjentów i decydentów. Jedna grupa widzi problemy społeczne i chce na nie sprawnie odpowiadać. Do tego potrzebuje środków i państwa, jako ich dysponenta. Chodzi z grubsza o to, by wsparciem objąć coraz większe grupy i by było ono coraz bardziej kompleksowe. Druga wizja modernizacyjna jest zgoła inna – chodzi nie o to, żeby koncentrować się na usprawnianiu mechanizmów wsparcia, ale o to, by zmieniać system tak, by było ono coraz mniej potrzebne.

Czy wzajemnie się one wykluczają? Nie sądzę, uważam wręcz, że bez postaw filantropijnych nastawionych na łagodzenie niesprawiedliwości trudno jest tę niesprawiedliwość zdefiniować i modelować konieczne systemowe zmiany. Wierzę natomiast, że proporcja organizacji myślących systemowo powinna stopniowo wzrastać. Inaczej nigdy nie wypracujemy skutecznej metody nacisku na system, który z definicji nie lubi zmian. W tym znaczeniu strumień wsparcia finansowego nakierowanego na samą obsługę problemów jest moralnie korupcjogenny, faworyzuje bowiem tych, którzy żyją z wylewania wody z łodzi, a eliminuje tych, którzy łodzie łatają. Dlaczego przy tych olbrzymich kwotach nie powstały do tej pory media obywatelskie, które zmusiłyby te publiczne i prywatne do zajęcia się realnymi problemami? Dlaczego nie ma wsparcia dla prawdziwej reprezentacji zorganizowanych obywateli, która przez mechanizmy partycypacyjne byłaby w stanie pokazać rządzącym obywatelskie veto, gdy nie jest w stanie tego zrobić opozycja? To tylko niektóre z pytań, na które nie odpowiemy, płacąc za kolejne szkolenie z cyklu „jak założyć stowarzyszenie”.

Oczywiście, trudno się dziwić rządzącym, że wolą rozwiązywać problemy za nas, zamiast robić to z nami. To organizacje jednak powinny siąść do debaty modernizacyjnej i zdecydować, jaki model zaproponować: czy sektor obywatelski jest gotowy rozwiązywać problemy, czy woli wcale wygodnie żyć z ich rozwiązywania.

* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej” oraz ekspertka Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych. Reprezentuje OFOP w Obywatelskim Forum Legislacji.

Do góry

* * *


** Autor koncepcji numeru:
Rafał Wonicki.
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
**** Współpraca: Tomasz Sawczuk.

„Kultura Liberalna” nr 91 (41/2010) z 5 października 2010 r.