Paweł Majewski

Dziecięce sny

Od wielu dekad zwykło się myśleć o bajkach i baśniach albo w kategoriach struktury, albo w kategoriach nieświadomości. Przyjęto za pewnik, że w tych opowieściach zawarte są jakieś fundamentalne jakości ludzkiego doświadczenia, które zostały przefiltrowane przez repetytywną pamięć dziesiątek (jeśli nie setek) pokoleń i które zagnieżdżone są równie mocno w zbiorowym procesie przeżywania świata, jak i w zbiorowej podświadomości jego agensów.

Zdarza się jednak, że pewne teksty, które noszą nazwę baśni, w mniejszym stopniu wyłaniają się z doświadczenia całej ludzkości, a w większym – z egzystencji jednego człowieka. Zdarza się tak zwłaszcza wtedy, gdy możemy wskazać konkretnego osobowego autora jakiejś baśni. Zdarza się tak na przykład wtedy, gdy myślimy o baśniach Andersena.

Fakt, że twory jego wyobraźni uznano za lekturę stosowną dla małych dzieci, sam w sobie zasługuje na solidną analizę. Z jakichś niezbyt jasnych powodów uznaliśmy, że to, co miał on nam do opowiedzenia, jest „uniwersalne”. Śmiertelny strach Calineczki wobec obrzydliwego narzeczonego; tęsknota Małej Syrenki za światem ludzi, do którego nigdy nie wejdzie; fatalne zauroczenie Kaja mroźnym urokiem Królowej Śniegu… Trudno uznać te obrazy za jeszcze jedno wcielenie odwiecznych archetypów. Nie takich rzeczy bali się starzy bohaterowie. Są to raczej archetypowe lęki nowoczesności. Ich szczytem jest pejzaż wewnętrzny „Dziewczynki z zapałkami”. Ta baśń jest zapisem stanu świadomości dziecka umierającego z głodu i zimna.

Biografowie Andersena dogrzebali się już do wystarczająco wielu warstw jego życia zewnętrznego i wewnętrznego, by móc objaśnić pochodzenie tych mało radosnych przedstawień. Wciąż jednak nie jest do końca jasne, dlaczego nowoczesna kultura Zachodu odnalazła się w nich aż tak zdecydowanie, by ustawić ich autora na najwyższej półce swojego kanonu literackiego. Czyżby z tych samych powodów, dla jakich znaleźli się tam Dostojewski i Kafka?

W dwudziestym wieku rozpadło się wiele mitów kultury Zachodu, a inne ujęto w ironiczny nawias. Destrukcji uległ między innymi romantyczny mit dzieciństwa, zraniony przez Freuda i dobity przez traumy wojenne. Że jednak trudno jest użytkownikom kultur obejść się w ogóle bez mitów, próżnię powstałą po upadku mitów „zbiorowych” zaczęto wypełniać mitami „indywidualnymi”, w których zbiorowość kulturowa chciała i mogła się rozpoznać. Publiczna kariera prywatnych mitów zawartych w baśniach Andersena jest dobrym przykładem tego zjawiska.

W „Kinderszenen”, książce, która wzbudziła wiele nieporozumień, lęków i złości, Jarosław Marek Rymkiewicz przywołuje jedną z większych realizacji romantycznego mitu dzieciństwa – cykl miniatur Roberta Schumanna – tylko po to, żeby pokazać jego kruchość. Pokazuje także kruchość pamięci ludzkiej i zbudowanej na niej „prawdy historycznej” – pokazuje to w imponującym geście, jakim jest zestawienie wielu naocznych relacji dotyczących makabrycznego epizodu z pierwszych dni Powstania Warszawskiego. Wśród tych relacji nie ma dwóch takich samych. Rymkiewicz nie mówi jasno, co z tej niespójności wynika. Ale cała reszta jego książki jest efektem wypływającego z niej dość nieuchronnie wniosku, który głosi, że jedyną możliwą prawdą doświadczenia historycznego jest prawda prywatnej pamięci. Jeśli historia jest zbyt odległa, by taka pamięć była możliwa, wchodzimy na obszar pamięci zbiorowej, która wszelako również nie przestaje być pamięcią „prywatną”, tyle tylko, że sfera prywatności obejmuje tu już nie poszczególne jednostki, lecz całe etnosy. W wypadku historii bliższej liczy się jednak głównie świadectwo osobowego doświadczenia przepuszczonego przez filtry swoistej pamięci, swoistej kategoryzacji mentalnej, intelektualnej czy estetycznej.

Ten pogląd nie jest wcale odosobniony – to tylko jego radykalne sformułowanie, jakim jest cała ta książka, czyni go takim pozornie. Historii XX wieku nie pisze się już dziś tylko w postaci „obiektywnych” narracji – tak pisze się ją rzadko. Znacznie częściej konstruuje się ją z mnogości głosów jej naocznych świadków. „Kinderszenen” to jeszcze jeden z tych głosów. Ale tak odmienny od innych, że trudno go z nimi połączyć.

„Kinderszenen” nie są książką o Powstaniu Warszawskim jako takim, ponieważ jej autor zdaje się twierdzić, że Powstanie Warszawskie jako takie nie istnieje. Istnieją stany świadomości i wizje pamięci, jakie są z nim związane. Tylko nimi można zasadnie operować w narracji. To stwierdzenie odnosi się do każdego epizodu historii, lecz wobec epizodów tak dramatycznych i tak wciąż jeszcze aktualnych jak Powstanie Warszawskie – staje się wyjątkowo niezrozumiałe. Istnieje bowiem również śmierć ofiar Powstania. Ale o niej nie da się niczego powiedzieć. Z tej sprzeczności wyłaniał się kompleks tych, którzy przeżyli.

W średniowiecznych przedstawieniach danse macabre nie ma dzieci. W tamtej epoce śmiertelność dzieci była bardzo wysoka, a one same były niewiele znaczącymi składnikami systemu kultury. Nikogo nie interesowała ich pamięć i zawarte w niej obrazy, a już na pewno nie interesowały one twórców ówczesnej kultury, jej prawodawców i mocodawców. Dopiero w okresie romantyzmu odkryło się bogactwo dziecięcych snów. Potem już nie mogliśmy go zignorować, nawet wtedy, gdy okazało się, że częścią tego bogactwa jest nowa odsłona danse macabre, w której ze śmiercią tańczą nie papieże i cesarze, lecz dzieci.

W czasie Powstania Warszawskiego Rymkiewicz był dzieckiem. Później zamieszkał w domu obryzganym ludzkimi wnętrznościami po eksplozji czołgu-pułapki. Nadto los sprawił, że został pisarzem, poetą i intelektualistą. Dodatkowo jest również człowiekiem, któremu podoba się prowokować innych ludzi.

Bez uwzględnienia tych czterech przesłanek (lub ich odpowiedników) nie zrozumie się ani „Kinderszenen”, ani wielu innych dziecięcych snów, jakie zaczęły się śnić w poprzednim wieku.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 104 (1/2011) z 4 stycznia 2011 r.