Bartek Biedrzycki

Amor y Cohetes – kilka słów o serii „Love & Rockets” braci Hernandezów

„Love & Rockets” braci Hernandezów uznawana jest przez większość krytyków i czytelników za jedną z najważniejszych serii komiksowych w historii. Pochwały, jakie zbiera w środowisku, ale także to, że od swojego debiutu w 1981 roku jest z małymi przerwami publikowana do dziś oraz nieustannie w różnych formach wznawiana, dowodzi jej ogromnej poczytności i zdaje się tę opinię całkowicie potwierdzać.

Ten tytuł najczęściej pojawia się w kontekście kontrkulturowej rewolucji w komiksach lat 80-tych, zwykle podawany jako jej kamień węgielny i wymieniany jednym tchem ze słynnym „Zap Comics” Roberta Crumba.

Wszystko zaczęło się w roku 1981, kiedy to Mario Hernandez sięgnął do kieszeni i sfinansował niskonakładowe wydanie zeszytu „Love & Rockets”, do którego stworzył historie wraz z dwójką swoich braci – Jaimem i Gilbertem. Rozprowadzany samodzielnie przez Los Bros produkt trafił na biurko jednego z redaktorów wydawnictwa Fantagraphics, który szybko podjął niezwykle brzemienną w skutki decyzję – zaproponował młodym gniewnym Latynosom ich własną serię i dał w zasadzie wolną rękę co do jej zawartości. W ten sposób ujrzał światło dziennie pierwszy numer serii „Love & Rockets”, która ukazywała się nieprzerwanie od 1982 do 1996 roku i na przestrzeni pięćdziesięciu numerów stała się niezaprzeczalną legendą światowej historii komiksu.

Pierwotnie na potrzeby kolejnych numerów tworzyli wszyscy trzej bracia, z czasem jednak Mario angażował się coraz mniej. Zaś na czoło publikowanych komiksów wysunęły się dwie główne serie: „Heartbreak Soup Stories”, tworzone przez Gilberta, oraz „Hoppers 13” Jaimego. Obie pod wieloma względami są bardzo podobne i niemal komplementarne. Traktują zresztą o tej samej tematyce – kondycji ludzkiej w jej najprostszej, najbardziej przyziemnej formie.

Oba też rysowane są w podobnym duchu „magicznego realizmu”. Projekty obu braci przypominają idealistyczne obrazki z takich serii jak Archie – piękne, komiksowo ikoniczne kobiety i postawni lub karykaturalni faceci składają się na pozornie nieskomplikowaną galerię postaci. Szybko jednak okazuje się, że tak uproszczona, wyidealizowana ikoniczność przedstawienia graficznego jest bardzo umowna. Czas bowiem mija w tych opowieściach szybko – niemal w równym tempie – co w świecie czytelnika odciska swoje piętno na postaciach. Pierwotnie idealne przedstawienia ewoluują i tracą swój popkulturowy kicz, ciążąc ku nowemu typowi ikony komiksowego bohatera. Początkowo szczuplutka, szprychowata Maggie, o rozczochranej, punkowej fryzurze, stopniowo przybiera na wadze, zamieniając się w rubensowską niemal matronę, wiodącą niespokojne życie rozwódki w kalifornijskiej kiepskiej dzielnicy. La India Luba, posiadaczka gigantycznego biustu i obiekt westchnień wszystkich mężczyzn w meksykańskiej mieścinie zapada się w sobie, przybiera i traci na wadze, a jej twarz orają coraz straszliwsze zmarszczki, będące wizualnym odbiciem ciężkich doświadczeń, zsyłanych przez los.

Opowieści o Zupie Złamanych Serc rozgrywają się na zapadłej meksykańskiej wsi odizolowanej od świata, leżącej nad oceanem, w odległości sześciu kilometrów od linii kolejowej (i kolejnych dziesięciu wzdłuż torów od najbliższej stacji).

Gilbert Hernandez doskonale portretuje prowincję zarówno w warstwie narracyjnej, oddając nastroje i atmosferę slumsu, jak i w warstwie graficznej, gdzie jego kreska poruszająca się w stylistyce uproszczonego realizmu świetnie oddaje klimat bezbarwnego, pozbawionego zdawałoby się atrakcji świata. Osadę Palomar, bo tak nazywa się to zapomniane przez Boga miejsce, zamieszkują ludzie prości, lecz kłamstwem byłoby nazwać ich nieskomplikowanymi. Jego bohaterowie to „bliska krwiobiegu” mieszanina typów ludzkich, przedstawiona bez poprawek i upiększeń, w swoim niemal prymitywizmie bardzo dosadna i przemawiająca. Koszmarnie oszpecony Vincento, prostytuujący się biseksualista Israel, obłąkany intelektualista Soledad, nimfomanka Tonantzin, która postanowiła poświęcić swoje życie w proteście przeciwko wyścigowi zbrojeń, jej najlepsza przyjaciółka karlica Carmen i wiele innych postaci przewija się przez karty opowieści. Najważniejsze są w meksykańskim barrio kobiety silne, zdecydowane, nadające ton i bieg wydarzeniom. Przybłęda Luba, która zostaje burmistrzem, czy położna Chello, zajmująca miejsce szeryfa, to tylko niektóre z żeńskich figur, rządzących w Palomar. Mężczyźni zwykle oddają się w ich silne ręce i pozwalają podejmować za siebie decyzje, chociaż, oczywiście, wydaje im się, że jest inaczej.

Nowelki te dotyczą różnych zagadnień, ale wszystkie nieodmiennie łączą się ze społecznym umocowaniem bohaterów i akcji. Ich perypetie nie zawsze są proste i nie zawsze pochodzą z tego świata: ukazujące się kumplom duchy zmarłych chłopaków na pewno nie są czymś, co spotyka się co dzień, nawet na meksykańskiej prowincji. Ale one także wpisują się w mentalność bardzo przecież wierzącego w moce pozaludzkie narodu. Prostytucja i poruszany przy tej okazji temat narastającej epidemii AIDS (przypominam, że było to w połowie lat 80-tych, gdy temat nadal był bardzo drażliwy), przestępczość, rozpadające się więzi międzyludzkie i straszliwa bieda. Brak pracy, brak perspektyw, dorastanie w warunkach silnej izolacji – to tylko niektóre sprawy, o których mówi Gilbert Hernandez.

To są doskonałe portrety ludzi, świetne analizy pewnych modelowych sytuacji, przedstawione po mistrzowsku w egzotycznym sztafażu środkowoamerykańskiego zadupia, gdzie wyprawa w góry może skończyć się spotkaniem z pumą, a upadek ze szczytu społecznej drabiny może prowadzić wprost w urojenia snute na pokrytej śmieciami plaży. Gdzie duchy zmarłych i dawnych bogów chodzą między żywymi, a oni sami często bywają tylko tkwiącymi w przeszłości upiorami.

Świetnym zabiegiem jest też wspomniane rozłożenie akcji poszczególnych historii na wiele lat – dzięki temu obserwujemy ewolucję i dojrzewanie bohaterów. Niektórych z nich poznajemy, gdy są jeszcze dziećmi i na naszych oczach wykuwa się ich los – wzlot i upadek, często śmierć, a jeszcze częściej narodziny kolejnych dzieci i dorastanie nowych pokoleń, które opuszczają Palomar, ale na zawsze są z nim związane. Jak Maricela, najstarsza córka Luby, która po ucieczce z domu osiedla się w Stanach – i gdy nie chce mieć już nigdy nic wspólnego z koszmarnym meksykańskim barrio – natrafia w bibliotece na stary album z fotografiami pewnego amerykańskiego reportera zrobionymi w Palomar przed dekadą.

Podobną ewolucję i podobny zestaw problemów czeka bohaterów Jaimego Hernandeza pojawiających się w serii „Hoppers 13”, znanej też jako „Locas” (hiszp. „szalone [kobiety]”). Młodszy z braci opowiada życiowe dzieje grupy niecodziennych kobiet, pochodzących z nizin społecznych. Ich historia zaczyna się, gdy mają po dwadzieścia kilka lat, lecz częste retrospekcje dorzucają do tej niesamowitej, zawikłanej układanki nowe elementy i wątki, także z wcześniejszego okresu. Maggie i Hopey, dwie niepoprawne punkówy, są kochankami i najlepszymi przyjaciółkami od wczesnej nastoletniości. Ich wspólne życie układa się różnie, częściej źle niż dobrze: potrafią rozstawać się na całe lata tylko po to, aby potem radośnie rzucić się sobie znów w ramiona (i między uda). Grupa ich przyjaciółek to istoty, które można by posądzić o pochodzenie z innej planety. Częściowo obłąkana Isabel, miewająca profetyczne wizje, pisząca książki o śmierci i cierpieniu. Promiskuityczna Penny, żona, a potem wdowa po zbankrutowanym rogatym miliarderze, zachowująca się jak rozkapryszona, niepoprawna dziesięciolatka. Ciotka Maggie, wieloletnia mistrzyni wrestligu oraz jej nauczycielka i rywalka Rena Titanon, wędrująca po świecie i wzniecająca rewolucje, czy życiowy nieudacznik Ray, frajer wegetujący samotnie w podłej okolicy, rzucany przez kolejne kobiety, którym nie potrafił nic zaoferować.

Losy wszystkich tych charakternych ludzi splatają się na przestrzeni lat, katalizując nawzajem drobne sukcesy i lokalne katastrofy, tworząc niezwykły melanż, w którym każdy czytelnik ma szanse odnaleźć jakąś cząstkę siebie. Pierwotnie bardziej humorystyczna, zawierająca elementy sciencie-fiction historia, z biegiem lat ciąży ku komentarzowi i satyrze społecznej, zastanawianiu się nad ludzką kondycją i nieuchronnością losu. Przypadkowe relacje, doraźne związki, które rozpadają się nim na dobre się zadzierzgnęły, absurdalne spotkania i przyjaźnie, ludzie pojawiający się po latach znów w centrum uwagi i wydarzenia z dzieciństwa, pociągające za sobą reperkusje w teraźniejszości, to chleb powszedni. Postacie upadają na dno człowieczeństwa po to, aby podnieść się znów (najpierw na kolana), a potem dumnie wyprostować, unosząc głowę i z radosnym śmiechem oraz butelką wina w dłoni ruszyć dalej, ku kolejnym życiowym rafom, o które się beztrosko roztrzaskają. Rzeczywistość przeplata się tu ze snem lub wizją, pozornie absurdalne sytuacje wydają się nikogo nie kłopotać ani nawet nie dziwić. W końcu świat młodych kobiet z Hoppers jest równie szalony jak one same.

Nie bez kozery „Love & Rockets” porównywane jest do tak klasycznych i uznanych serii jak „Gasoline Alley” czy też do twórczości takich mistrzów literatury jak Gabriel Garcia Marquez. Całkiem uzasadnione wydają się również nawet tak radykalne określenia, jak „fascynujące jak naćpany Buñuel”.

Uznanie krytyków to jedno, a czytelnicy drugie. Często jednak krytycy bywają po prostu prymitywnymi bęcwałami, którzy pochwalić potrafią nawet słoik z moczem na fortepianie. Tu jednak nie ma mowy o takiej sytuacji. Nieustająca miłość rzeszy kolejnych pokoleń wiernych fanów sprawiła, że po zamknięciu pierwszej serii „Love & Rockets” Los Bros Hernandez reaktywowali ją na początku XXI wieku, a obecnie publikują coroczne antologie ze swoimi historiami.

Całość serii wznowiona została najpierw w wielkiej kolekcji 24 tomów, następnie w zbiorczym wydaniu 8 tomów. Zaś kompletne opowieści z Hoppers i Palomar wyszły w czterech monumentalnych twardooprawnych tomiszczach po ponad pięćset stron i są nadal dostępne, więc nie ma co się długo zastanawiać nad zapoznaniem się z nimi.

Warto też dodać, że prócz swojej sztandarowej serii każdy z braci ma na koncie po kilka samodzielnych albumów, pracowali także wspólnie nad serią „Mister X”.

Dla kogo jest „Love & Rockets”? Dla każdego bez wyjątku. Jest to lektura dla socjologa, dla fana obyczaju, miłośnika prozy latynoskiej, wielbiciela komiksu klasycznego i komiksu kontrkulturowego. Dla lewackiego rewolucjonisty i zatroskanej nad losem świata doktorantki. Kontestującej matkę nastolatki i pryszczatego leszcza, który chciałby znaleźć wreszcie dziewczynę.

Bracia Hernandezowie to współcześni bohaterowie kultury nie tylko masowej – mistrzowie ciętego pióra i szybkiego, eleganckiego ołówka, którym tworzą odbitą w zwierciadle rzeczywistość współczesnego świata w całym jego przepychu i bogactwie. To erudyci i intelektualiści, zasługujący na piedestał obok największych w historii twórców. To dwaj latynoscy czarodzieje w średnim wieku, których wąsate uśmiechy i potargane głowy są maską, za którą skrywa się skromny, cichy i nieposkromiony geniusz, godny – co najmniej – literackiego Nobla.

* Bartek Biedrzycki, specjalista IT, twórca, wydawca i miłośnik komiksów, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 96 (46/2010) z 9 listopada 2010 r.