Magdalena M. Baran

Samotność Krzyżowskiego. Inscenizacja „Makbeta” w Teatrze Słowackiego

Szuranie krzeseł, nerwowy śmiech, stukanie palcami o kolano, westchnienia, grupa szczęśliwie przymuszonych licealistów (wszak to Shakespeare, cudem ocalona lektura obowiązkowa!), puste krzesła po pierwszej przerwie… Słowacki po latach sięga po „Makbeta”, wpisując się na nowo w Shakespearowski repertuar krakowskich teatrów. W nadchodzącym sezonie będzie tego niemało, bo obok wspomnianej inscenizacji na widzów czeka już „Król Lear” (Teatr STU) i kolejna odsłona „Hamleta” (Teatr Bagatela). Co jednak, gdy spektakl tak wyczekany, rozplakatowany na miejskich słupach intrygującymi obrazami zawodzi? Iść albo nie iść? – oto jest pytanie.

Krzyżowski rozwija postać Makbeta niemal perfekcyjnie. Najpierw skrwawiony wódz, walczący na chwałę swego króla, jego poleceniom wierny, spieszący na spotkanie władcy. Gospodarz spokojny, co życia zakosztował rozkoszy. Pragnieniom innym jednak posłuszny, losowi niespodziewanie wysłuchanemu poddany, gdy Wiedźmy sny do ucha sączą, gdy marzenia o potędze chichotem swym wabią, na wyciągnięcie ręki. Waga przechyla się raz w jedną, to znów w drugą stronę. Szczypta szaleństwa, podszept zbrodniczy, marzeniem o koronie uwiedzenie, dłonie we krwi i… znów proroctwo, ustami Hekate głoszone. To zaś pewność daje, butę, dumę, zadufanie w sobie. Stąd krok w kolejną odsłonę szaleństwa, osamotnienia w ciasnym świecie tyrana, co wszędzie wietrzyć musi zdradę i zagrożenie. Nie wzrusza już śmierć miłości kusicielskiej, ot „półcieniem życie przechodnim”, gdy na zbrodni ścieżce trup ściele się gęsto. Krok za krokiem prowadzi Krzyżowski swojego Makbeta ku chwilom ostatnim, sens nadając jego upadkowi. Los ślepy. Wyroki nieubłagane. A uciec, wymknąć się tylnymi drzwiami świata sceny, cichcem wywinąć się… nie sposób.

Sam Krzyżowski tragedii stawia czoło, wersy Shakespeare’a płyną przemyślanie, rozwijając tajemnic swoich bogactwo. Słowa ważone, wypowiadane nie bez zastanowienia, a przy tym naturalne, jakby z głębi wypowiadane tkwiącej w mówiącym skłonności. Giermkiem mu wiernym nie zaufany Banko, nie żony usta nieumiejętne, co marzą by pracę „odbębnić”, do domu wrócić, nie królewskie popisy Malcolma, a Macduff (świetny Tomasz Wysocki). Miedzy tragedią a burleską krąży, nowy wymiar nadając wersom starego Mistrza… I na tym koniec.

Lady… Lady Kto? Bo przecież nie Makbet. Nierównorzędna partnerka dla małżonka. Nieprzekonująca, płytka, słów skąpiąca, jakby rolą własną znudzona. Pokusie, jaką snuje, oprałby się i zbrodniarz największy, którego do czynów strasznych namawiać przecież nie trzeba. Świat wokół krótkim „PSS” kwituje i… jakby tylko odbębnić, scenę pozamiatać, do domu już biec, bo pies, dzieci, telewizor, pranie… coś gdzieś czeka. Lady Makbet nieobecna, nie pogania swego niepewnego męża, nie czci snów o wspólnej potędze. Kusicielka umarła, pozbawiona siły, beznamiętna, nieobecna. Gaśnie w obojętności na tekst, krwi nie woła, w ciszy szaleństwa swego nie obwieszcza, władzy żądać nie potrafi. Uśpiona – usypia. Czymże Makbet bez niej? A przecież dopiero Makbeta słowa, Makbeta czyny, Makbeta – wyczekanego w tej roli – siła, żar, gorączka zmysły paląca, budzą ze snu.

Pomysły, gadżety mnożą się, brak im wykończenia, wykorzystania, domknięcia. Mnożą się… nie wiadomo po co, bo przecież zabiegi to daremne. Sceny bitewne niczym reportaż, słowa szybko płynące z oddalonego pola walki – drażniące, drwiące z wybujałej potęgi tyrana. Kiedy indziej scena morderstwa, nakręcona kamerą przemysłową, zbrodnia odtworzona przez grupę wyrostków dla „997”. Kamera tu i tam… Tylko po co? Znika i chór – Shakespearowsko-grecki – jakże bowiem trzy rozwrzeszczane pielęgniarki (a może raczej hipermarketowe hostessy, co to krzyczą: „Do mnie, do mnie! Najlepsza oferta, promocja, towar!”) nazwać imieniem Wiedźm, gdy Dziwne Siostry wiedzą nie grzeszą (ani śpiewem – zawodzącym słuchem czy głosem). Proroctwa ich kłamane, jakby same nie pojmowały potęgi wypowiadanego słowa, na jego wyrocznię nie przygotowując się, ale wypowiadając ot tak, dla psoty.

Po uczcie, jaką zrozumiałą i dojrzałą interpretacją serwuje Krzyżowski, trudno zrozumieć pustkę, jaka panuje wokół niego na scenie (że nieomal monolog), niesmak dodanych zdań nieshakespearowskich i fałszywie wyśpiewane „Sag mir wo die Blumen sind”. Pozostaje zapytać: „Gdzie jest teatr z tamtych lat?” i mieć nadzieję, że Shakespeare raz jeszcze sam się obroni.

Spektakl:

William Shakespeare, „Tragedia Makbeta”, reż. Redbad Klijnstra, Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 25 września 2010 r.

* Magdalena M. Baran, koordynator Instytutu Obywatelskiego, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Przygotowuje pracę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.