Łukasz Kowalczyk
Niedźwiedź na krawędzi. „Kraj” Aleksieja Uczitiela na Warszawskim Festiwalu Filmowym
Główny bohater ma twarz zmęczoną życiem i to życiem nie byle jakim, bo bohaterskim. Jest więc bohaterem w dwójnasób i tak wypada nam go dalej nazywać. Przeszedł z Armią Czerwoną szlak bojowy aż do zwycięskiego końca: zdobył stolicę wrogiego państwa i pozostawił tam towarzyszy broni, by wyleczyli ogół obywateli z amoku, za przyczyną którego nie powstrzymali garstki szaleńców, która wcześniej uderzyła zdradziecko na Ojczyznę Bohatera.
Teraz Bohater wrócił do Ojczyzny i szuka w niej dla siebie miejsca. Ojczyzna Bohatera jest wielka, ale on też jest wielki, więc nie jest mu łatwo takie miejsce znaleźć. Dociera przeto w poszukiwaniach do samej krawędzi. Wybiera obóz karny dla Rosjan, byłych więźniów niemieckich obozów pracy, położony na dalekiej Syberii. Tkwią tutaj owi podwójni więźniowie z uwagi na ryzyko osmotycznej kontaminacji wirusem faszyzmu i jako ci, co przyłożyli rękę do budowy militarnej potęgi Trzeciej Rzeszy. Dzięki pobłażliwości Stalina wymierzona im kara jest łagodna. Ot, będą „wsiegda” rąbać syberyjskie sosny pod nadzorem komendanta – pociesznego jednorękiego weterana, udatnie łączącego osobowość sierżanta z filmów Monty Pythona i przygłupiego szeryfa ze spaghetti-westernów.
Bohater nie kwestionuje dialektycznej logiki, która przywiodła jego krajan w to miejsce. Bohater jest ponad to. Nie przybył tutaj przecież, by oddawać się obserwacji obozowego życia utkanego (jak to w stalinowskim obozie karnym) z drobnych złośliwostek i radosnego rejwachu czynionego przez hoże więźniarki oraz czupurnych więźniów, przetykanych co i rusz ojcowskimi połajankami komendanta.
Warto w tym miejscu podkreślić, że film umiejętnie wykazuje, że obóz taki to zbiorowość ludzka niewiele różniąca się od westernowego miasteczka czy amerykańskiego przedmieścia. Nie sposób nie pochwalić głębokiego, pogodnego humanizmu, który wskazuje na te podobieństwa, miast oddawać się obskuranckiemu „rozdrapywaniu ran” charakterystycznemu choćby dla polskiej tzw. literatury obozowej.
Ale wróćmy do Bohatera. Ten, jak wspomnieliśmy, nie przyjechał tutaj, by pogrążać się w banale życia katorżników. Przyjechał, by jeździć lokomotywą. Lokomotywa jest w obozie jedna, prestiżowa (służy do zwózki drewna) i ktoś już nią jeździ, więc w oczywisty sposób plany Bohatera stanowią zarzewie konfliktu, a tym samym – zgodnie z tradycją homerycką – oś kompozycyjną całej epopei. Bohater nie byłby jednak Bohaterem, gdyby się w tej sytuacji zatracił. Nie dość, że odbija maszyniście lokomotywę, to z rozpędu odbija mu kobietę, czerstwą więźniarkę z przychówkiem w postaci wiecznie milczącego chłopczyka – owocu rzekomej miłości z bezimiennym Niemcem. I wiódłby Bohater sielskie obozowe życie, dzieląc swoją uwagę sprawiedliwie między potężną lokomotywę a nieco stygmatyzowaną matkę – Rosjankę, gdyby nie speeding.
Opłakane skutki speedingu znane są każdemu niemal amerykańskiemu nastolatkowi. Podobnie – jak słusznie wskazuje reżyser „Kraju” – sprawa się miała w wypadku stalinowskich obozów. Nie odbierając widzowi przyjemności śledzenia dalszej fabuły, powiemy tylko, że wygnany przez głupawego Szeryfa (przepraszam – Komendanta) Bohater, zmuszony jest przejść na piechotę syberyjską tajgę i przepłynąć wpław syberyjską rzekę, by znaleźć się na tajemniczej wyspie, gdzie odnajdzie kolejny zestaw złożony z lokomotywy i kobiety. Tym razem lokomotywa jest zniszczona i obrośnięta syberyjską roślinnością, a kobieta młoda i niecywilizowana. Obie są proweniencji niemieckiej. Dla Bohatera kontakt z żywiołem niemieckim to nie pierwszyzna, więc lokomotywę sprawnie doprowadza do stanu używalności i na jej pokładzie z młodą niemiecką kobietą (widomie zafascynowaną przemyślnością Bohatera w sferze techniki) powraca do obozu. Sporo się jeszcze w tym filmie wydarzy i nie chcąc psuć suspensu, powiem tylko, że mariaż niemieckiej elan vital i radzieckiej maestrii techniczno-organizacyjnej wiele tu zdziała dobrego.
Tych którzy obawiają się lukru – uspokoję. Nie obędzie się ta historia bez chwil trudnych i smutnych. Ba, nie obędzie się i bez chwil grozy!
Sądzę, że do szczęśliwego końca dowozi radziecko-niemieckich sojuszników nie umiejętne korzystanie z szans kooperatywnej mechanizacji czy wola mocy Bohatera, lecz świadomość imponderabiliów. Bo jak inaczej określić reakcje młodej Niemki, gdy pytana przez poczciwe rosyjskie więźniarki, czy całą wojnę przesiedziała w tajdze odpiera: „Jaką wojnę?”. Czy samoświadomy autokrytycyzm estońskiego więźnia, który na pytanie Niemki, czemu Bohater co i rusz daje mu w pysk, odpowiada: „Ma swoje powody”.
Mają oto bowiem mali ludzie i małe narody, dzięki temu obrazowi, szansę nauczyć się dwóch prawd. Po pierwsze, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. I po drugie, że Eurazja i Wschódazja nigdy nie toczyły żadnej wojny. A dla nie dość pilnych w nauce niech przestrogą będzie filmowy los niepotrzebnego nikomu niedźwiedzia, co zginął pod kołami świeżo odnowionego parowozu historii.
Film:
„Kraj”/”Na końcu świata”, reż. Aleksiej Uczitiel, Rosja 2010.
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 93 (43/2010) z 19 października 2010 r.