Szanowni Państwo, w dniu zabójstwa w łódzkim biurze PiS zobaczyliśmy jak w soczewce, w jaki sposób funkcjonuje komunikacja na linii politycy – obywatele. Komentowano informacje niesprawdzone, ferowano wyroki, o domniemaniu niewinności nie było mowy. Nie ma wątpliwości, że niezgoda leży w interesie społeczeństwa liberalnej demokracji. Tolerowanie poglądów odmiennych – ale mieszczących się w ramach demokratycznego konsensusu – i dyskusja o nich to esencja ustroju, w którym żyjemy. W Polsce jednak pewnym kłopotem jest to, w jaki sposób się ze sobą nie zgadzamy. Rozszalałe emocje i wysoka nuta pretensji moralnych, wypowiadanych zbyt szybko – nawet przy okazji spraw najbłahszych. Przy ważniejszych kwestiach słyszymy okrzyki na temat „wojny”, „zdrady” itd. Czy obywatele są naprawdę odporni na tę retorykę? Jak powinniśmy różnić się, by odmienność poglądów skutkowała być może gorącymi, ale merytorycznymi dyskusjami (po których zakończeniu adwersarze podają sobie dłonie)? Innymi słowy, jak głęboko wydrążone powinny być podziały w społeczeństwie demokratycznym?

Zapraszamy do lektury tekstów, odpowiadających na te pytania. Piotr Sztompka twierdzi, że to nie język jest problemem polskiej demokracji, ale zła wola biorących udział w dyskusji. Zachęca obywateli do eliminowania w drodze wyborczej polityków, podsycających kłótnie. Mirosława Grabowska tłumaczy, że podziały nie są w polskim życiu publicznym (ani w życiu społecznym w ogóle) niczym nowym – nowe jest natomiast, że są szczególnie silnie rozgrywane przez polityków, znajdujących się u władzy. Karolina Wigura wskazuje wśród polskich podziałów jeden, który ma potencjał, by przekształcić go w merytoryczny spór – chodzi o podział między osobami o poglądach bardziej liberalnych a tymi, którym bliżej jest do narodowej demokracji. Joanna Kusiak tłumaczy wyjątkową temperaturę polskiej dyskusji publicznej faktycznym odchodzeniem formacji prawicowych w stylu pisowskim z polskiej sceny politycznej. Olga Wysocka stara się z kolei wytłumaczyć atmosferę panującą w polskich mediach przez odwołanie do teorii populizmu.

Wyjątkowy kontekst do dyskusji o polskich podziałach wprowadza rozmowa Anny Mazgal z Mirjaną Kosic z organizacji TransConflict o podziałach w serbskim społeczeństwie – w zakładce „Pytając”.

Redakcja



1. PIOTR SZTOMPKA: Choroby polskiej demokracji
2. MIROSŁAWA GRABOWSKA: Podziały nie są nowością. Nowe jest ich polityczne rozgrywanie
3. KAROLINA WIGURA: Polskie zderzenie cywilizacji?
4. JOANNA KUSIAK: Estetyka i moralność, czyli o niedemokratycznym wykorzystywaniu demokratycznego konfliktu
5. OLGA WYSOCKA: „Zaczyna się zabijanie opozycji”. O populistycznym budowaniu podziałów


* * *

Piotr Sztompka

Choroby polskiej demokracji

Toczy się wielka debata o języku polskiej polityki; jego brutalności, agresywności, jadowitości. Z różnych stron słyszymy wyrazy ubolewania i wzniosłe apele o umiar i łagodność. To chyba jakieś wielkie nieporozumienie. Znów chcemy leczyć chorobę, rozbijając termometr. Bo to nie o język naprawdę chodzi. Język to tylko przejaw, symptom, środek wyrazu czegoś daleko głębszego i ważniejszego: postaw, motywacji, intencji i przyjętych założeń na temat demokratycznej polityki. Język można zmienić, nie zmieniając w istocie niczego. Czy dowodów szukać trzeba dalej niż w ostatniej, prezydenckiej kampanii wyborczej? Język pełen łagodności, samej dobroci, pobłażliwości nawet dla komuny i wezwań do końca wojny polsko-polskiej, okazał się podobno efektem farmakologicznym, jak twierdzą jedni, a przejawem cynicznej manipulacji jak twierdzą inni. Już był tak piękny, aby wyostrzyć się do granic nieprzyzwoitości i absurdu w chwilę po wyborach.

Chodzi więc nie o język, ale o kompletnie fałszywe pojmowanie demokracji. Chodzi nie o to, co się mówi, ale o to, co się myśli: o sobie, o innych i o tym polu, na którym się z innymi spotykamy. Demokrata to nie bufon pełen niezachwianej, dogmatycznej wiary we własną nieomylność i pełen pogardy dla każdego o poglądach odmiennych. Demokrata to polityk, który słucha, a nie tylko przemawia, który uczy się, a nie tylko poucza, który podejmuje debatę, a nie tylko łaje. Demokracja to nie walka z innymi o odmiennych poglądach, definiowanymi a priori jako wrogowie, których trzeba poniżyć, zhańbić, skompromitować, wyeliminować. Demokracja to rozmowa z partnerem, pojedynek na argumenty, a nie na wrzaski i inwektywy, któremu przyświeca znalezienie rozwiązań najlepszych nie dla mnie, nie dla mojej partii, frakcji, grupy, środowiska – ale dla dobra wspólnego, publicznego, któremu jako polityk jestem zobowiązany służyć.

Od dwudziestu jeden lat żyjemy w ustroju demokracji przedstawicielskiej. W takiej demokracji polityk to reprezentant, przedstawiciel. Czyj? Otóż nas wszystkich i każdego z osobna, narodu, a nie tylko swoich popleczników i klakierów, a nawet nie tylko swoich własnych wyborców. W momencie gdy został wybrany, jego święty obowiązek to służba publiczna, a nie partyjna, szukanie tego co wspólne, a nie tego co dzieli, definiowanie pola konsensusu, ucieranie stanowisk. Fundamentalnym błędem jest myślenie o scenie publicznej jako o ringu bokserskim, a nawet co gorsza arenie kickboxingu czy wolnoamerykanki. Demokratyczna scena publiczna to raczej grecka agora, teren dialogu, konfrontacji poglądów i wypracowywania kompromisów. Zresztą w ogóle nieporozumieniem jest myślenie o polityce jako o ringu czy owej ponurej „scenie politycznej”, na której gra się o to, aby wygrać z przeciwnikiem, a nie o to, aby wygrać coś dla społeczeństwa, załatwić jakąś ważną społecznie sprawę. Chorobą demokracji jest sytuacja, gdy debata publiczna zamienia się w serial telewizyjny, a lud, demos, który podobno ma przez swoich przedstawicieli sprawować rządy, tylko się przygląda, śledzi zadawane ciosy, klaszcze przy cwaniackich faulach, płacze nad dramatami aktorów, szlocha przy rozstaniach i upaja kolejnymi skandalami.

W owej degeneracji przestrzeni publicznej w kabaretową scenę, serial czy – co gorsza – w ring, wielka jest „zasługa” mediów. Zdumiewająca i nigdzie indziej chyba niespotykana jest ta polska proporcja między informacjami o jakichś maleńkich i banalnych zdarzeniach ze „sceny politycznej” w konwencji „kto kogo”, a wiadomościami z wielkiego świata, gdzie dzieją się rzeczy naprawdę ważne i w erze globalizacji mocno i bezpośrednio wpływające na nasze, polskie losy. I równie zdumiewająca jest dysproporcja między informacjami z kręgu polityki, a zwłaszcza czarnej strony polityki, a wszystkim innym, co dzieje się w kraju w innych sferach: kultury, nauki, sztuki, aktywności oddolnej spontanicznej i społecznikowskiej, gdzie masa porządnych ludzi robi swoje, a co mogłoby napawać dumą, budować społeczny optymizm, a nie pogrążać nas w obrzydzeniu, poczuciu beznadziejności i apatii. „Czwarta władza”, która miała patrzeć innym władzom na ręce, patrzy na pięści i zachęca do ciosów. I nie mówcie mi, że to wymusza komercyjna logika współczesnych mediów, bo czytam też gazety i oglądam programy w innych krajach.

A najbardziej zdumiewa, gdy rozum odbiera naukowcom, a więc tym, dla których rozumność jest zawodową powinnością. Słucham w radio kolegi z Krakowa z doktoratem filozofii politycznej, który buduje karierę dziennikarską i na pytanie prowadzącego program o jakąś kolejną niedorzeczną i nieetyczną wypowiedź jednego z polityków powiada mniej więcej tak: „On ma prawo tak mówić, bo w polityce chodzi wyłącznie o skuteczność, a takie słowa wywołują społeczny rezonans. Obawiam się jedynie, czy będzie to wystarczająco skuteczne dla zwycięstwa”. I z ust filozofa-dziennikarza obywatele otrzymują lekcje skrajnego cynizmu. Że w polityce nie ma miejsca na racje, na reguły moralne, na ideę dobra wspólnego, interesu publicznego, a tylko na skuteczność w partyjnej walce.

Choroba ma to do siebie, że jest zaraźliwa. I niestety ze „sceny politycznej” rozszerza się. Bitwa na górze wychodzi na ulice. W dniu Święta Niepodległości, które miało być świętem wszystkich Polaków, manifestacją narodowej jedności, mają chodzić po naszych miastach marsze i kontrmarsze. Obywatele patrzą na siebie coraz bardziej podejrzliwie, bo może ten drugi jest z obozu przeciwnego. Kłócą się w pracy, przy rodzinnej kolacji, w sklepie. Społeczeństwo zaczyna pękać, dzielić się w myśl logiki konfliktu narzuconej z góry, przez polityków. Dzieje się podobnie jak z kibicami drużyn piłkarskich, którym zaczyna być już obojętne, jaki będzie wynik meczu, bo tak czy owak chodzi o to, by pobić się z kibicami drugiej drużyny. A nawet już nie chodzi w ogóle o stadion i futbol, bo słynne ustawki i bitwy toczą się od stadionu daleko. W takiej atmosferze politycznej i medialnej pojawiają się już, niestety, śmiertelne przypadki i ofiary choroby, w tym strasznym, dosłownym sensie jak ten w Łodzi.

Jednostronnie wyostrzam moją diagnozę celowo, aby ukazać chorobę w całej jej grozie. Aby uchwycić jej złowieszczą istotę. Ale przecież to nie wszyscy politycy padają jej ofiarą. To być może nawet chora mniejszość, która jednak narzuca swój pożałowania godny styl. Bo sprostać chrześcijańskiemu wezwaniu, aby bity nadstawiał drugi policzek, jest tak po ludzku bardzo trudno. Ale to właśnie owa mniejszość dzięki chorym mediom zyskuje niebywałą widoczność, bo w studiu telewizyjnym dobrze jest zrobić „ustawkę”, a dziennikarz zamiast być moderatorem, kibicuje potyczce. Ale przecież chore media to też tylko ich część, może i mniejszość, które jednak prowokują do konkurencyjnego odwetu inne tytuły czy programy i tak choroba się rozszerza. I wreszcie nie wszyscy obywatele to klakierzy politycznych seriali i czytelnicy tabloidów. Wierzę, że ci, którzy nie dorośli jeszcze do rozumienia demokracji i swojej godnej roli w demokracji to coraz zmniejszająca się mniejszość.

Szansa wyjścia z choroby to tylko wielka, narodowa koalicja trzech sił: po pierwsze, światłych i rozumiejących ideę służby publicznej polityków, po drugie mediów, które przemawiają do rozumu czytelników, a nie do ich atawizmów, instynktów i emocji, oraz po trzecie i najważniejsze – rozumnych obywateli, których obraża absurd i nonsens, namiętności nieustannej walki, chwyty poniżej pasa i cała ta atmosfera wrogości i konfliktu. Którzy pragną, aby polityka im służyła, pomagała, rozwiązywała ich problemy, czyniła ich życie pełniejszym i szczęśliwszym. Na szczęście demokracja ma jeden lek na choroby demokracji. I jest on w rękach obywateli. Tym lekiem jest kartka wyborcza.

* Piotr Sztompka, socjolog, profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek rzeczywisty PAN.

Do góry

* * *

Mirosława Grabowska

Podziały nie są nowością. Nowe jest ich polityczne rozgrywanie

Przekonanie, że struktura społeczna, może być jednowymiarowo i trwale podzielona między dwie strony jest uproszczeniem. Dlatego nie jest tak, że nowe podziały społeczno-polityczne, które ostatnio pojawiły się w Polsce, usunęły diagnozowany przeze mnie kilka lat temu podział postkomunistyczny, albo że podział ten rozmył się zupełnie, pod wpływem ruchliwości społecznej po wejściu do Unii Europejskiej w 2005 roku. Raczej nowe podziały „osadzały się” na poprzednim. Tego rodzaju zjawiska występowały w historii społecznej już wcześniej i nie czynią przypadku polskiego w żaden sposób wyjątkowym. Na przykład na podziale klasowym osadzały się podziały etniczne, narodowościowe, regionalne, obyczajowe itd.

Natomiast zgodziłabym się z twierdzeniem, że mniej więcej od 2005 roku przede wszystkim jeden podział jest rozgrywany: podział, znajdujący się wewnątrz obozu solidarnościowego, który – zaznaczmy – od początku był wewnętrznie zróżnicowany. Jak wiemy, wielkie ruchy społeczne nie bywają homogeniczne. Również na przykład ruch robotniczy z XIX wieku był wielobarwny i zróżnicowany. Poziom konfliktu między dwiema największymi siłami, które się z niego wywodzą – socjaldemokracją i komunistami – nie był jednakowy przez cały czas. Zdarzało się, że był prawie niezauważalny, albo, że urastał do sporu zasadniczego. Działo się tak w zależności i od kontekstu zewnętrznego, i od tego, jak aktorzy polityczni traktowali owo zróżnicowanie i jak go rozgrywali: tylko jako różnicę, czy też konflikt czy zmaganie na śmierć i życie.

Nie chodzi o to, by przeprowadzać uproszczone analogie między jakimikolwiek wydarzeniami z przeszłości a naszą obecną sytuacją. Historia podziałów pokazuje jednak, że zróżnicowanie może istnieć niekoniecznie w formie ostrego konfliktu. I że rola przywódców politycznych, partii politycznych w procesie definiowania sytuacji, określania strategicznych celów i taktycznych sposobów działania – w tym odnoszenia się do politycznych rywali – jest przeogromna.

Wróćmy teraz do owego najważniejszego, z punktu widzenia temperatury publicznej, podziału, który można określić postsolidarnościowym. Jak wynikało już z badań Alain Touraine’a, obóz postsolidarnościowy był zróżnicowany od samych swoich początków. Touraine wyróżnił, w uproszczeniu, trzy nurty w „Solidarności”: demokratyczny, narodowy i związkowy. Funkcjonowały one już okresie 1980 – 1981, przetrwały okres lat 80., a następnie przełożyły się na powstawanie i zachowanie partii postsolidarnościowych po 1989 roku. Natomiast nowym zjawiskiem jest zdefiniowanie i rozgrywanie pewnego, do pewnego stopnia wykoncypowanego, dychotomicznego podziału: solidarni versus liberalni.

Stronami tego podziału są dziś partie polityczne PiS i PO – jednak podział ten nie ma, oczywiście, charakteru wyłącznie partyjnego, ale organizuje także różnice ideowo-obyczajowe w społeczeństwie. To właśnie umożliwia i prowadzi do bardzo ostrego konfliktu w sferze politycznej, który – zwrotnie – przekłada się również na rozszczepienie społeczne. Aby prześledzić, w jaki sposób historyczne zróżnicowanie obozu Solidarnościowego organizuje obecny podział, w jaki sposób podział ten zakorzenia się w społeczeństwie, jak strukturuje przekonania i postawy, trzeba by dokonać analizy głębszej i obszerniejszej. Ale – znowu w uproszczeniu, wręcz hasłowo – można by określić dziedzictwo, do którego odwołuje się PiS jako narodowo-związkowe, zaś PO jako demokratyczne (podkreślam, że to nie znaczy, iż PiS nie jest za demokracją!). PiS zwraca się do grup społecznych, dla których polskie przemiany nie były zbyt łaskawe, które potrzebują państwa opiekuńczego, do grup bardziej tradycyjnych i religijnych – i te grupy na pisowską ofertę odpowiadają. Z kolei PO zwraca się do tych, którzy na przemianach po 1989 roku zyskały, którzy sobie radzą i najchętniej usłyszeliby Enrichissez-vous!, do środowisk bardziej „postępowych”, liberalnych i świeckich. Z kolei one odpowiadają na ofertę PO. Staram się stron tego podziału nie oceniać: nie ma nic złego ani w religijności, ani w chęci bogacenia się. Oferty te nie są logicznie sprzeczne, a nawet zdarzyło się w historii, że świetnie się uzupełniały i wspierały. Ale od 2005 roku – nie u nas.

Nie mamy podstaw by przypuszczać, że rozszczepienie, którego jesteśmy świadkami, szybko da się zasklepić. Po pierwsze, obie strony walczą o prawo do dziedzictwa solidarnościowego, ponieważ wciąż ma ono legitymizujące działanie. Po drugie, obie strony walczą o elektorat po jednej stronie podziału postkomunistycznego – po stronie postsolidarnościowej. Strona ta nie jest już tak wyrazista i zakrzepła, jak w latach 90., ale jednak pozostaje znacząca dla partyjnej rywalizacji. Zwykle tak bywa, że gdy rywalizują ze sobą partie polityczne o wspólnych korzeniach i dość podobne do siebie, o raczej zbliżony elektorat, to muszą uwyraźnić, zaostrzać swoje wizerunki, żeby nie oddać swojego elektoratu „partii krewniaczej” i utrzymać podobny poziom poparcia społecznego w następnych wyborach. To dlatego zarówno PiS, jak i PO najbardziej bojownicze są na swoich wspólnych „rubieżach”, tam, gdzie ich elektoraty stają się niebezpiecznie do siebie podobne. Po trzecie, nie widać na razie zbyt wielu możliwości, by zdywersyfikować scenę partyjną. Przy naszym prawie wyborczym i partyjnym jest to po prostu bardzo trudne. Dlatego raczej nieprędko doczekamy się nowych ugrupowań, które ogromne siły i napięcia, istniejące na linii PO – PiS, niejako rozładują i po części przejmą na siebie.

* Mirosława Grabowska, profesor socjologii.

Do góry

* * *

Karolina Wigura

Polskie zderzenie cywilizacji?

Polska przestrzeń debaty jest w opłakanym stanie. Wcale nie dlatego, że – jak twierdzą niektórzy – nie zgadzamy się niemal we wszystkim. W rzeczywistości niezgoda jest w naszym interesie. Tolerowanie odmiennych poglądów (ale mieszczących się w ramach demokratycznego konsensusu) i dyskusja o nich to esencja liberalnej demokracji.

Prawdziwym kłopotem jest, w jaki sposób się ze sobą nie zgadzamy. W dniu zabójstwa w łódzkim biurze PiS zobaczyliśmy jak w soczewce, w jaki sposób funkcjonuje komunikacja na linii politycy – obywatele. Komentowano informacje niesprawdzone, wydawano wyroki. Tragedia podsyciła serię wzajemnych oskarżeń o ponoszenie całej odpowiedzialności, o nienawiść i złą wolę. Język takich emocji, który nie da się aplikować do merytorycznych dyskusji o budowie autostrad czy reformach edukacji, nie zniknie, ale będzie obejmować i trywializować kolejne sfery. Co tak głęboko nas podzieliło? I czy Polacy naprawdę tak bardzo wzajemnie się nienawidzą?

Jeśli przyjrzymy się historii podziałów w ostatnim 20-leciu, zobaczymy, że trzy zasadnicze linie podziału zarysowały się już w na początku lat 90. Pierwszy podział to – by użyć popularnego w Polsce Ludowej, a utrwalonego przez Teresę Torańską sformułowania – „my” i „oni”. Rozszczepienie między byłymi działaczami opozycyjnymi demokratycznej a postkomunistami. Podział ten w warunkach budowania demokracji partyjnej, wobec konieczności zawierania koalicji, budowania programu polityki zagranicznej itd. zapewne musiał zacząć się zacierać. Podobnie stało się z diagnozowanym w polskim społeczeństwie przez Mirosławę Grabowską „podziałem postkomunistycznym”.

Druga linia podziału biegła wśród ludzi „Solidarności”: między „pierwszą” a „drugą” „S” czy też między członkami związku po 1989 roku. Ksiądz Józef Tischner, Teresa Bogucka i wiele innych osób pisało o tym już w latach 90. Opisywany dziś np. przez Tomasza Żukowskiego „podział postsolidarnościowy” jest kontynuacją tej rysy, nieco tylko wzmocnioną przez obecną pozycję dwóch partii postsolidarnościowych.

O trzecim podziale, między osobami bardziej liberalnymi a tymi, które prezentowały poglądy raczej narodowo-katolickie, pisał w początkach lat 90. Rafał Grupiński na łamach „Czasu Kultury”. Ten spór – argumentował – przejawiający się zwłaszcza w stosunku do współczesnej myśli zachodniej, ekonomii wolnorynkowej i rodzimej tradycji, […] jest tak naprawdę dla przyszłości państwa, w którym żyjemy, sprawą życia i śmierci”.

Jeśli przyjrzymy się tym trzem liniom podziału, zrozumiemy, że dwa pierwsze – o charakterze historycznym – już wygasły lub prędzej czy później tak się stanie. Natomiast trzeci – o charakterze światopoglądowym – może przerodzić się w gorący, ale merytoryczny spór, poruszający i mobilizujący demokratyczną debatę.

Dzieje się jednak inaczej. Ostatnie lata kojarzą się nie z budowaniem sporu, ale nasileniem się retoryki podziału, przy czym wszystkie trzy wyżej zarysowane linie zostały na siłę sprowadzone do tragikomicznej wersji Schmittiańskiego rozróżnienia „wróg/przyjaciel”. Wpadliśmy – używając sformułowania Piotra Sztompki – w „moralną panikę”, czyli rozmaite odmiany wzajemnej nieufności. Po katastrofie pod Smoleńskiem emocje sięgały zenitu. Wyniki wyborów prezydenckich media pokazały, dzieląc mapę Polski na pół. Regiony, w których wygrał Jarosław Kaczyński, przedstawiano jako niebieskie. Obszary, gdzie zwycięstwo odniósł Bronisław Komorowski – jako żółte. Pokazywane dziesiątki razy mapy utrwalają w wyobraźni wizję podziału kraju na dwie niekompatybilne, wzajemnie zwalczające się kultury.

W dyskusjach publicznych hurtowo przypisuje się tym „dwóm Polskom” nie tylko odmienne preferencje wyborcze, ale i poglądy. „Polska niebieska” przedstawiana jest na przykład jako ta, która żąda bardziej intensywnej obecności religii w sferze publicznej i raczej konserwatywnie podchodzi do kwestii obyczajowych, wykluczając na przykład związki partnerskie między osobami tej samej płci. „Polska żółta” to w tym ujęciu na przykład zwolennicy rozdziału Kościoła od państwa i bardziej liberalnego stosunku do kwestii obyczajowych. W wizji Polski dwóch kolorów wszelkie niuanse się zacierają.

Nietrudno zauważyć, że to uproszczenie nazywane „podziałem” odzwierciedla scharakteryzowany wyżej spór liberałów z narodowymi katolikami. Zamiast jednak w ten spór merytorycznie wchodzić, mówi się, że mamy do czynienia z czymś głębszym – przepaścią między dwoma zasadniczymi typami osobowościowymi, reprezentowanymi przez Polaków. Niebieska Polska to „patrioci” albo „paranoicy” czy nawet „osobowości autorytarne”. Żółta – to ludzie „racjonalni i nowocześni” albo „sprzedawczykowie Rzeczypospolitej”, „bezduszni neoliberałowie”.

Ciekawe, że istnienie analogicznego podziału i podobnych destrukcyjnych emocji diagnozuje się również w Stanach Zjednoczonych. Teoretyczka amerykańskiej polityki, Martha Nussbaum, tłumaczy, że myślenie w kategoriach przeciwstawnych sobie części jest dla ludzkiej natury naturalne. Posługujemy się hasłami zderzenia cywilizacji chętniej od podejmowania prób dialogu z innymi kulturami czy grupami społecznymi. O wiele łatwiej jest myśleć, że to, co złe, istnieje gdzieś poza nami, w grupie „tych drugich” – bronimy się wówczas przed przyznaniem, że prawdziwe sprzeczności kwitną w nas samych.

Nussbaum proponuje nową koncepcję pedagogiki, która miałaby opierać się z jednej strony na nauce krytycznego, logicznego myślenia – zatem służyć samouświadamianiu pęknięć we własnych poglądach – jak i kształceniu otwartości na innych dzięki ćwiczeniu wyobraźni. Czy wszystko to nie brzmi w kontekście polskim nieco utopijnie? Nie sądzę. My, przeciętni Polacy, również jesteśmy rozszczepieni między postawami konserwatywnymi i liberalnymi, między katolicyzmem i zeświecczeniem, zaściankowością i europejskością, zawiścią i podziwem wobec innych. Być może, jeśli zaczniemy pracować nad cnotami krytycznego dystansu i wyobraźni odpowiednio wcześnie, już w szkole podstawowej i średniej, nasze dzieci i ich dzieci będą nie tylko bliższe zrozumienia i zaakceptowania samych siebie, ale również siebie nawzajem. A dzięki temu między nami będziemy widzieć więcej konstruktywnych sporów niż podziałów.

Od edukacji nie zależy samo istnienie demokracji, ale jej jakość. Dlatego powinniśmy tak mocno brać do serca nieudane reformy szkolnictwa. A także czujnie pilnować temperatury i języka debaty publicznej. Pamiętajmy, do czego ostry język debaty publicznej doprowadził w 1922 roku. Wkrótce 90. rocznica tego smutnego wydarzenia. Uczmy się na własnych błędach.

* Karolina Wigura, doktor socjologii, członkini redakcji czasopisma „Kultura Liberalna”, pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

** Tekst jest skróconą wersją artykułu, który w „Gazecie Świątecznej” z 6 listopada b.r. zapowiadał niniejszy temat tygodnia [link].

Do góry

* * *

Joanna Kusiak

Estetyka i moralność, czyli o niedemokratycznym wykorzystywaniu demokratycznego konfliktu

Antagonizm i spór są motorami liberalnej demokracji. Odkąd nie wierzymy już w globalne projekty uszczęśliwiające wszystkich za jednym za zamachem, nie powinniśmy bać się konfliktów, lecz wykorzystywać je do coraz nowego redefiniowania demokratycznego porządku w miarę rozwoju społeczeństwa i pojawiających się nowych (lub starych, lecz do tej pory wypchniętych ze sfery publicznej) interesów. Zarazem jednak obserwacja polskiej polityki w ciągu ostatnich kilku miesięcy mogłaby posłużyć do przygotowywania materiałów dydaktycznych na temat. „Jak nie używa się konfliktu w demokracji”. Wspomniany przez Karolinę Wigurę symboliczny, pionowy podział na „żółtych” (proplatformerskich) i „niebieskich” (propisowców), w swej retoryce bardzo prosty, w istocie zawiera w sobie kilka innych podziałów biegnących niejako w poprzek, które pojawiają się w dyskusjach tylko okazjonalnie. Są one zarazem kluczem do wyjaśniania na pierwszy rzut oka dziwnych zjawisk politycznych, m.in. tego, że zielona, świecka lewica gotowa jest w pewnych warunkach poprzeć narodowo-katolickiego Jarosława Kaczyńskiego oraz tego, że Jarosław Kaczyński tuż przed wyborami wyrzuca z partii Joannę Kluzik-Rostkowską, która – wydawałoby się – była jedną z niewielu jego szans na lepszy wynik wyborczy.

Kluczowa dla formy tego konfliktu jest rola Polski „niebieskich”. Grupy, która – paradoksalnie – przez ostatnie lata zarówno miała władzę, którą teraz w nagły i nieoczekiwany sposób traci, jak i nie posiadała władzy wcale, będąc całkowicie zdominowana, a teraz widzi szansę, by tę władzę zyskać. Mówiąc ściślej, niebiescy, będąc przez lata pozbawieni jakiejkolwiek władzy ekonomicznej, a często również i wystarczających środków do życia, zarazem jako tzw. większość katolicka, uczestniczyli w dominacji ideologicznej Kościoła. Frustrację spowodowaną wykluczeniem ekonomicznym rekompensowali przyjemnością płynącą z decydowania o losach innych, szczególnie zaś tych, którzy reprezentują odmienny od nich światopogląd i domagają się prawa do aborcji, eutanazji, in vitro czy nawet spokojnego życia z partnerem tej samej płci. Frustracja (i przyjemność) była tym większa, o ile ci „inni” często zarazem byli tymi, którzy z „niebieskimi” wygrali w kontekście ekonomicznym – wielkomiejską klasą średnią oraz elitami. Zarazem jednak zarówno „niebiescy” swojej dominacji symbolicznej, jak i „żółci” swojego zwycięstwa ekonomicznego nie postrzegali jako władzy, ale jako naturalny stan rzeczy – natomiast wszelka władza drugiej strony była (słusznie zresztą) odczuwana jako władza.

Agresywność i intensywność bieżącej polityki wynika z tego, że „niebiescy” nagle tracą zupełnie wszystko. Nieuchronna modernizacja ideologiczna Polski (nieuchronna przede wszystkim ze względu na wymianę pokoleń i mobilność społeczną) zaczyna pozbawiać ich również symbolicznej kompensacji – wszystkiego, co mieli. Z tej perspektywy trudno się dziwić Jarosławowi Kaczyńskiemu, że zaczyna grać va banque. Wyrzucenie Kluzik-Rostkowskiej niesie jasny przekaz: gdy PiS-owski okręt tonie, Kaczyński-kapitan rezygnuje ze zdobywania nowych, nawet istotnych dla niego wcześniej obszarów (walka o równość ekonomiczną, polityka socjalna, wspieranie biednych). Stara się natomiast ratować sam okręt, na którym na te podboje wypłynął: ideologię narodowo-katolicką. Prawdopodobnie Jarosław Kaczyński będzie ostatnim, który zostanie na pokładzie i który – wyprostowany, z Ojczyzną na ustach i krzyżem w dłoni – pójdzie na dno. Przedtem jednak będziemy świadkami długiej szamotaniny, która w istocie jest walką na śmierć i życie (i, niestety, przyniosła już ofiary również w dosłownym sensie).

W tej walce konflikt wykorzystywany jest w sposób niemerytoryczny i niedemokratyczny. Z jednej strony PO próbuje oficjalnie konflikt wygasić za pomocą prostych haseł „jest dobrze” czy „kochajmy się”. Realnie zaś – przenieść go na poziom estetyczny: „My jesteśmy ładni, zadowoleni i otoczeni aureolą gwiazd europejskich, oni mają skrzywione twarze, śmieszne hasła i brzydkie ubrania, aż wstyd ich pokazać znajomym z Londynu. Kogo wybieracie?”. PiS z kolei próbuje przesunąć konflikt w wymiar moralny: „Nie dajcie się zwieść ich urodzie: oni są źli, bezbożni i masowo mordują płody”. A ponieważ dyskusja o tym, kto jest brzydki a kto jest zły, nie może się odbywać w sposób merytoryczny, zakres argumentów rozszerza się o pistolety i słoiki z odchodami.

W całej tej historii najbardziej powinien nas interesować nie tragizm politycznego losu Kaczyńskiego, ale to, co stanie się z „niebieskimi”. „Niebieskim” pozostanie bowiem frustracja bez żadnej ideologicznej rekompensaty, bez żadnej możliwości kanalizacji rosnącego resentymentu. Tymczasem winę za obecny stan rzeczy ponoszą zarówno poprzełomowi liberałowie z Unii Wolności, którzy odstraszali paternalizmem, a zarazem nie umieli zadbać o przygotowanie społeczeństwa do korzystania z wolnego rynku, jak i lewica, która, długo zajęta innymi sprawami, pozwoliła, by jedynym istotnym politycznym reprezentantem wykluczonej ekonomicznie części społeczeństwa była narodowa (niekiedy wręcz nacjonalistyczna) populistyczna prawica (w tym temacie szczególnie polecam ostatnie wypowiedzi Slavoja Žižka w kontekście antyimigranckiego zwrotu w Niemczech i Francji – ten sam błąd popełniła bowiem większość lewicy europejskiej). Nie powinniśmy więc demonizować „niebieskich”, tylko zastanowić się, jak usunąć przyczyny ich pierwotnej frustracji. Jest więc tu zadanie i dla „żółtych”, którzy powinni wciągać „niebieskich” do modernizacji na uczciwych warunkach, i dla lewicy, która powinna uczyć, że o lepsze warunki trzeba walczyć, ale nie zawsze trzeba to robić pod krzyżem. Pewnie zresztą okazałoby się wtedy, że kolorów jest więcej i więcej jest interesów, o które – oby – trzeba by wywołać porządny, demokratyczny spór.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Do góry

* * *

Olga Wysocka

„Zaczyna się zabijanie opozycji”. O populistycznym budowaniu podziałów

„Musiało do tego prędzej czy później dojść. Zarzuty, że opozycja jest opozycją antysystemową, w domyśle niedemokratyczną, i że należy ją usunąć, zlikwidować, postawić przed trybunały, musiały do kogoś dotrzeć”. To fragment wypowiedzi Witolda Waszczykowskiego, byłego wiceszefa BBN, kandydata Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta Łodzi, na konferencji prasowej po zabójstwie działacza PiS w biurze partii w tym mieście. Polityk zaapelował także do mediów, by nie brały udziału w nagonce, bo „zaczyna się zabijanie opozycji”.

Przytoczone powyżej słowa zostały wypowiedziane w tragicznym momencie. Wypowiedź ta ilustruje jednak stosowaną w Polsce od lat metodę populistycznego budowania podziałów w języku debaty publicznej, opartą na emocjach, oskarżeniach, nieufności i wrogości.

Oto mamy „nas” – opozycję, która walczy o demokrację w kraju – a po drugiej stronie „ich”, zdefiniowanych jako rząd oraz część mediów. „My”-„oni” to książkowy przypadek podziału konstruowanego przez populistów. Margaret Canovan, znawczyni myśli politycznej, zauważyła, że „populizm kwestionuje nie tylko sprawujących władzę, ale także wartości elitarne. Niechęć populistów jest nie tylko skierowana przeciwko politycznym i gospodarczym establishmentom, lecz także wymierzona w twórców opinii w akademii i mediach”.

W kontekście omawianego tutaj zagadnienia, na polskiej scenie politycznej trzy partie populistyczne odegrały szczególną rolę. „Samoobrona”, która sama używała takiego języka (na przykład w ulotkach towarzyszących kampanii parlamentarnej w 2005 roku), prawicowo-populistyczna Liga Polskich Rodzin oraz Prawo i Sprawiedliwość, które ewaluowało od partii prawicowej do prawicowo-populistycznej. Lata 2005 – 2007 to przykład rządów populistów. Ich głównym celem było występowanie w imieniu „ludu”, zdefiniowanego przez populistów w dyskursie wedle określonych kryteriów, uznanych tylko przez nich. Zjednywanie określonych grup społecznych jest działaniem politycznym potrzebnym i koniecznym oczywiście, w końcu obywatele oczekują, że zjednoczą się w określonej politycznej wspólnocie wokół swoich reprezentantów. Tymczasem populiści z definicji rozumieją obronę ludu jako walkę w jego imieniu. Zatrzymajmy się na chwilę na tym paradoksie.

Głównym założeniem populistów jest zjednoczenie ludu. Aby tak się stało, ich zadaniem jest stworzenie wspólnego świata zdefiniowanego nie tylko przez odniesienie się do przeszłości, ale także, a może przede wszystkim, przez wyznaczenie granic. Tę budowaną swoistą wizję świata brytyjski politolog Paul Taggart nazwał „rdzenną krainą”. Powstaje ona „jako usprawiedliwienie wykluczenia tego, co demonizowane”. W języku populistów granice przynależności do rdzennej krainy są niewyraźne, natomiast granice wykluczenia zwykle wyznaczone są dość dokładnie. Innymi słowy, pewne grupy są wykluczone, ponieważ nie stanowią części prawdziwego „ludu”. Tak konstruowana wizja świata wspierana jest emocjami, demonizowaniem przeciwnika czy tworzeniem spiskowych teorii. Omawiane zjawisko prowadzi zatem do silnych podziałów, budowanych zwłaszcza na poziomie retoryki przez polityków, ale także i media, zainteresowane „medialnymi” emocjami.

Partie populistyczne w Polsce budowały „rdzenną krainę” wokół historycznych, społecznych czy światopoglądowych tematów. Kwestionowały między innymi postanowienia Okrągłego Stołu, negowały rządy dotychczasowych elit politycznych, krytykowały liberalizm. Zaś każda krytyka przeciwników politycznych wobec tych partii traktowana była jako atak na ich wyborców. Nazwany przez LPR, a wypromowany przez PiS koncept „układu” stał się istotnym punktem odniesienia koalicji populistycznej. Nawet jeśli decyzje polityczne podejmowane w latach 90. sprzyjały konstruowaniu zależności ekonomiczno-politycznych, nie było to jasne w ogólnej i rozmytej oskarżeniami retoryce populistów.

Nigdy nie sprecyzowano dokładnie na poziomie merytorycznym, co kryje się pod pojęciem „układu”. Było natomiast jasne, że chodzi o wrogów, występujących przeciwko określonemu ludowi (czyli wyborcom tych partii). Debata sprowadzała się do wzajemnych oskarżeń, a nie konkretów. Wspólnym wrogiem populistów były także „liberalne” media, w wielu przypadkach głównie dlatego, że krytykowały owe partie. I tu stosowany był ten sam mechanizm: krytyka partii, zdaniem populistów, była krytyką wyborców. Można było także zauważyć, z różnym natężeniem czasowym, że wrogiem była także Unia Europejska, stanowiąca zagrożenie dla tradycyjnych wartości, religii, rodziny oraz ojczyzny. Tak samo jak i Niemcy, gdyż, jak twierdzono, obcy kapitał (głównie niemiecki) wykupywał nie tylko ziemię, ale i polskie media. W dyskursie politycznym partie skupiały się na definiowaniu i demonizowaniu wroga, zaś wyborcy byli utrzymywani w stałym poczuciu zagrożenia, bo przecież wróg mógł czaić się wszędzie.

W tak skonstruowanym świecie, gwarancją spokoju i dobrobytu miały być partie populistyczne, obiecujące zaangażowanie się w sprawy wspólne zwykłym ludziom. Dyskurs partii był kategoryzujący, np. celem wyborczym PiS w wyborach samorządowych w 2006 roku było stworzenie takiego porządku społecznego w Polsce, w którym „dobre jest dobre, a złe jest złe”. Po drugiej stronie sceny politycznej odpowiedzią było stosowanie podobnych form wypowiedzi, sprowadzającej debatę polityczną w Polsce do wzajemnych oskarżeń, zastraszania, wprowadzając ją w poziom emocji i absurdu.

Okazało się zatem, że na scenie politycznej, zarówno po stronie rządzącej, jak i opozycji, nie było miejsca na kompromisy czy dyskusje. Koalicja populistów zakończyła się przedterminowymi wyborami i ich przegraną. W powietrzu unosił się duch populizmu, który następnie towarzyszył kampanii parlamentarnej i prezydenckiej w 2007 roku. Warto skądinąd zauważyć, że Platforma Obywatelska zastosowała w niej z kolei populizm „miękki”. Obietnica „drugiej Irlandii” – innego, lepszego świata – oczarowała sporą część obywateli biorących udział w wyborach parlamentarnych.

Zatrzymajmy się na chwilę na owym modelu „miękkiego” populizmu, który ilustruje typ retoryki politycznej, polegającej na składaniu obietnic bez pokrycia. Współcześni politycy chętnie korzystają z magii słów, licząc na dodatkowy efekt wyborczy. Trzeba także zauważyć, że język, którym posługują się zwolennicy „miękkiego” populizmu, kierujący się głównie do wyborców o poglądach umiarkowanych, nie jest tym, czym opisywany powyżej dyskurs klasycznego czy też „twardego” populizmu.

W obu jednak wypadkach populizm jawi się jako styl przekazu, przyjmowany przez aktorów politycznych, którzy starają się pokazać swą bliskość z ludem. Wielu europejskich przywódców i partii politycznych głównego nurtu w różnych sytuacjach stosowało tę strategię, starając się wzmocnić swoją pozycję polityczną. Jej obecność jest nadal wyraźna w Europie, zwłaszcza jeśli chodzi o wyzwania, jakie stawia globalizacja. Ten rodzaj populizmu nie tworzy jednak wrogich podziałów.

„Twardy” populizm z kolei reprezentuje manichejską wizję świata, w którym istnieją tylko przyjaciele lub wrogowie (a nie po prostu rywale polityczni). Cas Mudde, holenderski badacz współczesnego populizmu, zauważył, że w jasno określonej i podzielonej przez populistów rzeczywistości, „przeciwnik to nie człowiek o odmiennych priorytetach i wartościach, lecz ucieleśnienie zła! W związku z tym kompromis jest niemożliwy, ponieważ naruszyłby czystość”. Od dobrych kilku lat taki efekt można obserwować w Polsce. Nie jest zatem zaskoczeniem, że populistyczne budowanie podziałów w języku debaty publicznej w tym kraju oznacza brak takiej debaty. Bo jak można dyskutować z szatanem?

* Olga Wysocka, doktor nauk politycznych, członkini redakcji „Kultura Liberalna”.

Do góry

* * *

** Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura.
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
**** Współpraca: Robert Tomaszewski.

„Kultura Liberalna” nr 96 (46/2010) z 9 listopada 2010 r.