Marta Bucholc
Obliviate. „Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. 1”
Ostatnia część powieściowego cyklu o Harrym Potterze nie była bynajmniej łatwą lekturą. Ponieważ Autorka przyjęła zasadę, że czytelnik dorasta wraz ze swoim bohaterem i z czasem uodparnia się na literaturę, kolejne tomy stawały się coraz grubsze. Problem z „Insygniami Śmierci” polegał jednak na tym, że nie ma w tej części tego, co było najatrakcyjniejsze w poprzednich Potterach, a mianowicie Hogwartu. Niezależnie od tego, czy czytelnik cenił sobie mrożące krew w żyłach opisy realiów życia w angielskiej szkole z internatem, czy z otwartymi ustami śledził kolejne przygody bohaterów, czy też – jak niżej podpisana – znajdował przyjemność w drobiazgowej analizie systemu szkolnictwa magicznego i jego związków ze światem polityki oraz rynkiem pracy – Hogwart niezaprzeczalnie był interesujący. Niezaprzeczalne jest również, że o wiele mniej ciekawe jest wszystko, co się w „Harrym Potterze” dzieje gdziekolwiek indziej.
Pomysł umieszczenia większości akcji ostatniej części przygód Harry’ego poza Hogwartem (choć trafny z uwagi na coraz wyraźniej sygnalizowaną pełnoletniość bohaterów, którzy, na przykład, negliżują się w filmie wielokrotnie i pod słabymi pretekstami) wydał mi się więc zły. W drugiej połowie książki akcja wraca jednak na szczęście do Szkoły Magii i Czarodziejstwa, gdzie dzieje się tyle, że z naddatkiem rekompensuje to śmiertelną iście nudę pierwszej części i ratuje opowieść (po to tylko, co prawda, by zamordował ją epilog, nie do wytrzymania nawet dla tych, którzy naprawdę uwielbiają wiedzieć „co się z nimi wszystkimi potem działo”). Nic jednak nie uratuje pomysłu podzielenia książki z grubsza na dwie połowy i zrobienia z niej dwóch filmów, w pierwszym z których znajduje się znakomita większość ładunku powieściowej nudy.
Twórcy filmu bezbłędnie wychwycili wszystko to, co słabe i nieprzekonujące w książkowym oryginale: lekki chaos i chybotliwość fabuły, nadmiar wątków, monotonię długotrwałej i bezcelowej podróży trójki głównych bohaterów i niejasności psychologiczne. Nie udało im się natomiast wykorzystać tego, co wciągające w pierwszej, nudnej połowie książki, a mianowicie detektywistycznej przyjemności z odkrywania kolejnych tajemnic. W książce zagadki rozwiązywało się przez namysł, kojarzenie znanych faktów i poszukiwanie nowych, czemu służyło między innymi podróżowanie. W filmie zagadki rozwiązują się same, a przemieszczanie się służy zabijaniu czasu pomiędzy kolejnymi rewelacjami. Tu jednak, jak się zdaje, tkwi błąd. Myślenie jest o wiele mniej atrakcyjne wizualnie od chodzenia, zgoda, pod warunkiem jednakże, że widz wie, po co mianowicie bohater tak uporczywie chodzi.
Dochodzimy tu do problemu nieporównanie ogólniejszego i donioślejszego, niż ratowanie świata przed Lordem Voldemortem metodą prób i błędów. Czy filmowe adaptacje powieści takich, jak książki J.K. Rowling, mają być ezoteryczną rozrywką dla egzegetów literackich pierwowzorów czy też utworami stwarzającymi widzowi szansę samoistnego odbioru? Pytania nie unieważnia bynajmniej fakt, że egzegetów przygód Harry’ego liczy się w milionach.
Cykle powieściowe (bynajmniej nie tylko fantasy), mają to do siebie (mowa rzecz jasna o tych naprawdę dobrych, do których nie zaliczam na przykład dzieł Eddingsa czy Canavan), że oprócz wątku głównego występuje w nich szereg odciążających akcję wątków pobocznych. Dobra ekranizacja tego rodzaju literatury powinna moim zdaniem konsekwentnie uwydatniać wątek główny i sygnalizować wątki poboczne tak, by całość była w pełni zrozumiała. To zaś wymaga selekcji informacji. Nie każdy reżyser ma tyle szczęścia, co Peter Jackson: wiadomo, że mamy pierścień, który jest – ogólnie rzecz biorąc – zły, chodzi o to, żeby go zanieść do Mordoru i wrzucić we wrzącą lawę, z uwagi na uzależnienie wywoływane przez pierścień jest on transportowany przez wyjątkowo odporną jednostkę, a inni bohaterowie angażują się w sprawę walcząc na różnych frontach walki z nieprzyjacielem, który chciałby ów pierścień odpornej jednostce odebrać. Tyle wystarczy przekazać widzowi, żeby nie miał w żadnym momencie wątpliwości, o co chodzi w danej scenie. Wiele kwestii skądinąd ważnych można pominąć. Do śledzenia wątku głównego niepotrzebna jest znajomość dziejów Eldarów, powodów, dla których Elfy odpływają na Zachód, a Legolas nie zapada się po pas biegnąc po śniegu, przyczyn przejęcia przez Namiestników tronu Gondoru, postaci w rodzaju Toma Bombadila, wreszcie zaś szczegółowych względów decydujących o pojawieniu się w kluczowym momencie zielonkawej masy przypominającej żel do toalet i równie jak on skutecznej w walce ze złem. Robiąc aluzje do takich kwestii, reżyser i scenarzysta zyskują sympatię widza wtajemniczonego, który docenia ich pieczołowitość i wzajemnie – czuje, że doceniono jego wiedzę. Widz wtajemniczony zwykle gotów jest jakoś przeboleć skróty, takie jak choćby pominięta przez Jacksona w całości powojenna historia z Sarumanem. Widz niewtajemniczony radzi sobie doskonale.
Powyższe porównanie nie ma bynajmniej na celu stawiania J.K. Rowling na równi z J.R.R. Tolkienem pod względem literackim. Trudno jednak zaprzeczyć, że David Yates (reżyser) i Steve Kloves (scenarzysta) stanęli przed zadaniem wyjątkowo niewdzięcznym, z którym moim zdaniem nie zdołali sobie poradzić, mimo doświadczenia zdobytego przy ekranizacjach kolejnych Potterów, których poziom trudności stopniowo wzrastał.
Wiadomo, że Voldemort jest zły, a Potter dobry. Wiadomo, że „one will die at the hands of the other, for neither shall live while the other survives”, czyli, jak mawiano sentencjonalnie (i nielogicznie) w „Nieśmiertelnym”, „there can be only one”. Z poprzednich części widz wyniósł pewną wiedzę na temat horkruksów i trwa w przekonaniu, że wokół nich właśnie będzie się teraz obracać fabuła. Nie można jednak spokojnie rozprawić się z horkruksami, bo autorka wprowadza zupełnie nowy temat Insygniów Śmierci, autorytarnej i rasistowskiej przeszłości Dumbledore’a, jego rodzinnych sekretów i niesnasek, narodzin totalitaryzmu z eskapistycznego wygodnictwa, organizacji magicznego państwa policyjnego itp. W książce również pojawiają się one deus ex machina, ale nagłość (a przez to i tandetność) efektu miarkowana jest niespiesznym tempem narracji. W filmie tempo jest z konieczności szybsze, wypadałoby zatem z czegoś zrezygnować, coś pominąć, uprościć albo doklarować. Tymczasem otrzymujemy po prostu serię zajawek rozmaitych tematów, co przypomina w gruncie rzeczy rozbudowany zwiastun filmu, na który wszyscy czekamy: adaptacji w skali 1:1 (pełna wersja dwutygodniowa, wstęp po złożeniu egzaminu testowego z zakresu potterologii ogólnej).
Wrażenie jest takie, że ktoś się tu nie mógł zdecydować. Być może wszystko ma się wyjaśnić w ostatniej części. Odkładanie na ostatnią chwilę rzadko jednak bywa w takich razach dobrą strategią. Krótkofalowo wynik jest taki, że widz niezorientowany w książce pada przygnieciony trwającym ponad dwie godziny nawałem informacji, widz zorientowany wychodzi z kina mocno rozdrażniony, a widz-egzegeta nie posiada się z podziwu, że z – prawda, rozbudowanej – lecz precyzyjnej fabuły udało się zrobić aż taką sieczkę. Bezład pogłębiają nieudolnie powklejane w losowo wybranych miejscach, a mające zapewne wszystko wyjaśnić, oniryczne retrospekcje Harry’ego.
Nie poprawia sprawy fakt, że cały ciężar podtrzymywania akcji spada na barki trójki wykonawców głównych ról, którzy zmuszeni są niemal ciągle grać do siebie nawzajem. Jedna w miarę dobra (i jedna słaba) scena zbiorowa w centrali Śmierciożerców, dwie słabe sekwencje z członkami Zakonu Feniksa i dwa pościgi; poza tym na środku ekranu widzimy cały czas Harry’ego, Hermionę i Rona – a jakiż można w ich wieku mieć repertuar smutnych i zatroskanych wyrazów twarzy?
Ogólnie rzecz biorąc, najnowszy Harry Potter utwierdził mnie w przekonaniu, że ekranizowanie kultowych powieści to zajęcie trudne, żmudne i ryzykowne. O ile poprzednie filmy z Harrym były lepsze, gorsze, średnio niezbyt dobre, o tyle „Insygnia Śmierci cz. I” to ostateczny akt kapitulacji filmu wobec literatury. Z czego, jako stałej autorce działu „Czytając”, wypada mi się właściwie tylko cieszyć.
Film:
„Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. I” (Harry Potter and the Deathly Hallows: Part 1)
Reż. David Yates
USA, Wielka Brytania 2010
Dystrybutor: Warner Bros. Entertainment Polska
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 99 (49/2010) z 30 listopada 2010 r.